sobota, 26 marca 2011

Z każdym dniem Hana coraz bardziej przyzwyczajała się do zapachu piwa, wymiocin, do obmacujących ją szorstkich dłoni, nieświeżych ubrań, awantur, niemiłych i miłych komentarzy. Do pracy w karczmie, burdelu, swojego ciasnego pokoiku, gadulstwa Mariki, chamstwa właściciela karczmy i pretensji tajemniczego mężczyzny. Przyzwyczajając się coraz bardziej gasł w niej bunt i wiara. Kiedy kładła się do łóżka po kolejnym dniu, w którym nic się nie zmieniło zauważała, że nawet resztki nadziei tlą się w niej coraz słabiej. Tej nadziei, która pozwalała jej układać w głowie gotowe scenariusze szczęśliwego dnia, kiedy wreszcie będzie mogła powiedzieć, że jej się udało, że jest silna, spełniona, szczęśliwa, jak kiedyś kiedy wszystko było na wyciągnięcie ręki. A teraz? Co teraz? Jak pozostali mieszkańcy zachodniego wybrzeża nie wierzyła w żadnego boga, boginie, skrzaty, duchy, elfy i inne animistyczne bóstwo. Nawet nie znała takiego pojęcia. Jej nadprzyrodzone moce nie były tu niczym niezwykłym - wiele ludzi je miało i każdy traktował je równorzędnie ze zdolnością przełykania czy poruszania się na dwóch nogach. Nic nadzwyczajnego. Każdy był taki sam i każdy w takim samym stopniu mógł bądź nie mógł decydować o swoim losie. Hana nie mogła. I to właśnie doprowadziło ją do momentu, w którym pomyślała, że może czas najwyższy skrócić sobie mękę i skorzytać z jednej ofert, jaką zaproponował jej młody chłopak w czarnym, lnianym kapturze lekko spadającym mu na oczy. Przyszedł do burdelu tylko raz. Zapłacił za całą noc z nią. W przeciwieństwie do innych pachniał żywicą i piżmem. Kochał się z nią powoli celebrując każdy skrawek jej ciała. Potem długo rozmawiali, a na odchodne zostawił jej mały zwitek papieru, na którm pochylonym, starannym pismem napisany został tylko adres. Tego wieczora, kiedy wszystko wydało jej się całkowicie bezsensu ubrała się w swoje nowe ciuchy, starannie zaczesała włosy i wyszła. Droga była długa i pogrążona w całkowitych ciemnościach. Hana nie bała się. Wiedziała, że znajduje się już w takim momencie, że człowiek nawet przestaje się bać. Po półgodzinnym marszu znalazła się pod drzwiami chaty. W środku było ciemno, ale przez niewielką szparę w ścianie dało się usłyszeć przytłumione szepty. W oddali wyły wilki. Była pełnia.

sobota, 5 lutego 2011

...

6.35 budzik. Te same czynności mające ostatecznie doprowadzić do wyjścia z domu.

7.18 krótki spacer z psem. Pies sika w tych samych miejscach, obwąchuje te same/nowe kupy. To samo auto czeka na kogoś kto codziennie tak samo się spóźnia.

7.36 Ci sami ludzie na przystanku, ten sam autobus (spóźnienie się na niego jest naprawdę wielkim urozmaiceniem).

8.00 te same czynności wykonywane do 16. Ci sami pojebani, irytujący, śmierdzący współpracownicy. Ten sam skurwysyn szef. Ci sami tak samo pojebani klienci.

16.00 take a breath. Parę sekund wolności, które przeradza się w bezsensowne oczekiwanie na autobus.

17.00 spacer z psem, obiad i inne czynności, które doporowadzają do tego, że zasypiam.

23.00/24.00-6.35 wolność.

Dlaczego tak bardzo przeraża mnie to, że ludzie dążą do stabilizacji zawodowej, uznając ją jako jedyny pewnik, coś co ma im zapewnić spokój, coś co jest jedynym słusznym wyjściem? A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że dla mnie to też było coś co miało mi zapewnić spokój. A teraz się duszę. W każdym możliwym scenariuszu zaczynającym się od 6.35 do 23.00/24.00 się duszę. Parę sekund dziennie nie wystarcza. Sen nie wystarcza. Weekend nie istnieje, a do świąt daleko. Jestem tak bardzo zmęczona brakiem tlenu, przejrzystego powietrza i klarownego widoku, że już nie mam pewności czy jeszcze żyję.

Wszystko jest tak daleko. I gdyby mieć tylko taki wielki młot, którym możnaby rozpierdolić to wszystko byłoby fajnie. Ale nie można. Trzeba sobie pozwolić na te parę sekund wolności w ciągu dnia. Tyle musi wystarczyć.


I need a new world.


And freedom.


niedziela, 30 stycznia 2011



I want a new world.



