poniedziałek, 21 lipca 2008

Marylka

- Kiedy zmarł mój mąż poczułam ulgę, jakby kamień spadł mi z serca, ale nie dla tego że nie chciałam patrzeć jak cierpi, wręcz przeciwnie, lubiłam patrzeć na te jego błagające o litość oczy, czułam wtedy taką satysfakcję, że spotkała go zasłużona kara za życie jakie mi zgotował, za bicie i za trójkę dzieci, które nigdy mnie nie szanowały, a nawet i teraz kiedy jestem tutaj sama żadne z nich nawet nie zatelefonuje do mnie żeby spytać co słychać - mówiła sama do siebie.
Marylka nie była nawet specjalnie stara. Wręcz jak na swoje lata bardzo dobrze się trzymała, była w pełni świadoma i sprawna. W swojej niewielkiej kawalerce czuła się znakomicie, nigdy nie lubiła dużych przestronnych mieszkań. Duże mieszkanie było dla niej nie praktyczne, poza tym ileż to więcej sprzątania - myślała. Tak, Marylka uwielbiała porządek i utrzymywała go z pietyzmem. Mieszkanie zawsze "lśniło", a wszystkie przedmioty miały swoje ściśle określone miejsca. Po śmierci swojego męża jakby wszyscy się od niej odsunęli, zostawiając ją samej sobie. Nie cierpiała jakoś zbytnio z tego powodu, miała swój mały, zamknięty świat i rzadko wypuszczała się poza niego. Ustalane przez lata zasady jej egzystencjonowania w jej świecie i tylko jej dotyczące nie obchodziły, ale i nie miały prawa obchodzić nikogo z poza jej świata. Zdawała sobie sprawę, że nie sprawdziła się ani jako matka, ani jako żona i że tak naprawdę to nie dzieci się od niej odwróciły tylko ona od nich, ale pieczołowicie wymazywała to z pamięci przekonując siebie, że było odwrotnie. W wolnym czasie, którego Marylka miała pod dostatkiem, szydełkowała i robiła na drutach nikomu nie potrzebne wełniane skarpety, serwetki i swetry. Odkładała je wszystkie do specjalnej szafki opatrzone metryczką zawierającą dzień miesiąc i rok powstania warszawskiego. Praktycznie nie gotowała, bo komu? Sama dla siebie przyrządzała w każdą niedzielę spory garnek rosołu, rozlewając go do 6 półlitrowych słoiczków na pozostałe dni tygodnia. Każdego ranka wydzielała sobie porcję 4 kromek chleba, który zawsze trzymała w zamrażalniku aby się nie zsechł. Czasami, kiedy ktoś niespodziewanie ją odwiedził, wyciągała z kredensu dawno już przeterminowaną bombonierkę , z której i tak nikt nigdy się nie częstował.
Wszystko zaczęło się zmieniać w życiu Marylki, kiedy do wolnego mieszkania obok, wprowadziło się małżeństwo z dwójką dzieci. Mężczyzna był dwu metrowym olbrzymem, nadpobudliwym ignorantem, który nocami chlał z kolegami na ławce pod blokiem. Kobieta - wątła i drobna brunetka o jasnej cerze, uginająca się pod ciężarem zakupów, dzieci i życia. Przez cienkie ściany swojego mieszkania, Marylka nie raz wsłuchiwała się w ich kłótnie. Mężczyzna miał nieustające pretensje do wszystkich - i do żony i do córek i do sąsiadów - do każdego. Najgorsze były noce, kiedy wracał pijany i bił wszystkie trzy dziewczyny. Tego Marylka nie mogła znieść. Z poduszką naciśniętą na głowę, starała się nie słyszeć płaczu dzieci maltretowanych przez ojca. Ale i tak go słyszała. Powoli coś w niej pękało, jej misternie upleciony świat zasad, określonych przez pory dnia czynności obracał się powoli w niwecz. Teraz tylko z napięciem wsłuchiwała się w to co działa się za ścianą. Z przyciśniętą do ucha szklanką, wyłapywała każdy szept dobiegający od sąsiadów.
Postanowiła że zgłosi to na policję i zgłosiła. Bez skutku. Zadzwoniła na błękitną linię. Bez rezultatów.
Wieczorem wyszła przed klatkę swojego czteropiętrowego bloku i usiadła na ławce. Wieczór był bardzo przyjemny, wiał lekki wiatr, który oplatał i pieścił ciało Marylki. Ulice już opustoszały i knajpiane niedobitki wracały do swoich mieszkań ,powłócząc o chodnik praktycznie bezwładnymi nogami.
- Dobry wieczór sąsiadeczce! - wyrwało zamyśloną Marylkę z letargu. Podniosła głowę i zobaczyła tego wrednego, obleśnego pijaka, cuchnącego wódką i uryną. Stał teraz nad nią z szyderczym uśmieszkiem i patrzył jej prosto w oczy.
- A cóż to - spytał - dzisiaj sąsiadeczka nie podsłuchuje? Nie dzwoni nigdzie na skargę? - śmiał się.
- Może telefonik odłączyli - szydził.
- Może pani szanownej komóreczkę poży......
Nie dokończył.
Marylka mocnym pchnięciem wbiła swój największy kuchenny nóż prosto w klatkę piersiową mężczyzny trafiając prosto w serce. Cienka stróżka krwi popłynęła z jego otwartych szeroko z ust, kiedy z niedowierzaniem upadał na chodnik roztrzaskując sobie przy okazji potylicę.
Marylka z ogromnym trudem wyciągnęła nóż. Krew z rany bryzgała na wszystkie strony i choć wiedziała że mężczyzna nie miał szans na przeżycie, dla wszelkiej pewności poderżnęła mu jeszcze gardło. Zmęczona usiadła na trawniku, wpatrując się jeszcze chwilę w powiększającą się nieustannie kałużę krwi w której leżał. Była spokojna i odprężona kiedy usłyszała kroki dochodzące z klatki schodowej. Nawet nie chciało jej się odwrócić, żeby zobaczyć który z sąsiadów wychodzi.
- Dziękuję - powiedziała kobieta.
- Nie ma za co - odparła Marylka.

