niedziela, 10 sierpnia 2008

sobota, 9 sierpnia 2008

Rysiek

Rysiek przechadzał się ja zwykle po placu gwiżdżąc na gołębie. Gołębie miały go generalnie w dupie, ale on się tym nie przejmował, może dlatego, że sam miał gołębi wzrok. Łypał jednym okiem, zamykając przy tym drugie, dokładnie jak ptak, któty ma oczy po bokach głowy. Gwizdał tak, bo bardzo lubił gołębie, właściwie to je kochał nad życie - oczywiście nie swoje, tylko ich - gołębi. Nie mógł się już doczekać kiedy szef pojedzie do domu. Wtedy będzie mógł wreszcie wejść na dach i przycupnąć na gzymsie obok rzygacza. Szef nie lubił jak Rysiek tam siedział, bo -jak twierdził- psuje to wizerunek firmy i rzygacza przede wszystkim, bo powiedzmy sobie szczerze - Rysiek był gruby. Nie to że miał nadwagę, nie żeby miał trochę więcej tłuszczyku niż powinien. Był wielkim, monstrualnym nielotem. A tak chciał być gołębiem...
W dzieciństwie Rysiek nie miał lekko. Już w kołysce poddzióbywały go wróble, po czym zresztą do dzisiaj ma pamiątkę w postaci braku małego palca u lewej stopy i wydziubanej blizny w boku wielkości kasztana. Bolesna pamiątka daje o sobie znać zwłaszcza zawsze wtedy, gdy śpi ze swoją
ukochaną maciorą w chlewie ssąc jej mleko a źdźbła siana wbijają mu się w wiecznie niezagojoną ranę. Jako kilkuletni chłopiec został wyznaczony do roli stracha na wróble. Bynajmniej nie dlatego, że je odstraszał, lecz właśnie dlatego, że je przyciągał i wróble obsiadłwszy go, nie wyjadały z pola, tylko wpatrzone hipnotycznym wzrokiem w Ryśka dziubały go bez końca.
I tak mu zostało do dziś, tyle że zamiast wróbli (do których zniechęcił się ze względu na ich za małe dzióbki) upodobał sobie gołębie.
Całą szychtę myślał tylko o tym kiedy szef wreszcie pojedzie do domu i będzie mógł spokojnie wejść na dach. W tym celu zaangażowany musiał być również portier, który ze waględu na gabaryty Ryśka, podsadzał go na dach wózkiem widłowym. Portier nie przepadał za gołębiami ale zazwyczaj o tej godzinie był już tak napruty spirytusem, że było mu wszystko jedno.
Nadeszła wreszcie upragniona przez Ryśka chwila - szef pojechał do domu a portier jak zwykle pomógł mu wgramolić 150-kilowe cielsko na dach. Rysiek przedarł się jakoś przez labirynt zardzewiałych instalacji kominowych i piorunochronów. Miał to opanowane, jak mało co w swoim ziemskim życiu. Wreszcie przycupnął. Obok rzygacz, pod nim rynna a za jej krawędzią zły i okrutny świat ludzi nierozumiejących gołębi. Rysiek był szczęśliwy właściwie tylko w takich chwilach, udając gołębia. Odkąd pamięta chciał być gołębiem, kiedy tak siedział na dachu okrutny świat był daleko i pozostawało tylko to cudowne uczucie wolności i wiatr smagający jego tłuste cielsko. Siedział i czekał na gołębie. Po jakimś czasie zaczęły się pojawiać. Początkowo siadały daleko, zachowując dystans, z czasem coraz śmielej i bliżej. Aż obsiadły go i grucząc ocierały się o Ryśka a Rysiek ocierał się o gołębie.
Portier zerwał się ze snu, obudził go trzepot skrzydeł. Zdawało mu się, że widzi w dziobie ptaka jakąś białą, zakrwawioną kulkę, ale nie był pewien bo ptak mignął tylko i zaraz odleciał. Tymczasem Rysiek leżał na wznak na placu cały zakrwawiony i połamany po upadku z dachu. Nic nie widział, bo jedno oko, które mu zostało, zamazane było od krwi a ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Mimo wszystko umierał szczęśliwy - wreszcie poleciał jak gołąb.