piątek, 21 stycznia 2011

Już następnego dnia przekonała się na czym owo służenie miało polegać. Mężczyzna miał bowiem na tyłach karczmy niewielki, ale dobrze znany w okolicy burdel. Hana była jego nowym nabytkiem. W zamian za oddawanie się cielesnym rozkoszom zapewniał jej mieszkanie w jednym ze pokoi w swoim drewnianym dworku, najnowsze suknie, perfumy, pomadki, wikt i wcale niesymboliczne kieszonkowe. Po zapoznaniu jej z ogólną sytuacją, w jakiej się znalazła, zaprowadził ją do najbardziej doświadczonej kurtyzany w burdelu, by ta nauczyła ją sekretnych technik dzięki, którym mężczyźni płaciliby więcej niż wymagała cena.
- Cześć, jestem Marika - przedstawiła się dziwka.
- Hana.
- Martin powiedział, że jesteś dziewicą i że mam Ci powiedzieć co i jak. No wiesz... Jak się to robi, żeby chłopu było dobrze- zaczęła z grubej rury Marika.
- Taa...
- Co taa?
- Dlaczego to Martin jest przekonany, że z nikim nie współżyłam?
- No wiesz... - zmieszała się Marika. Młoda jesteś. Nie sądziłam, że...
- No to źle myślałaś. Tam, skąd jestem, miałam wielu adoratorów. Z jednym z nich spotykaliśmy się potajemnie. Byliśmy jeszcze bardzo młodzi i chyba nie do końca wiedzieliśmy dokąd nas to wszystko prowadzi. A poza tym była jeszcze Marin. Wiesz w lesie jest wiele miejsc, w których możesz robić takie rzeczy, o których ludziom się nawet nie śniło.
- Robiłaś to z babą??? - zdziwiła się Marika.
- A co? Hehe. I kto jest teraz większą dziwką?- zaśmiała się Hana.
- No wiesz. Ale tu przychodzą tylko chłopy, a ty miałaś tylko jednego więc nie masz na pewno takiego doświadczenia jak ja- oburzyła się Marika.
- Może i nie...
Zapadła dłuższa cisza, podczas której dziewczyna wyraźnie zmarkotniała.
- O czym myślisz? - spytała kurtyzana.
- O niczym.
- No powiedz. Wiesz musimy się w końcu zaprzyjaźnić, bo skoro już pracujesz dla Martina to zostaniesz w tej zatęchłej dziurze do końca swoich dni i musisz mieć kogoś kto pomoże Ci się pozbyć niechcianych ciąż, syfilisu i komu wypłaczesz się w spódnicę jak będzie naprawdę źle.
- Słuchaj no! Po pierwsze to nie zostanę tu. Po drugie miałam już przyjaciółkę i ona nie żyje. Nie chcę więcej. Dzięki. Po trzecie, co ty możesz wiedzieć? Mieszkasz tu, kurwisz się z pijanymi wieśniakami i pewnie nawet żaden młody chłopak nigdy nie powiedział Ci, że jesteś piękna- wykrzyczała Hana.
Mimo iż pomieszczenie oświetlały tylko dwie marne świece w oczach kurtyzany można było dostrzec łzy. Hana miała rację. Nikt nigdy jej nie powiedział, że jest piękna. Mężczyźni obłapywali jej cycki, obmacywali tyłek chwaląc je pod niebiosa, ale nikt nigdy nie zachwycił się ani jej urodą ani wnętrzem.
- Przepraszam- powiedziała Hana. Po prostu miałam ciężki okres w życiu. Oni odeszli, a ja zostałam sama.
- On też zmarł? - zapytała dziewczyna.
- Nie, nie wiem. Może. Pewnego dnia odszedł i nie wrócił. A obiecywał mi dzieci, dom...
- Oni zawsze tak obiecują. A potem co? Wychędożą i pójdą na piwo. Ot tyle.
- Taa... To czego mnie miałaś nauczyc o życiu. Tutaj.
- Nie, niczego. Zdaje się, że wiesz już wszystko.
Wieczór zapadł szybciej niż zazwyczaj.

czwartek, 13 stycznia 2011

Anioł część druga

***
W ciemnym pomieszczeniu, którego ściany zdobiły obrzydliwe gobeliny z okresu socrealistycznego, czternastu podstarzałych mężczyzn siedziało w ciszy przy ciemnym mahoniowym stole. Wszyscy wpatrywali się w krępego, szpakowatego bruneta z wydatnym wąsem.
Brunet gwałtownie wstał, zapiął marynarkę i przeczesał dłonią włosy.
- Panowie, sprawy zaszły za daleko – powiedział donośnie ochrypłym głosem - Nasz przewodniczący został zamordowany. Musimy podjąć radykalne kroki w tej sprawie. To nie są żarty. Czeka nas wybór nowego lidera. Nie możemy tego tak po prostu zostawić, jak pisał Dostojewski – „Zbrodnia i kara” panowie, tak kara! Zbrodnia musi zostać ukarana!
Zapadła cisza.
Mężczyźni spoglądali po sobie, poprawiali krawaty, oblizywali skacowane usta pamiętające jeszcze pocałunki zdzir z pobliskiego burdelu. Niski grubas wycierał co chwila spocone czoło chusteczką do nosa. Zakaszlał nerwowo.
- Koledzy, proponuję więc wybrać na nowego przewodniczącego mojego przedmówcę Ryszarda Dąbrowskiego – czy ktoś z kolegów jest przeciw? Nie widzę, zatem ogłaszam kolegę Ryszarda Dąbrowskiego Nowym liderem i przewodniczącym naszego ugrupowania. Panie Krzysiu, pan poinformuje członków naszego klubu o wyborze, dobrze? Janek, zwołasz na jutro, na czternastą zebranie… . Dziękuję zatem i życzę miłego popołudnia kolegom… .
Usiadł i ciężko odsapnął.
Pozostali podchodzili do Dąbrowskiego z gratulacjami i uśmiechami, po czym powoli salka zaczęła pustoszeć. Po chwili został tylko Dąbrowski i mały, spocony grubasek.
- No Rysiu, gratuluję – jęknął grubas – chyba to niezłe uczucie stać się z dnia na dzień liderem najpopularniejszej partii w kraju, nie?
- Stefan, wiem że to twoja zasługa – odparł Dąbrowski – gdyby nie ty…
- Kurwa, Czesiek był moim kumplem, rozumiesz! Mam nadzieję że dotrzymasz słowa – charkotał wyraźnie poirytowany grubas. Teraz pocił się jeszcze bardziej.
- Oczywiście Stefek, oczywiście. Wiesz, że mam kontakty tu i ówdzie, zna się paru ludzi w tym kraju, nie przepuszczę tego skurwysynowi, nie podaruję.
- Ciekawe jak? Co? Przecież już go gliny mają!!! – ryknął Stefan – kurwa masz mi go przynieść w zębach ty szmatławcu rozumiesz? W zębach masz mi przynieść jego urwane jaja i chuj mnie to obchodzi jak to zrobisz… - mówił przez zaciśnięte zęby. Krople potu na jego twarzy ścigały się ze sobą, która pierwsza kapnie na podłogę, lub na marynarkę. Stefan wstał, spojrzał jeszcze na Dąbrowskiego i wyszedł głośno trzaskając drzwiami. Dąbrowski stał teraz sam w pustej sali i ocierał spocone czoło. Teraz również on zaczął się pocić. Wiedział, że musi dotrzymać obietnicy bo podzieli los Czesława.

Nadinspektor Wysocki nerwowo kręcił się po swoim gabinecie. Z własnej pensji kupił sobie miniaturkę karuzeli, więc kręcenie się w tak małym pomieszczeniu nie było wcale trudne ani uciążliwe. W napięciu czekał na telefon, który jak na złość milczał od samego rana. Wysocki co kilka minut kontrolnie podnosił słuchawkę sprawdzając czy aby aparat się nie zepsuł. Odpalił kolejnego klubowego i usiadł za biurkiem.
- Wyjątkowo dziś swędzą mnie jaja – powiedział na głos z wyraźnym rozbawieniem.
Jego dobry humor rozerwał na strzępy dzwonek telefonu.
- Wysocki, słucham. Taaa. Jasne, od razu go dawajcie do mnie. Kurwa Szczepański jaja se robisz? Jasne kurwa że w kajdankach!
- Przyjechał kolega, taaa – szepnął Wysocki i odpalił kolejnego papierosa.