wtorek, 15 lipca 2008

Z cyklu delirium: "Węże i mrówki"

Z gracją samuraja
odciął sobie jaja
A ja jaja jadam
razem z jadem gada
ja z jajami gadam
Dam ja damie gada
będę damę badał
w skłony będę składał
skłonne jaja gada
Sto pokłonów składam
tak jak jaja gada
ja jabłko zajadam
mam ja je od gada
Pada gad i gada
"God got hot fokstrot
and aint end of ant"
Dont know or understand
Stand by ant and end

Z zapisków lekomana część 2

1. Wynik ujemny

Poza wspomnieniem karuzel i mocno ściskającej ręki mamy, pamiętał również inne rzeczy. Jak przykładowo szum liści przewracających jesienną ciszę w orkiestrę spokojnych i melancholijnych myśli. Jak zapach wiatru mówiący mu, że jest naznaczony wyjątkowością chwili, że jest tam sam dla siebie wśród świata. Po latach, gdy pozostały wspomnienia po spacerach i po tamtych beztroskich chwilach, próbował uchwycić gdzie nie gdzie to niezwykłe poczucie wyjątkowości, postawy buntu wobec otaczających ludzi, co dawało tak naiwne teraz wyobrażenie odmienności.

Liść zaczął spadać.

2. Wynik wątpliwy

Otoczony biegiem świata i obrotami kolejnych cykli nocy i tęsknoty za nocą, siedział w oknie swojego pokoju i wyglądał na zewnątrz, poszukując za każdym razem tej samej gwiazdy, tej samej konstelacji dającej ukojenie. Za pomocą swojej czarnej lornetki potrafił wyłapać poszczególne myśli przypominające mu o tym, co chciał osiągnąć i do czego może jeszcze dążyć. Życie się postarzało, ale on jednak gdzieś tam jeszcze trwał, tak samo dziecinny i tak samo nierozumny w swojej świadomości. Krąg się zamykał, ale on nie chciał uciekać, nie myślał o wyruszeniu w podróż, która i tak oczekiwała na niego za drzwiami, by wziąć za rękę i poprowadzić.

