czwartek, 30 grudnia 2010

Cicha...

Wybudzenie ze snu było zawsze szokiem dla mojego umysłu i organizmu. Przeszywające drgawki i kołatanie serca, które towarzyszą przejściu ze snu w stan przytomny zawsze przypominają mi jedyny sens życia. Tego ranka słońce lubieżnie lizało szyby i ramy okienne, niemiłosiernie chlipiąc i dławiąc się swoimi odbiciami w oknach budynków. Mroźny poranek rozświetlał mój skromny pokój i już czułem, że mróz znów pokonał moje centralne ogrzewanie. Powoli siadłem na łóżku i trzęsąc się z zimna zacząłem zakładać na siebie porozrzucane niedbale ubrania.
Czajnik wył przeraźliwie. Pewnie poparzył się w gwizdek – pomyślałem. Postanowiłem mu pomóc szybko zakręcając kurek gazu na kuchence. Zapach kawy wypełniał teraz moje nozdrza, tak samo jak niegdyś Cyklon B wypełniał nozdrza więźniów obozów koncentracyjnych. Pierwszy łyk kawy ma zawsze w sobie coś z orgazmu, szczególnie przepalony jakimś tytoniem dobrej jakości. Nieuniknione wyjście na przemrożone zewnątrz nadchodziło powoli, uśmiechało się do mnie, a raczej śmiało się ze mnie ostrząc ołówek lekko stępionym nożykiem do papieru. Czerwone ostrużyny ołówka leżące na śniegu wyglądały jak logo przerwanej błony dziewiczej. Kawa dogasała razem z niedopałkiem. Ubrałem kurtkę i szalik.
Daleko nie uszedłem bo zaraz poślizgnąłem się na oblodzonych schodach i zapierdoliłem głową o spawaną, metalową poręcz. Łuk brwiowy poszedł się pierdolić – pomyślałem. Zacząłem zamiatać swoje obolałe ciało z powrotem do domu, ale gdy tylko stanąłem na nogach powtórnie wypieprzyłem się tym razem uderzając potylicą o schody… .

Kiedy otworzyłem oczy było już ciemno. Kurwa, przeleżałem cały dzień – pomyślałem. Muszę zadzwonić do pracy, jakoś się usprawiedliwić z nieoczekiwanej nieobecności. Głowa pękała mi z bólu. Próbowałem odszukać w kieszeni telefon, ale nie mogłem go namacać. Pewnie rozgniotłem go na miazgę podczas któregoś z upadków.
- No kurwa nie wstanę! – ryknąłem na cały głos. Krew z rozbitej głowy przymarzła do schodów uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch głową. Byłem złączony ze schodami własnego domu własną krwią.
- Ratunku! – krzyknąłem. Nie wiedziałem nawet która może być godzina. Mogła być równie dobrze szesnasta co dwudziesta trzecia albo czwarta rano.
- Nawet nikt mnie nie zobaczy – szepnąłem cicho sam do siebie. Przez lata pracowałem nad ogrodzeniem posesji, które świetnie oddzielało mnie od reszty świata - sąsiadów i przechodniów. Cały czas chciałem żeby nikt mnie nie widział. Chciałem intymności i swobody na własnej posesji, żeby nie czuć się skrępowanym jakimiś przypadkowymi podglądaczami i gapiami… . Tylko co teraz. Powoli opadałem z sił. Trzęsłem się z zimna – wychłodzony bliżej nie określonym czasem leżenia na śniegu i lodzie z przymarzniętą otwartą raną głowy do lodowej politury schodów.
- Przynajmniej się nie wykrwawię – powiedziałem szeptem słyszalnym tylko dla zmarłych właścicieli sąsiedniej posesji, którzy jakoś dziwnie spokojnie obserwowali mnie przez szparę w płocie. Uśmiechali się do mnie, a nieżyjąca sąsiadka puszczała nawet zalotne perskie oczko. Kolorowe kwiaty, które zaczęły przebijać się przez cukrową śnieżną watę oplatały rurki ogrodzenia i poliwęglanowe płyty. Szczygieł razem z papugą kakadu rozkładali na części pierwsze wszystkie zdania jakie kiedykolwiek wypowiedziałem, a żuk gnojarz kończył lepić bałwana. Brakowało mu tylko marchewkowego nosa. Chętnie nawet bym my przyniósł, ale było mi tak błogo że postanowiłem jeszcze chwilkę rozkoszować się tą upojną chwilą. Tym bardziej że właśnie rudo czarny kot sąsiadów przyniósł mi sernik na zimno i kawałek pasztetu z jagnięciny z żurawiną i śliwkami suszonymi. Ślina przymarzła mi do podniebienia. Dostałem wzwodu, który rozerwał moje spodnie i kutas obserwował mnie bardzo uważnie czekając na jakiś ruch z mojej strony. Dostałem ataku śmiechu – bo jak ja będę wyglądał jak już ktoś mnie znajdzie na wiosnę na tych schodach, cały pokrwawiony z tym kutasem na wierzchu?