Obstawa złożona z ośmiu policjantów, prowadziła mnie poprzez korytarze Głównej Komendy Policji w Warszawie. Wszyscy, bez wyjątku policjanci, których mijaliśmy na korytarzach z szacunkiem salutowali mi i kłaniali się. Zrozumiałem że oddają mi swoisty hołd.
Zatrzymaliśmy się pod obitymi skajem drzwiami.
- Żenada – pomyślałem kiedy wchodziliśmy do środka. Wysocki siedział na swojej malutkiej karuzeli i palił. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego.
- Wysocki ja pierdolę! Ty dalej palisz to śmierdzące gówno! – parsknąłem śmiechem.
Wysocki zerwał się z karuzeli.
- Panowie, proszę zostawić nas samych – powiedział dostojnie rozkazującym tonem.
Jego głos zawsze mnie bawił, szczególnie kiedy mówił nim coś poważnego, czy ważnego jego wypowiedzi nabierały wręcz ironicznego charakteru.
- Siadaj Rafał – rzucił – proszę. Zapalisz? – Wysocki wyciągnął w moją stronę paczkę Klubowych.
- Zapaliłbym – odpowiedziałem – ale na pewno nie klubowego.
- To nie zapalisz nic – uśmiechnął się Wysocki – przejdźmy od razu do rzeczy Rafał, kto ci nadał tę robotę? Kto? Wiem, że to nie był twój pomysł, tak więc kto? Kto to kurwa wymyślił?
Cisza wypełniła gabinet. Wpatrywaliśmy się w siebie. Wysocki bardzo się postarzał odkąd go ostatni raz widziałem, z resztą ja się też postarzałem.
- A co tam u cie…
- Kurwa nie rób Se jaj Rafał!!! – krzyknął Wysocki – to nie są kurwa żarty! Zajebałeś premiera, rozumiesz kurwa? P R E M I E R A!!!
- Jak premiera to trzeba włożyć strój wieczorowy – przerwałem – a w jakim teatrze?
Wysocki patrzył na mnie i uśmiechał się od ucha do ucha. Teraz dopiero zauważyłem, że ma okropny kamień na zębach. Pewnie od tych zasranych klubowych i równie podłej kawy, którą chleje na okrągło.
- Rafał, słuchaj… szczerze to mnie to jebie, ja się nawet cieszę bo to były największe, rozumiesz dwie największe mendy w Polsce – powiedział spokojnie Wysocki – ale ja mam nad sobą ludzi rozumiesz? Mnie naciska prezydent, rozumiesz?
- Ha ha – roześmiałem się – naciska, mówisz?
- No powiedzmy że mnie bardzo prosił – powiedział rozbawiony Wysocki – powiedzmy. Rafał, kto ci nadał te zabójstwa? Ja to muszę wiedzieć – błagalnie jęknął.
- Wszystko ci powiem Franek, spokojnie, ale najpierw załatw mi jakiś dobry tytoń i bibułki, cholernie chce mi się palić, ale tego twojego ścierwa nie zapalę – powiedziałem z uśmiechem – acha, no i weź powiedz żeby mnie rozkuli, co?
- Sam cię rozkuję, czekaj – wyciągnął z szuflady biurka kluczyk, podszedł i rozpiął kajdanki. Słyszałem nawet jak moje ręce odetchnęły z ulgą po kilkugodzinnej torturze. Wysocki podniósł słuchawkę telefonu.
- Dyżurny, dajcie mi tu dwie kawy. A! I jakiś dobry tytoń skombinujcie i bibułki, tylko migiem!

- Migiem to nie będzie bo nie mam uprawnień na latanie samolotami, a co dopiero odrzutowcami – pomyślał dyżurny Głównej Komendy Policji kiedy włączał ekspres do kawy. Od trzech dni bolał go ząb i czuł, że dopada go grypa.

***

W celi aresztu śledczego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie było brudno. Obdrapane ściany opowiadały sobie więzienne historie szepcząc kruszącą się lamperią. Śmierdziało uryną i kałem z domieszką stęchlizny i krochmalu. Wyciągnąłem z kieszeni zieloną kopertę Golden Virginii i skręciłem papierosa. Chwilę zwlekałem z jego odpaleniem, po czym głęboko zaciągnąłem się dymem. Teraz bukiet smrodu został dopełniony.
- Dobrze że Wysocki załatwił mi Virginię – powiedziałem na głos – jest co palić… .
Nie wiedziałem czy Wysocki zrozumiał o co chodzi w całej tej sprawie, czy w ogóle zrozumiał cokolwiek z tego co mu powiedziałem podczas naszej wielogodzinnej rozmowy, a raczej mojego przesłuchania. W każdym razie dawałem sobie 70% szans na powodzenie mojego misternie uknutego planu, planu w którym i Wysocki miał do odegrania dość ważną rolę. Kończył się kolejny dzień, a ja nie miałem pewności czy zdołam to wszystko zakończyć. Teraz to już nie zależało tylko ode mnie.

Dąbrowski nerwowo przerzucał kartki swojego oprawionego w skórę terminarza z odciśniętym orłem w koronie na okładce. Jego mieszkanie było tandetne i totalnie niegustowne. Dębowe meble z mosiężnymi uchwytami i okuciami, pozłacane ramki okropnie kiczowatych pejzaży, których pstra kolorystyka nijak się miała do reszty kolorów występujących we wnętrzach. Obite skajem fotele i krzesła, grawerowane szklaneczki i kieliszki, biblioteczka uformowana na niby antyczny styl i równie niby antyczne dzieła literackie stojące na jej półkach. Jedynym zapachem jaki w ogóle Dąbrowski znosił był zapach jego ukochanej naftaliny porozkładanej we wszystkich kątach jego ogromnego i ogromnie tandetnego mieszkania. Sam Dąbrowski pozował na niby antycznego lecz tak naprawdę sam również był obity skajem i przesiąkniętym naftaliną przydupasem małego, grubego i wiecznie przepoconego Stefana Starowicza. Zemsta jaką poprzysiągł kolegom z zarządu Partii Ludzi przerastała go i on dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Był przekonany o swojej bezradności, dlatego tak niecierpliwie przeszukiwał kartki swojego terminarza. Chciał w nich znaleźć wybawienie, wybawienie, które mogło go zaprowadzić jeszcze wyżej w politycznej hierarchii, mogło go doprowadzić na sam szczyt tej kupy gówna. Dąbrowski w końcu uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. W końcu znalazł ten błogosławiony numer telefonu do błogosławionego człowieka.
- No to teraz Zimny będziesz sztywny – roześmiał się ze swojego dowcipu – teraz Smalec się tobą zajmie. Głośno zamknął terminarz i wystukał numer na klawiaturze swojego telefonu.