Liść ugiął się pod ciężarem napływających kropli. Przechylił się w ostatnim akcie rozpaczy i runął razem z wiatrem w swojej ostatniej podróży przed zetknięciem z ziemią. Potem już czekały na niego obwąchiwanie i obsikiwanie przez psa, który miał przez następnych dziesięć lat przemierzać codziennie tę samą ścieżkę ze swoim niewidomym panem.

3. Wynik pozytywny

Rolety spełniły swoje zadanie, wpuszczając jedynie minimalną ilość światła do pokoju, w którym siedział od paru dni. Pokój był duży, pozbawiony mebli i odrobiny świeżego powietrza, w zamian zostawiając zapach świeżego kleju.. Na podłodze obok niego leżała sterta papierów, które zaczął kolekcjonować od swojego pierwszego razu. Gdy już dowiedział się, że podróż sama wzięła go w swoje ramiona, postanowił udokumentować jej poszczególne etapy do momentu, gdy już nie będzie w stanie dźwignąć o własnych siłach segregatora. W przerwach między medytacją i codzienną toaletą, rozpakowywał kolejne opakowania leków i jak zwykle, wysypywał je do specjalnie przygotowanej miski. Od jakiegoś czasu jednak unikał kąpieli. W zamian, wyciągał pojedynczo każdą z osobna, po czym po jednej stronie nakładał warstwę kleju. Następnie wstawał, i szukał jednego z nielicznych wolnych miejsc, jakie zostały na ścianie. Po jego znalezieniu, przyklejał tabletkę do ściany, po czym wracał do swojej medytacji.

A liść?
Liść w końcu zgnił. Ale kogo to obchodzi?

Z zapisków lekomana

7:45
Obudził się wcześniej niż zwykle, pod wpływem dręczącego bólu.Przez chwilę pomyślał, że to mimo wszystko coś nowego, bo zdążył się już do niego przyzwyczaić na tyle, żeby normalnie wpasować go w ramy swojego codzienngo bycia.

***

"i never have or seen a god, do why should i believe in pain?"

***

8:30
Stos odpowiednich leków leżał starannie ułożony na stole, w porządku wielkościowym a także, kiedy to tylko było możliwe, kolorystycznym. Zazwyczaj miał przeznaczone na nie specjalne miejsce w pokoju gdzie stał komputer, w zamkniętej na klucz szufladzie. "Każdy ma swój mały sekret" - pomyślał. Własny skarb do odkrycia, krainę czarów, do której dostaje się przez małe drzwiczki bez klamek i bez powrotu. Przechodził przez ten sam niemalże rytuał od jakihś dwóch lat - codziennie otwierając swój sekret i wydobywając z niego odpowiednie tabletki by je zażyć do jajecznicy na śniadanie.

***
"This body. This body holding me. Be my reminder here that I am not alone in
This body, this body holding me, feeling eternal
All this pain is an illusion."

***

dd/mm/rr

***

"life is white and i am black, jesus and his lawyer are coming back."

***
99:99
Z dworu dochodziły go radosne okrzyki bawiących się dzieci. Podjechał pod szklane drzwi balkonowe, przez które jeszcze mógł coś zobaczyć nie próbując udźwignąć się na oparciu swojego wózka inwalidzkiego. Grupka rozwrzeszczanych maluchów bawiła się w piaskownicy, stawiając z piasku babki i nowe życia. Przypomniało mu się, jak jakieś dwadzieścia lat wcześniej rodzice zabrali go do wesołego miasteczka. Bał się wtedy dużych karuzel, więc stawał tylko pod nimi trzymając mamę za rękę i patrzył jak inne dzieci, te trochę większe od niego, ze śmiechem korzystały z przejażdżek.Wtedy też mama po raz pierwszy wzięła go do basenu wypełnionego plastikowymi kulkami, w które mógł zanurkować i schować się. Nie było go.