Kierowca pewnie prowadził rozpędzoną do 140 km/h karetkę oddziału ratunkowego. Z rykiem syren zaparkował pod wyłamaną bramą posesji nr 28. Ratownicy sprawnymi ruchami wyskoczyli z pojazdu, a kierowca chuchnąwszy w ręce zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem.
- Ale miazga – pomyślał patrząc na człowieka leżącego na schodach.
- Tętno jest wyczuwalne – rzucił jeden z ratowników.
- Zabieramy go.
Bez zastanowienia wzięli mężczyznę za ramiona i silnym ruchem pociągnęli go do góry, pozbawiając go przy tym sporej części mózgu, który został przytwierdzony lodowym gwoździem do schodów.
- Kurwa i po tętnie… - powiedział kierowca odpalając następnego papierosa. Zaczynało się ściemniać. Gapie rozchodzili się pośpiesznie do domów. Przecież za chwilę wigilia a ołówki jeszcze nie zastrugane.

wtorek, 7 grudnia 2010

Kiedy dotarło do niej co się naprawdę stało, uświadomiła sobie, że jedynym jej znanym miejscem w okolicy poza lasem, jest Karczma pod Złotym Kogutem. Pamiętała wszakże, że nie wywarła na niej dobrego wrażenia, ale czy mogło jej się przydarzyć coś gorszego niż nagła śmierć najlepszej przyjaciółki na jej własnych oczach?! Zrezygnowana i obojętna na wszystko udała się tą samą drogą co parę miesięcy wcześniej, prosto pod drzwi oberży. Weszła do środka i ku jej zaskoczeniu stanął przed nią ten sam mężczyzna, którego widok ją wtedy tak przeraził. Nie miał już jednak tak groźnego i zachrypniętego głosu jak wtedy, a i jego postura była jakaś przygarbiona i niezgrabna, ale kiedy spojrzał jej w oczy Hana zdrętwiała i nie mogła się ruszyć. 

- Miałaś go uratować. A on nie żyje. - stwierdził z wyrzutem mężczyzna.

Słowa zabrzęczały Hanie w uszach jakby odbite echem od chaty matki. Nie tylko jego miała uratować - pomyślała i spojrzała na mężczyznę z takim żalem, że ten skulił się jeszcze bardziej i osunął na podłogę pod ścianą.

Poza nimi w karczmie nie było nikogo aż do wieczora, kiedy to właściciel oberży zjawił się nagle by zrugać piękną kelnerkę i zaciągnąć ją na zaplecze, by tam oddać się cielesnym rozkoszom. Kiedy wrócił zarócił uwagę na Hanę siedzącą przy pustym kufle piwa i zapytał jak długo zamierza tak siedzieć. Kiedy dziewczyna nie odpowiedziała nic uświadomił sobie, że może nie ma dokąd pójść i co z sobą zrobić i zaproponował jej pracę pomywaczki na zaplaczu karczmy. Hana przyjęła ofetę z obojętnością i jednocześnie ulgą, że nie będzie musiała się martwić o swoją najbliższą przyszłość. Noc spędziła w komórce za karczmą. Trochę zbyt ciasnej, trochę zbyt ciemnej i trochę za brudnej jak na pokój hotelowy. I dopiero po dwóch, może trzech dniach uświadomiła sobie, że została w niej uwięziona, tylko jeszcze nie wiedziała za co. Z każdą mijaną godziną głód doskwierał jej coraz bardziej, a ostatnie promyki nadziei opuszczały jej duszę i wtedy drzwi otworzyły się z łoskotem i stanął w nich znów ten sam mężczyzna, którego pierwszego spotkała w karczmie. Wyszarpnął ją za włosy na zwenątrz, zdarł z niej ubranie i wrzucił ją do bali pełnej gorącej wody i różanego olejku.

- Wykąp się. Od teraz będziesz służyć mnie. - powiedział.

Hana zdezorientowana, głodna i poniżona zaczęła się zastanawiać, w którym momencie jej życie przestało od niej zależeć i dlaczego znalazła się w tym właśnie miejscu i w tym właśnie momencie. Odpowiedzi jak zwykle nie było.

c.d.m.n.

piątek, 3 grudnia 2010

Tak, ku pokrzepieniu serc

http://www.youtube.com/watch?v=1QL0bXxjqEQ