Tytoniowy dym wypełniał wnętrze mojej celi. Siedziałem na podłodze opierając się plecami o ruinę ściany. Tynk sypał się z niej przy każdym moim oddechu.
- Stanowczo za dużo palę – pomyślałem – ale co tu robić?
Szczęk klucza w zamku rozwiał moje mentalne dywagacje. Dyżurny przyniósł mi śniadanie – jeżeli w ogóle taki posiłek zasługiwał na miano śniadania. Razem z kubkiem letniej, parszywej herbaty dostałem dwie kromki chleba z masłem i pasztetową. Dyżurny rozejrzał się i rzucił na moją pryczę gazetę.
- Ja nie czy…
- Zamknij się i przeczytaj – przerwał mi dyżurny – masz przeczytać – syknął. Kiedy otwierałem płachtę jednego z najpopularniejszych dzienników, huk nagłówka z pierwszej strony zlał się z chrobotającym kluczem w zamku.
- Prezydent R.P. głównym podejrzanym w sprawie potrójnego morderstwa – przeczytałem na głos – kurwa udało się – szepnąłem – Wysocki się spisał. Zacząłem czytać, zagryzając lekturę kanapką z pasztetową.
„ Wczoraj w późnych godzinach wieczornych zatrzymany został do dyspozycji Prokuratury Prezydent Polskiej Rzeczypospolitej. Zarówno Komenda Główna Policji w Warszawie na czele z nadinspektorem Franciszkiem Wysockim jak i prokuratura odmawiają komentarza w tej sprawie. Możemy się tylko domyślać, że są dowody lub poszlaki na to, że Prezydent R.P. Adam Wieczorek jest zamieszany w popełnione przed kilkoma dniami morderstwa Czesława Pliszki – przewodniczącego i lidera Partii Ludzi, Premiera Daniela Rotta i jego kierowcy, pracownika Biura Ochrony Rządu, porucznika Krzysztofa Pełki. Przypominamy również, że policja zatrzymała bezpośredniego sprawcę Rafała Z. artystę malarza z Sosnowca. Powody morderstw nie są znane, jednak zaskakujące są reakcje zwykłych ludzi, którzy wyraźnie dzielą się na dwie grupy: pierwszą, większą grupę, popierającą zbrodniczy czyn Rafała Z. i drugą, mniejszą, złożoną ze słuchaczy Radia Maryja i skrajnie prawicowych odłamów Partii Ludzi, którzy domagają się ukamienowania Rafała Z. Od wczesnych godzin porannych ludność tłumnie zbiera się pod aresztem śledczym przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, skandując hasła i żądając uwolnienia i uczynienia bohatera narodowego z zatrzymanego Rafała Z. Z kolei prawicowe bojówki Partii Ludzi, domagają się kary śmierci cytując biblijne: oko za oko. Z każdą godziną przybywa ludzi. Obawiamy się, że w każdej chwili mogą wybuchnąć zamieszki.
A jak państwo odnosicie się do tej sprawy? Czekamy na wasze opinie. Jeżeli jesteś za uwolnieniem wyślij sms pod numer 8835 w treści wpisując U1, jeżeli jesteś za karą śmierci wyślij sms pod nr 8835 w treści wpisując S2. Koszt sms’a 2.45zł + VAT. Wśród wszystkich głosujących rozlosujemy atrakcyjne nagrody”.
- No to teraz Franek wyciągaj mnie z paki, dawaj ochronę i status świadka koronnego – zatarłem z radości ręce, plan zaczął żyć własnym życiem, ja byłem już zbędny i mogłem znów zatopić się w zaciszu swojej bylejakości. Będę mógł w końcu nawet przeczesać całą kulę ziemską w poszukiwaniu mojej córki, stać mnie, w końcu mnie stać nawet i na to… .


Ciemne mieszkanie w suterenie już dawno zapomniało, że ktokolwiek mogłby je sprzątnąć, nie mówiąc już o malowaniu czy myciu okien lub podłogi. Zabite okna drżały za każdym razem, kiedy na pobliskiej ulicy przejeżdżał samochód. Panujący tu półmrok uzupełniał niewyobrażalny burdel, utkany przez lata rzucania po kątach odpadków, jedzenia, opakowań, petów, butelek, odchodów, wymiocin, brudnych i śmierdzących ubrań, połamanych mebli i wszystkiego tego czego nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Pleśń i grzyby pączkowały w pełnej krasie w każdym zakamarku mieszkania. Każdy kto wszedłby tam po raz pierwszy nie wiedząc co znajduje się w tej oślizgłej od brudu norze na pewno by zwymiotował, a może nawet i zemdlał. Świeże powietrze bowiem skrzętnie omijało podwoje tego przybytku wielkim łukiem, a choć czasem i miewało samobójczy gest dostania się do środka tego przybytku, to wszystko kończyło się na muśnięciu zabitych gwoździami okien, których ni jak nie dało się już otworzyć. Każdy kto znał to mieszkanie i jego lokatora nie ważył się nawet przejść w pobliżu. Lokator który zamieszkiwał to lokum był monstrualnie skrzywionym psychicznie, dwumetrowym, otyłym potworem. Jego twarz, niegdyś zmiażdżona podczas wypadku w kopalni wykrzywiona była w poczwarnym grymasie. Łysa, niekształtna czaszka i olbrzymia żuchwa wysunięta nienaturalnie do przodu dopełniały obrazu bestii. Klaus Spyra bardziej znany jako Smalec siedział teraz na swoim tapczanie i uważnie kartkował wytłuszczony zeszyt. Kartki zeszytu wypełnione były kolażami modelek porno z doklejonymi głowami świętych i błogosławionych kobiet, które Smalec wycinał z kościelnych czasopism i parafialnych obrazków. Sapnął, kiedy żądza zaczęła wypełniać jego olbrzymi członek. Smalec rozsunął rozporek swoich spodni i sięgnął w głąb ręką. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Smalec nic sobie z tego nie robił. Nie chciał przerywać tej chwili, którą celebrował z pietyzmem kilka razy dziennie. Jego nabrzmiały, ogromny, śmierdzący kutas mlaskał z rozkoszy, kiedy Klaus ściskał go swoją monstrualnie wielką dłonią. Pukanie jednak nie ustawało i powoli doprowadzało Klausa do szału.
- Klaus to ja, twój kuzyn, byliśmy umówieni – dobijał się głos zza drzwi – otwórz to ja Rysiek to znaczy Richard.
Smalec właśnie kończył swój obrządek i nie miał zamiaru ani otwierać, ani sobie przerywać, jego małe, świńskie oczka osnuwała mgła nadchodzącego orgazmu.
- Klaus otwórz, ta ja Richard – głos zza drzwi natrętnie wdzierał się pomiędzy Smalca a głowę świętej Barbary doklejoną do korpusu modelki z ogromnymi, obwisłymi piersiami. Smalec jęknął w spazmatycznym wytrysku spermy, która trysnęła prosto na nogawkę jego spodni.
- Klaus, mam dla ciebie robotę, to ja Richard.
- Zara, jerunie! Już leza! – ryknął Smalec wcierając dłonią spermę w nogawkę – Już leza ino se szczewiki łobleke! Podszedł do drzwi i przekręcił klucz.
- Szczynść Boże! Wlazuj Richard, wlazuj i siednij se kaj tam chcysz – powiedział Smalec ,podając na powitanie całą lepiącą się i śmierdzącą od spermy rękę, którą onanizował się jeszcze chwilę temu – ino mi kibla ze szczynami nie wylyj!