***

"Nurse: Excuse me, doctor, do you have a moment?
Doctor: Amoment? What's the question?
Nurse: More of a situation, agentleman in Exam 3.
Doctor: What's the problem?
Nurse: That isthe problem: we're not sure.
Doctor: You've got the chart?
Nurse:Right here.
Doctor: Hmm... not much here, is there?
Nurse: Nodoctor, no obvious physical trauma, vitals are stable.
Doctor:Name?
Nurse: No sir.
Doctor: Did someone drop him off, maybe wecan speak to them? Let's get some background on this fellow.
Nurse:No ID, nothing, and he won't speak to anybody.
Doctor: Well, let'ssay hello.

Doctor: Good morning, I'm Dr. Watson. How are you today? How areyou today? Look son, you're in a safe place, we want to help you, inwhatever way we can. But you need to talk to us, we can't help youotherwise. Now, what's happened? Tell me everything."


***
00:00
Zsunął się resztkami sił z wózka na miękki dywan pokrywający podłogę w pokoju, uprzednio wyciągnąwszy wszystkie leki z sekretnej szufladki. Powoli odpakowywał każdą tabletkę z osobna, każdą szarą powlekaną pigułkę i wszystkie żółte pastylki (te zostawiał sobie do wzięcia zazwyczaj raz na tydzień).Obok miał przygotowaną miedniczkę, która powoli zapełniała się lekarstwami, tworząc śmieszno-dziwną mieszankę. Gdy już opróżnił wszystkie opakowania po lekach, odwinął wszystkie folie, wziął miedniczkę do rąk i zaczął wysypywać jej zawartość na głowę. Powoli spływał po nim deszcz plastikowego złudzenia. Dzień się wypełnił. Nie było go.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Paweł

- moja miłość do Ciebie jest jeszcze większa niż moja miłość do Boga – pomyślał w momencie kiedy topił nóż w gardle jakiegoś podstarzałego pijaczka. Właśnie tak Paweł szukał natchnienia do swoich przepełnionych miłością poematów ku czci Boga i cudzych żon.

Paweł już od dziecka był kochliwy, a że wcześnie zaczął przejawiać zdolności grafomańskie wszystkie koleżanki z klasy tłumnie przychodziły na pozbawione samokrytycyzmu odczyty jego "poezji". Wszyscy którzy go pamiętają, wspominają do dziś jaki olbrzymi wpływ miał na niego ojciec, który notabene chciał mieć córeczkę i od najmłodszych lat przebierał małego Pawełka w kupowane po kryjomu sukienki i rajstopki, wpinał mu różową spineczkę we włosy i zwracał się do niego Kasiu.
Tak więc Paweł - Kasia - od najmłodszych lat cierpiał, ale nie z powodu tego co wyprawiał z nim jego ojciec, Paweł cierpiał na egzystencjonalny ból istnienia przeradzający się w fanatyczną miłość do Boga i koleżanki z klasy Honoratki. Razem z Honoratką bawił się lalkami, w dom, w lekarza - i to własnie dzięki tej ostatniej zabawie Paweł pierwszy raz zorientował się, że on jest nieco odmienny niż wszystkie inne dziewczynki - był chłopcem - przebieranym za dziewczynkę - a nie odwrotnie jak wbijał mu młotkiem do głowy tatuś. Paweł często wspominał ten młotek i guzy powstające na wskutek jego uderzeń, gojące się tygodniami rany zmieniające swój kolor i konsystencje po to, żeby w końcu zmienić się w niemiłosiernie swędzące strupy... .