niedziela, 9 stycznia 2011

Anioł część pierwsza.

Pierwszy raz gdy zobaczyłem Czesława nie mogłem powstrzymać się od szyderczego uśmiechu. Jego nad wyraz ciemna, bujna, rozczochrana czupryna opadająca na czoło i zakrywająca uszy w sposób typowy dla źle obciętych włosów. Wyraźnie asymetryczna twarz z wykrzywionymi łukami brwiowymi i kontrastującą do ciemnych włosów broda w kolorze jasny blond, oraz charakterystycznie wysunięta dolna szczęka tworzyły obraz bezmyślnego indywiduum, które przy każdej nadarzającej się okazji musiało wyżyć się seksualnie gdziekolwiek i czymkolwiek. Czesław wielokrotnie opowiadał mi historię swojej marynarki, którą to rzekomo jego pra pradziad dostał od Napoleona Bonaparte jako nagrodę za dobre sprzątanie po cesarskim pekińczyku. Ponoć Bonaparte nawet zwierzył się przodkowi Czesława i w chwili słabości wyznał mu, że pekińczyk ów jest doskonale przyuczony do robienia minety, którą Napoleon po prostu uwielbiał ponad wszystko.
Teraz kiedy spoglądam na twarz Czesława mam nieodparte wrażenie, że nigdy już nie spotkam kogoś takiego jak on. Nienawidziłem go przez długie lata, bo on zawsze starał się być lepszy niż inni, a w rezultacie to i tak zawsze ja byłem lepszy. Czesław nic nie umiał, niczego nie potrafił zrobić od początku do końca, a jeżeli nawet cokolwiek udało mu się sfinalizować to i tak okazywało się to totalną porażką. Czesław próbował popełnić samobójstwo, ale i to mu nie wychodziło. Prosił mnie nawet żebym mu pokazał jak je poprawnie popełnić, ale jakoś nieszczególnie miałem akurat czas na takie zabawy. Zdaję się, że zajęty byłem układaniem puzzli z 5000 elementów - widok przedstawiający niedźwiedzia polarnego rozrywającego na strzępy niewielkiego zająca. Całej scenie przyglądają się lisy i małe puszyste piłeczki tenisowe. Pamiętam dokładnie, że jeszcze do niedawna Czesław miał do mnie żal za to że nie pokazałem mu jak popełnić samobójstwo.
Szczególnym dniem dla nas obu był ślub Cześka z jego ukochaną Karolinką - okropnie otyłą studentką politechniki. Nie wiem co Karolina w nim widziała, ale zakochana była na zabój. Z resztą zabiła się tydzień po ślubie kiedy okazało się że Czesław nagrywał potajemnie w toalecie odgłosy jej wypróżnień, a później onanizował się przy odsłuchiwaniu tych jęknięć, pierdnięć i szumu spłukiwanej wody. Karolina odcięła sobie stopy piłką do metalu i wykrwawiła się w wannie. Ponoć chodzą słuchy, że kiedy Czesław ją znalazł, utopioną w wannie pełnej krwi, myślał że Karolina kupiła świnię i spuściła z niej krew na jego ulubioną kaszankę, więc nie zastanawiając się wiele napełnił kaszą i krwią ukochanej żony baranie kiszki. Pół miasta zajadało się przednim wyrobem. Nieświadomy niczego Czesiek zapeklował resztę świni - Karoliny i uwędził na pobliskich ogródkach działkowych. Stóp do dzisiaj nie odnaleziono... .
Czasami sam się zastanawiam co tak na prawdę łączyło mnie z tym potworem Cześkiem? Chyba tylko to, że obaj lubiliśmy drapać igłami po lamperiach klatek schodowych starych kamienic. Pamiętam jak Czesław rozkoszował się zapachem stęchlizny i uryny, który roztaczały klatki schodowe, był swoistym koneserem takich zapachów. Opowiadał wtedy, że chciałby mieć takie perfumy, które pachniały by jak półpiętro kamieniczki przy Starosłowiańskiej 29.
jak wcześniej wspominałem Czesław nic nie potrafił zrobić dobrze więc postanowił, że zostanie politykiem. W krótkim czasie zrobił oszałamiającą karierę, a założone przez niego ugrupowanie o nazwie "Partia Ludzi" okupowało szczyty rankingów popularności. Czesław stał się wrogiem nr 1 wśród innych, dotychczasowych liderów. Znienawidzili go do tego stopnia, że postanowili pozbyć się go za wszelką cenę.
Pamiętam kiedy listonosz w chłodny styczniowy poranek wrzucał do mojej skrzynki list w niebieskiej, staromodnej kopercie. Przez dłuższą chwilę obserwowałem go z okna skrywając się za firaną. List był krótki. Zawierał tylko kilka zdań wyklepanych na maszynie:
Szanowny Panie.
Jako, że świadczył Pan tego typu usługi również i dla rządu, zwracamy się do Szanownego Pana o usunięcie z politycznego podwórka jednego śmiecia, który nad wyraz zalazł nam za skórę. Zanieczyszcza on środowisko na tyle że podjęliśmy nieodwołalną decyzję o jego natychmiastowej utylizacji. Cena nie gra roli. Proszę się zastanowić nad naszą propozycją i odpowiedzieć listownie na nr skrytki pocztowej 789 - Warszawa.
Z Poważaniem. D.R.

Od razu domyśliłem się kim jest ów śmieć zanieczyszczający środowisko... . Nie chciałem być sentymentalnym ścierwem i jako że zawsze nienawidziłem wszystkiego co łączyło się z polityką i politykami odpisałem. Mój list zawierał odpowiedź twierdzącą, ale również niebotyczną - zaporową jak mi się wydawało kwotę zapłaty za wywóz śmieci.
Odpowiedź dostarczył kurier. Pieniądze na moje konto wpłynęły jeszcze tego samego dnia.

Siedziałem z Czesławem w małej kawiarni w śródmieściu, paliłem sprowadzony Anglii tytoń Old Holborn, który wypełniał niebywałą rozkoszą moje płuca. Jego delikatnie kwiatowy posmak wykrzywiał moje usta w nieustanny grymas uśmiechu. Czesław małymi łykami upijał gorące espresso i pogryzał czekoladowe ciasteczka. Jego niedbale dobrany garnitur napawał mnie odrazą.
- Przejdźmy się bulwarem - zaproponowałem.
- O, fajnie - odpowiedział Czesław - dawno nie spacerowałem, wszędzie tymi limuzynami - roześmiał się Czesiek.

- Widzisz, kiedy przyjaźniliśmy się, jeszcze w czasach podstawówki, zawsze zastanawiałem się co tak na prawdę nas przy sobie trzymało i tak na prawdę nie wiem do dzisiejszego dnia - wycedziłem przez zęby - Ty znasz mnie chyba dobrze, nie? - spytałem skręcając papierosa.
- Pewnie tak - odpowiedział Czesiek - trochę się razem poobdrapywało tych lamperii - uśmiechał się pełną gębą... .
- No właśnie, to przecież wiesz, że nie trawię wszystkiego co wiąże się z polityką. Powinieneś to wiedzieć - odpaliłem papierosa chowając w kieszeni płaszcza kopertę tytoniu, bibułki i zapalniczkę. - Powinieneś to wiedzieć... .
- No wiem, wiem przecież wiem, kurwa - odparł podenerwowany Czesław - dlatego nie widujemy się już tak często jak kiedyś, z resztą ja też już nie mam tyle czasu co kiedyś, wiadomo obowiązki, ha ha ha - teatralnie roześmiał się wyraźnie już zdenerwowany lider "Partii Ludzi"
Skrzypiąc zmrożonym śniegiem nadchodził wieczór. Postawiłem kołnierz i poprawiłem szalik. Siedzieliśmy z Czesławem nad brzegiem rzeki. Czesław spoglądał w dal, gdzieś w głąb parku. Jego oczy były zgaszone i nieobecne. Delikatny uśmiech, zdobiący jego asymetryczną gębę rozmywał się pod strużką krwi wypływającą z jego nozdrzy. Wyglądał tak niewinnie i spokojnie. To poderżnięte gardło dodawało mu nawet uroku, którego nigdy za życia nie miał... .
- Na mnie już czas - powiedziałem do Czesława - mam jeszcze trochę do posprzątania. Tutaj.
Powolnym krokiem ruszyłem w stronę mojego domu. Zrobiło się już późno i mróz niemiłosiernie piszczał kiedy stawiałem kroki wbijając się podeszwami w grubą warstwę styropianowego śniegu. Parkowe latarnie rozświetlały brzoskwiniowym sokiem światła moją przyszłość. Wiedziałem co muszę teraz zrobić, decyzję już podjąłem w momencie kiedy czytałem wystukany na maszynie list podpisany inicjałami premiera - Daniela Rotta.
- Czas na ciebie skurwysynu, sam mi to umożliwiłeś - wyszeptałem przez zęby. Właśnie dochodziłem do drewnianej furtki mojego domu. Drzwiczki skrzypnęły na powitanie i kłapnęły zębami samozatrzaskującego się zamku. Dochodziła 22.45.



Nie przepadałem za moim warszawskim mieszkaniem. Było to przestronne i jasne poddasze kamienicy położonej w samym centrum stolicy, nowocześnie urządzone z przepięknymi abstrakcyjnymi obrazami jakiegoś nieznanego zupełnie artysty z Bytomia. Nie wiem, sam nie wiem dlaczego go nie lubiłem. Może tylko dlatego, że właśnie tutaj odeszła ode mnie moja żona, zabierając moją ukochaną córkę.
- Tylko dokończę sprawy i je odszukam - powtarzałem sobie smarując kromki pumpernikla majonezem. Przygotowane na talerzyku obok ogórki i pomidory w pachnącej czosnkiem oliwie z oliwek uśmiechały się kawałkami starannie rozczłonkowanej fety.
- Jeszcze kawkę - uśmiechnąłem się sam do siebie.

Po śniadaniu zadzwoniłem do kancelarii Rotta z prośbą o spotkanie. Chciałem porozmawiać z nim osobiście, ale akurat o dziwo gdzieś wyjechał i nie było go w mieście. Zostawiłem mój nr telefonu jego sekretarce. Wiedziałem, że oddzwoni do mnie jak tylko będzie mógł. W końcu nie jedno się dla niego robiło. Można rzec że skutecznie "przygotowałem grunt" jego karierze politycznej.
Około 15-tej telefon odezwał się wydobywając z siebie nieznośną ilość i jakość dźwięków.
- Tu Rott, co jest?
- Spokojnie, nie denerwuj się, mam interes do ciebie - odparłem.
- Jak można zarobić to będę u ciebie za godzinkę, hahahaha - odpowiedział wyraźnie już wyluzowany Daniel.
- Czekam.

Rott oczywiście dużo się spóźnił. Zawsze się spóźniał i nigdy nie dotrzymywał słowa. Wypierał się niejednokrotnie swoich słów i czynów. Obrzydliwy smród swojego potu starał się ukryć pod powłoką hiper eleganckich garniturów i koszul zalanych perfumami Chanell Egoiste. Chociaż perfumy miał trafnie dobrane do swojej osobowości. Jego przyklejone do łysiny resztki siwiejących włosów , przesadnie wielki nos z różowymi i czerwonymi przebarwieniami i świdrujące małe oczka w bliżej nie określonym kolorze dopełniały obrazu tego skurwysyńskiego, zakłamanego ścierwa. Był skrajnie prawicowym faszystą od którego biło na kilometr jego wiejskie pochodzenie.
- Nie ściągaj butów Daniel - powiedziałem do niego, wiedząc jak cuchną jego stopy, przez lata gnijące w gumowcach.
- Dobrze, przejdźmy do rzeczy - co to za biznes? spytał tak łapczywie jakby miał się zakrztusić swoją chciwością.
- Napijesz się czegoś? - rzuciłem pochodząc do barku - czysta, whisky, koniaczek?
- Czystej daj.
Nalałem w 50 gramowy kieliszek i podałem mu. Daniel jednym hałstem przechylił go i wypił. Grymas jego twarzy był jednak inny niż zwykle. Złapał się za gardło i próbował krzyczeć, ale kwas solny z kieliszka skutecznie przepalił jego gardło wraz ze strunami głosowymi. Wił się jak robak.
- Czas na kąpiel - wyszeptałem mu do ucha - nareszcie pozbędziesz się smrodu raz na zawsze.Za resztkę włosów zaciągnąłem go do łazienki, gdzie w wannie czekała już kąpiel z kwasu solnego.
Przeładowałem pistolet, nakręciłem tłumik na lufę i wyszedłem z mieszkania. Daniel spokojnie zażywał kąpieli więc na pewno nie będzie mu przeszkadzała moja nieobecność.