Kiedy Paweł skończył podstawówkę wyjechał ze swojego ukochanego domu do liceum z internatem. Cieszył się na ten wyjazd, ale jednocześnie nie wiedział do końca czego może się spodziewać po kolegach, którzy będą z nim mieszkali. Paweł chciał trafić na chłopców, którzy grzecznie będą się uczyli, czytali poezję i prozę a na dobranoc opowiadali sobie bajki Andersena. Oczywiście Paweł trafił na wiecznie śmierdzących papierosami i winem bandytów, którzy grzecznie czytali świerszczyki, a przed zaśnięciem onanizowali się wspólnie spuszczając się na pościel i ubrania Pawełka, bądź też dla odmiany zjadali mu przywiezione z domu zapasy żywności, lub po prostu robili mu kocówę i gwałcili go.
- kiedyś ich wszystkich pozabijam - myślał po nocach Paweł, - nie, nie pozabijam ich, to by było za proste, będę ich torturował, podcinam im stopy, będą mi wylizywali bród zza paznokci prosząc mnie o litość. I tak powoli rodził się Paweł - dewiant, zboczeniec, morderca, fanatyczny katolik i wiecznie nieszczęśliwie kochanek. Tak, Paweł był ciągle zakochany - a to w nauczycielce polskiego, która swym obfitym biustem przesłaniała mu ortografię, interpunkcję i cukierki czekoladowe. Ten biust robił na Pawle tak piorunujące wrażenie, że nie dostrzegał nawet jej 54 lat. Marzył tylko żeby zatopić się w jej olbrzymich piersiach i ssać jej przerośnięte sutki. Inną miłością Pawła była taczka stojąca na placu budowy niedaleko jego ciasnego mieszkanka. Paweł potajemnie zrobił jej nawet zdjęcie, które wisiało oprawione w złotą ramkę tuż obok portretu Jezusa. Taczka śniła się Pawłowi po nocach, razem spacerowali, przewozili cegły i gruz, razem kąpali się w rzece. W końcu budowa się skończyła i taczka pojechała w nieznane razem z robotnikami.
- To kurwa!- pomyślał Paweł - zdradziła mnie z jakimiś prymitywnymi robolami, którzy tylko patrzyli gdzie się najebać! Paweł jednak szybko pozbierał się po tym zawodzie miłosnym - receptą na niego była jak zwykle inna miłość, tym razem padło na dziewczynę z sąsiedztwa, długowłosą blondynkę, w której głębokich czarnych oczach Paweł po prostu się utopił. Długo nie mógł się przemóc żeby normalnie podejść do niej i zagadać, twierdził że zanadto onieśmielał go jej trądzik. Na razie tylko ją śledził i podglądał przez lornetkę. W końcu czysty przypadek sprawił że zrobił jej dziecko i musiał brać z nią ślub - taki był jej warunek. Nie można powiedzieć że byli z tego powodu szczęśliwi, on nazbyt lubił wygryzać jej wągry i całymi godzinami głaskać jej bujne owłosienie łonowe, ją obrzydzała jego damska bielizna, która poniekąd była zdecydowanie lepsza od tej którą jej kupował. Kiedy urodził im się syn, ona przestała pozwalać mu na jego ulubione czynności, a on się załamał. Całymi dniami wsłuchiwał się w nie mający końca płacz dziecka które wysysało z niego poetycką wenę. Obserwował czasami jak zachowuje się jego żona, jak czule dotyka dziecko i był wściekły, że nie on jest na miejscu dziecka. Coraz bardziej dręczyło go pytanie - jak znaleźć wenę? Kiedy pewnego dnia przechadzał się po niewielkim parku położonym w pobliżu jego ciasnego mieszkania, poczuł nieodpartą ochotę obcięcia komuś palca. Tak też się stało. Paweł dostrzegł w półmroku zbliżającego się wieczora starszą kobietę, która wracała ze sklepu spożywczego. Ukrył się w trawie i czekał. Kiedy kobieta zbliżyła się do jego kryjówki, wyskoczył i rzucił się na nią z nożyczkami, które zawsze nosił ze sobą, lubił bowiem strzyc się w różnych dziwnych miejscach. Przerażona kobieta darła się w niebogłosy prosząc o pomoc. Ale pomocy nie było. Paweł pomalutku, z prawdziwą rozkoszą odcinał swoimi fryzjerskimi nożycami palec po palcu, aż kobieta zemdlała z bólu. Kończąc swoje dzieło obciął jej jeszcze włosy łonowe, które nakleił na dwustronną taśmę klejącą i przykleił kobiecie pod nosem.