- Dobry wieczór panu, słyszał pan że tego przywódcę z Partii Ludzi ktoś zabił? – usłyszałem znajomy głos na klatce schodowej.
- A dobry wieczór pani Matyldo, nie, nie słyszałem, ja się nie interesuję polityką – odparłem z uśmiechem.
- Wiesz pan który to był? Taki popularny bardzo z jasną brodą ale włosy ciemne miał. Ja tam go nie popierałam. Ponoć, że go zamordowali w jego rodzinnym mieście, na urlopie był. Już nawet są na tropie sprawców – szeptała Matylda.
- To dobrze, to dobrze… .
- No i że ponoć ktoś mu poderżnął gardło, bestialski mord panie, bestialski, mówią że robota zawodowców, że jakieś porachunki czy coś.
- Możliwe, możliwe… .
Matylda nachyliła się w moją stronę i cicho dodała:
- I dobrze chujowi, ja tam go nie żałuję choć żem katoliczka i w Pana naszego Jezusa wierzę, ale kto to widział żyć za 600 zł renty? Jak dla mnie to niech ich wszystkich wymordują skurwysynów, tfu, gadzinę pierdoloną, złodziei!!!
- Niech się pani nie denerwuje, pani Matyldo, jeszcze pani ciśnienie skoczy.
- A daj pan spokój – powiedziała i odwróciwszy się na pięcie zniknęła za drzwiami swojego mieszkania.

Stałem w bramie i obserwowałem parking szukając stojącej rządowej Lancii. Żółtawe światło latarni spływało po sylwetce pancernego pojazdu służbowego, rysując w mroku jego charakterystyczny kształt.
Podszedłem cicho i zapukałem telefonem Daniela w szybę. Zdenerwowany BOR-owiec odburknął tylko
– Proszę odejść!!!
- Panie tu koło auta telefon znalazłem, może pana? – zagadnąłem do niego.
- Nie, nie mój – odparł – idź pan stąd!
- Panie drogi telefon, możeś pan widział jak ktoś zgubił, patrz pan drogi telefon – ciągnąłem temat przyciskając do szyby samochodu bardzo wysoki model Nokii z pozłacaną obudową.
- Kurwa pokaż pan to – powiedział BOR-owiec odsuwając szybę.
- Proszę – powiedziałem wkładając lufę pistoletu przez okno wprost do jego zdziwionej mordy.



Nie znosiłem od dziecka dworców kolejowych, których smród napawał mnie odrazą i obrzydzeniem. Żebrający narkomani i bezdomni, gotowi zabić cię za 2zł. Przyglądałem się mężczyźnie czytającemu gazetę, który siedział w poczekalni razem ze mną. Był środek nocy, w poczekalni tylko my dwaj i obleśna kawa smakiem nie przypominająca absolutnie niczego do picia.
- Hehehe – zaśmiał się nieznajomy uderzając wierzchem dłoni w połeć gazety – widziałeś pan jaka afera? – spytał. Dwa dni z rzędu i dwóch złodziei zabili – ciągnął. Panie, jeden gorszy od drugiego – mówił uśmiechając się do mnie.
- Co pan powie, nie, nie wiem nic, jakich złodziei?
- No jak jakich, przedwczoraj tego skurwysyna z Partii Ludzi zarżniętego jak świnie nad rzeką znaleźli, a wczoraj ponoć premiera, tego cwaniaka Rotta. Tyle że nie bardzo mogą go zidentyfikować bo go ktoś rozpuścił w kwasie solnym – kurwa i bardzo dobrze. Tyle tylko, że tam gdzie go znaleźli, niby że w mieszkaniu jakiegoś artysty, to tam pod tą kamienicą premiera auto stało ze zwłokami ochroniarza w środku. Ktoś mu łeb panie rozpierdolił w tym aucie, że nie było co zbierać… .
- Co pan powie, szok w jakim bezpiecznym kraju żyjemy, tyle się o tym mówi teraz że bezpiecznie, a tu popatrz pan takie rzeczy… .
- Ja panu coś powiem, tak od siebie, ja to bym wszystkich tych złodziei do gazu jak za Hitlera wpierdolił i tyle, panie kochany. Ja żem okupację przeżył , ale takiego czegoś jak teraz to nie widziałem jeszcze, złodziejstwo, obłuda panie w biały dzień na oczach świata, kradną legalnie panie – nas kurwa okradają, mnie i pana też, ci młodzi teraz jak niewolnicy panie, jak tak można, jak tak można do cholery jasnej? Musi jakaś kara na nich w końcu przyjść, ja panu powiem, ten co to ich morduje to powinien wszystkich zarżnąć jak świnie, panie, normalnie młotkiem w łeb i spuścić krew jak ze świni, panie i kaszankę powinien z prezydenta naszego zrobić, panie, bo ten morderca, panie to jest anioł!
- Panie jak anioł? Morderca ludzi zabija – przerwałem.
- Panie anioł do kurwy nędzy, mówię panu, że anioł, co go Bóg wszechmogący na ziemię posłał, żeby się z tym plugastwem rozprawił i porządek na świecie i u nas w świętym kraju w końcu zaprowadził. Ja bym panie mu pomniki stawiał i nagrodę nobla bym mu dał.
- Komu? – spytałem
- No jak komu panie? – odpowiedział – no temu co to tych polityków, wie pan wypatroszył, mówię panu to anioł… .
- Przepraszam, ale pójdę już na peron, za kilka minut przyjeżdża mój pociąg, do widzenia panu – powiedziałem.
- A do widzenia, do widzenia… .