- jakby co, to powiem że napadł mnie Hitler i musiałem się bronić - pomyślał Paweł i szybkim krokiem udał się do domu. Teraz był natchniony - nie przeszkadzał mu płacz synka, ani gderanie żony, on miał tylko jedno w głowie - pisać, pisać, pisać!
Pisał bardzo długo, nikt nie pamięta ile, nawet sam Paweł, w każdym razie gdy Paweł wyrwał się z twórczego amoku zastał na stole list od żony, która wniosła pozew o rozwód z orzeczeniem o winie. Tego samego dnia listonosz przyniósł polecony list z sądu. Paweł nawet jakoś specjalnie się nie zmartwił, wręcz był szczęśliwy, że znowu może umartwiać się nad sobą i swobodnie pisać swoje wiersze. Tak to już jest z poetami, kiedy to dopada ich ochota na sernik.
Krótko po rozwodzie Paweł poczuł się wyobcowany ze społeczeństwa. Przygnębienie dopełniało ciągłe gwałcenie kanapy, bo chociaż to lubił, to cały drapał się o skorupę zaschniętej spermy którą owa kanapa była pokryta. Paweł czuł, że musi coś z tym zrobić. I zrobił. Kupił nową kanapę.

Swoją drugą żonę Paweł poznał w kościele. Wysoka brunetka z lekkim wąsikiem przechadzała się między kościelnymi ławkami jakby szukając Pawła.
- ona mnie szuka - pomyślał Paweł.
-tu jestem!-krzyknął.
Spojrzeli na niego wszyscy tylko nie ona, ale Paweł postanowił nie dać za wygraną. Zaraz po mszy pobiegł do proboszcza i spytał czy nie zna przypadkiem tej dziewczyny, która tak śmiało przechadzała się nawą główną podczas mszy.
- ta która zbierała na tacę?- spytał ksiądz.
- o właśnie ta!- powiedział Paweł.
- aaa to siostra Bernadetta - zakonnica którą kuria przysłała mi do pomocy.
W tym momencie Paweł już był zakochany.
- Zakonnica- myślał - pewnie jeździ na koniu, albo za - koniem, to niesamowite!
Pewnego wieczora Paweł zaprosił Bernadettę na odczyt swojej poezji do pobliskiego domu kultury. Paweł był zachwycony że przyszła i podglądał ją w toalecie. Ona zauroczona poezją o Stwórcy postanowiła rzucić habit dla Pawła.
Pobrali się. Paweł był zakochany po uszy. Bernadetta zresztą też, ale to miało się wkrótce zmienić. Kiedy zaszła w ciąże, oczywiście zupełnie przypadkiem, przyłapała Pawła na praniu swojej damskiej bielizny. Coś w niej pękło. Ona , stara zakonnica zawsze miała męską bieliznę - kalesony i bokserki, ale żeby jej ukochany mąż przechadzał się w damskich figach po balkonie - co to, to nie! Paweł ubłagał ją na kolanach żeby nie zostawiała go, że ją kocha i że przeprasza. Przepraszał, ale tak naprawdę czuł się poniżony do granic możliwości, poniżony tak samo jak wtedy gdy poniżali go koledzy z internatu i akademika. Kilka chwil później Paweł w wiadomym parku obcinał paznokcie listonoszce, niczego nie świadomej zdzirze, która puszczała się z każdym i wszędzie. Teraz puściła się z Pawłem, który z wypiekami na twarzy zjadał każdy obcięty paznokieć. Romans z listonoszką trwał i trwał. Paweł zaczął nawet zjadać jej śpiki, wylizywać i wysysać resztki pokarmów z jej zębów i malutką łyżeczką wybierał jej z uszu woskowinę - jego przysmak. Spotykali się w każdej wolnej chwili i uprawiali małe poletko z rzodkiewką. W zasadzie mogło to trwać jeszcze latami, gdyby nie czysty przypadek. Po solidnym plewieniu Paweł zmęczony wrócił do domu i usiadł na kanapie. Było dość późno więc myślał że Bernadetta i jego - ośmioletni wtedy syn już śpią. Ale Bernadetta nie spała.

Po rozwodzie Paweł stał się jakiś taki zobojętniały i niedowartościowany. Z pracy w szkole wywalili go za proces przeciwko dyrektorowi, którego Paweł oskarżył o mobbing. Proces wygrał, ale od tamtej pory nikt nie chciał go nigdzie zatrudnić. Paweł wpadł więc w depresję. Zaczął nałogowo pisać wiersze dla poznanych mężatek i postanowił nie dać za wygraną. Znowu śledził, znowu pisał, znowu tak naprawdę mógł być sobą. Czasem tylko, gdy późnym wieczorem wracał do domu, wyciągał swój nóż, albo nożyczki fryzjerskie i zabijał kogo popadnie. Któregoś dnia, po zmroku Paweł zesikał się w swoje koronkowe stringi. Kiedy prał je w małej, dziecięcej wanience, zdał sobie sprawę że tak naprawdę nie ma nikogo, że jest sam z tymi swoimi damskimi fatałaszkami.
- ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - pomyślał Paweł, - przecież mam jeszcze kanapę.
Nie wiedział jednak, że kanapa również postanowiła się wyprowadzić i właśnie kończyła pakować walizkę.

wtorek, 8 lipca 2008

Wojtek

Patrząc na niego, mogłoby się wydawać że przecież jest zupełnie normalny… . Tylko po co mu te kółka? – zastanawiał się Wojtek w letnią, zbyt duszną noc, na tyle za duszną, że ofiarował nawet 20 zł za duszę swojej zmarłej myszy.
- Ładnie i miło wyglądasz – powiedział Wojtek do niewielkiego pieska, którego nazwał na swoją cześć Wojtek.
Z tym pieskiem było o tyle wesoło co i smutno, gdyż piesek pozbawiony był sierści wskutek wypadku. Onegdaj bowiem, Wojtek przejechał Wojtka – psa – łyżworolkami, na których uwielbiał mknąć pod wiatr smagający jego mocno przerzedzoną czuprynę. Wojtek po prostu przeciął Wojtkowi drogę, wymuszając pierwszeństwo i wbiegając z nadmierną prędkością z podporządkowanej, kiedy ten zjeżdżał ze skrzyżowania. Nie pomogło ostre chamowanie, piesek wpadł pod kółeczka. Wojtek nie myśląc wiele jak to miał w swoim zwyczaju, pozbierał rozjechanego psa i szybko zabrał go do swojego domu, choć raczej był to dom jego mamy. Mama Wojtka była starzejącą się salamandrą, która utrzymywała się jak na swoje lata w całkiem niezłej formie. Była to ładna, blaszana forma do ciasta, w której to Wojtek zwykł moczyć nogi gdy tylko skończył obierać ogórki. Mama znała Wojtka jak nikt inny na świecie, znała wszystkie jego tajemne schowki w których ukrywał resztki niedojedzonych obiadów, przecierające się skarpety, miniaturowe peruczki maskujące kłopotliwie świecące kółko na czubku głowy. Tak, znała nawet tajemne przejście przez jezdnię, którym Wojtek przemieszczał się na drugą stronę ulicy. Tym bardziej zafrasowała się poczciwa matula, kiedy to jej ukochany Wojtuś przyniósł przejechanego psa. Niemniej jednak wierzyła, że Wojtek uratuje zwierzę, bo jak to wszyscy sąsiedzi mawiali – „ten Wojtek to wszystko umie naprawić” – no to przecież i tego psiaka musi poskładać do kupy… .
Tymczasem Wojtek nie próżnował, starą brzytwą z należytym pietyzmem pozbawiał psa sierści, paznokci, wąsów, rzęs, przy okazji wykastrował go jeszcze, żeby nie przepłacać u weterynarza – ach zaradny ten nasz Wojtuś, zaradny – mówiła kierowniczka pobliskiego
G.S-u – on to powinien być gdzieś kształcony, w jakiś szkołach, abo nawet i na inżyniera!
Tylko po co skoro Wojtek był inżynierem, ba , wszyscy inżynierowie świata mogli mu czyścić buty, albo i to nawet nie bardzo, bo Wojtek czyścił buty wyśmienicie. Wojtek umiał wszystko.
- Umiem wszystko – myślał Wojtek zszywając kolejne, pozbawione życia części przejechanego pieska.
- Uratuję go, naprawię, będzie jak nowy – nucił sobie pod nosem Wojtuś montując w zadzie psa elektryczny, energooszczędny silniczek napędzany jedną baterią AAA, która powinna wystarczyć na około pół roku z kawałkiem.
- Jeszcze tylko usztywnienie głowy i mechanizm napinający kończyny – westchnął Wojtek. Prawie świtało kiedy piesek został naprawiony. Poruszał się dość szybko i w miarę stabilnie, zmieniając kierunek gdy tylko dotykał swoim nosem przerobionym na czujnik jakiejkolwiek przeszkody. Mechanizm działał na tyle dobrze, że Wojtek swoje dzieło ochrzcił własnym imieniem.
- Wojtek jeden – powiedział Wojtek dwa – prototypowy pies na kółkach, nie sika, nie je, napędzany tylko jedną baterią AAA!
A tak poza tym w ogóle Wojtkowi nie przeszkadzało że pies nie żyje, że jest pozbawiony sierści, narządów rozrodczych, paznokietków, które niegdyś tak wesoło stukały po asfalcie ulicy. Wojtkowi zresztą też już nic nie przeszkadzało.

sobota, 5 lipca 2008

72

But there's a trapdoor in the sun..

Ale tak się to właściwie wszystko kończy, a wypadałoby nadać jakiś początek, który i tak sam w sobie prowadzi do końca.

Każdego dnia stał na rogu patrząc na zgarbionego starca, dzięki któremu zazwyczaj wiedział, w którą stronę się udać, żeby nie natknąć się znowu na ślepy zaułek. Starzec odziany w prochowiec i trochę więcej lat doświadczenia niż on sam, garbił się na przecięciu dróg, tuż przy przejściu dla pieszych. W ręku trzymał ostry metalowy przedmiot, który co jakiś czas wkładał w prawą gałkę oczną, przekręcając go w jedną bądź drugą stronę. Następnie wyciągał z kieszeni kawałek kartki i swoje ulubione czarne pióro, którym coś szybko bazgrolił. Starzec miał kiedyś swój zespół muzyczny, który jednak nie odważył się wyjść poza przysłowiowy szereg i zaistnieć publicznie. Po tamtych doświadczeniach zostały mu kruszące się wspomnienia oraz parę myśli raz na jakiś czas, i dawnym nawykiem zapisywał je, by potem odczytywać przypadkowym przechodniom.

Po kolejnym przekręceniu metalowego przedmiotu, nasz bohater odszedł w swoją, wiadomą już stronę. Przystanek autobusowy - 72 autobusy do tego właściwego, numer 72, 72 osoby z bardziej zjechaną psychiką niż jego, 72 myśli pozostałe do wyczerpania zapasu, 72 przeżegnania przed kaplicą, by uniknąć złego uroku. 72 - tyle razy na minutę krew obiega organizm ludzki. 72 przekleństwa, żeby o tym wszystkim zapomnieć.

Wracał do domu na czworakach, bo na plecach siedziała mu kobieta z długimi, tłustymi włosami, szukająca swojego dzieciństwa zagubionego wraz z ojcem, który wyruszył w świat szukać swojej drugiej półkuli mózgowej, w której zapisane miał odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wreszcie, po przyjściu do domu, rozsiadł się wygodnie na podłodze, i wlepił wzrok w czarną ścianę przed nim. Co chwila słyszał szybki tupot przebiegających za jego plecami karłów, w których pochował swoje nadzieje na bycie normalnym. (Zabierzcie ludziom ich chorą psychikę, a zostanie pustka i nagość, która się już sama nie obroni). Zakupionym wcześniej mazakiem zaczął dopisywać na ścianie dalsze fragmenty swojej nowej książki o braku twórczej weny. Po zakończeniu wziął swoją dzienną dawkę 72 tabletek i wyszedł.

Starzec stał na rogu, tam gdzie zwykle. Na widok naszego bohatera wyjął metalowy przedmiot i wbił go sobie w oko. Przekręcił dwukrotnie w prawo, jakby chcąc otworzyć jedną z tych kłódek na szafkach, znanych z amerykańskich filmów. Następnie odsunął się i zrobił miejsce dla swojego gościa. Ten z kolei postał chwilę, po czym spokojnie wyjął z kieszeni ostry metalowy przedmiot, i wbił go precyzyjnie w oko. Przekręcił dwukrotnie w lewo i nie widział już pułapki w słońcu.

I know the pieces fit, cuz I watched them fall away.