Świt rozrywał moje źrenice, kiedy wysiadałem z pociągu. Kraków jeszcze nigdy tak jak dziś nie witał mnie z otwartymi ramionami. Pocałowaliśmy się na przywitanie, a on nawet delikatnie musnął językiem moją szyję. Moje zmęczone ociężałe powieki opadały na oczy w zwolnionym tempie, brnąłem wzdłuż ulicy Basztowej topiąc się w rozpuszczonej pośniegowej brei. Ołowiane nogi wlokły się za mną jak zbędny balast, który powinienem odciąć i zostawić na pastwę losu. Z Basztowej skręciłem w Szpitalną i wlokąc się resztkami sił doszedłem do Pijarskiej. Brama floriańska śmiała się ze mnie, biła mi brawo i poprawiała makijaż z sadzy.
- Muszę się wyspać – powtarzałem w kółko w myślach. Trzy nieprzespane noce dały mi ostro w kość, żadna kawa, czy nawet amfetamina nie postawiła by mnie na nogi. Nie myśląc długo zameldowałem się w Hotelu Floryjan, przy Floriańskiej 38. Pokój był niewielki, ale dość stylowo urządzony. Światło rozbryzgiwało się na jasnych ścianach więc zaciągnąłem żaluzje, żeby nie męczyć już i tak zdezelowanych oczu. Rzuciłem ubranie na skórzaną kanapę i zatopiłem się w czystej pościeli snu, snu którego potrzebowałem teraz jak nigdy dotąd, Musiałem nabrać sił, bo przede mną najtrudniejsze świniobicie… .

***

W Warszawie przy ulicy Puławskiej wrzało. Pracownicy Głównej Komendy Policji uwijali się jak mrówki, wszyscy byli postawieni w stan najwyższej gotowości. W końcu nie co dzień prowadzi się dochodzenie w sprawie brutalnych mordów najwyższych rangą przedstawicieli państwa. Wszystkie poszlaki i dowody wskazywały tylko na jednego człowieka.
Nadinspektor Franciszek Wysocki siedział spokojnie za swoim biurkiem i odpalał śmierdzącego klubowego od płomienia ślicznie grawerowanej, przedwojennej zapalniczki. Wysocki dobrze wiedział kim jest morderca. Problematyczne wydawało się tylko to dlaczego to zrobił. Nadinspektor był przekonany, że mordy te z pewnością były zamówione, że morderca działał na zlecenie kogoś bardzo wysoko postawionego, ba może nawet działał na zlecenie samego prezydenta? Wysocki sam nieraz współpracował z domniemanym przestępcą. Znali się jeszcze ze służby wojskowej. Obaj pracowali w wywiadzie i obaj zajmowali się oczyszczaniem... . Jednak Wysocki z powodów osobistych musiał przejść w stan spoczynku i w stopniu nadinspektora wylądował w służbie kryminalnej.
- Problemem nie jest sam mord, lecz zleceniodawca i pomysłodawca tego przedsięwzięcia – głośno myślał Wysocki wydmuchując z ust kłęby obrzydliwego dymu. - Śmiać mi się chce jak słyszę chłopaków z wydziału, którzy szeptają do siebie, że w końcu Polska pozbyła się tych skurwysyńskich złodziei i że ten morderca to błogosławiony powinien zostać i że to bohater narodowy a nie przestępca. Tak czy siak muszę rozesłać za nim list gończy, muszę dotrzeć do niego, inaczej nigdy się nie dowiem co się tu rozgrywa... . Podniósł majestatycznym ruchem słuchawkę telefonu wewnętrznego i poinformował sekretarkę o zwołaniu odprawy za pół godziny w jego gabinecie.

Obudziłem się. Leżąc w przepoconej pościeli nie mogłem rozszyfrować cyferblatu mojej starusieńskiej Doxy. Wskazówki pokazywały 6.45, ale nie wiedziałem czy rano czy wieczorem, a może przespałem ze dwie doby?
Powoli wstałem i włączyłem telewizor. Był wieczór następnego dnia. Na każdym kanale trąbili o brutalnych mordach dostojników państwowych. Informacje podawane były razem z moim zdjęciem – jako sprawcy.
- Chuj z tego Wysockiego – powiedziałem głośno sam do siebie – myślałem że poczeka jeszcze z dobę... .
Ubierałem się powoli. Usiadłem wygodnie w skórzanym fotelu, skręciłem papierosa i zapaliłem.
- Coś mi tu nie gra – pomyślałem – przecież jeżeli tak trąbią o tych zabójstwach i pokazują fotografię poszukiwanego mordercy, który rzekomo tę zbrodnię popełnił, to czemu jeszcze nikt do kurwy nędzy mnie nie podpierdolił na policję??? Choćby i sam recepcjonista. Mój pędzący myślotok zatrzymało nagle mocne pukanie do drzwi.
- No i już idą po mnie... - pomyślałem. Nie będę tutaj robił rzeźni, to są niewinni ludzie wykonują swoje obowiązki. Podszedłem do drzwi, przekręciłem zamek i otworzyłem.
W drzwiach stał starszy, lekko łysiejący mężczyzna w stalowym garniturze trzyczęściowym. Pod kołnierzem czarnej koszuli błyszczał srebrny półwindsorski węzeł krawata, mężczyzna trzymał w ręce srebrną tacę z przykrywką. Stan jego uzębienia jak i zapach drogiej wody kolońskiej wskazywał na to, że nie jest to na pewno boy hotelowy... .
- Dzień dobry szanownemu panu – powiedział ciepłym, donośnym głosem – nazywam się Janusz Majer i jestem dyrektorem tego hotelu. Zapewne dziwi pana moja obecność?
- Dzień dobry, zaiste dziwi – odparłem – proszę niech pan wejdzie do środka – zaproponowałem.
- Dziękuję.
Majer usiadł na kanapie stawiając tacę na ławie.
- Przyniosłem śniadanie czy też kolację jak pan woli dla szanownego pana – zaczął Majer.
- Bardzo się cieszę, ale proszę mi wytłumaczyć od kiedy dyrekcja tak szanowanego hotelu podaje posiłki przeciętnym klientom? - przerwałem.
- No nie takim przeciętnym panie Zimny, nie takim przeciętnym. Doskonale wiem kim pan jest i co pan zrobił dla kraju. Powinien pan zostać bohaterem narodowym, nie wiem czy zdaje sobie pan sprawę, że trzy czwarte polaków popiera pański czyn? - zapytał lekko obniżając i tak już niski tembr głosu.
- Chyba bierze mnie pan za kogoś innego – wyszeptałem przez zęby – chyba mnie pan z kimś myli panie...eee, panie....
- Majer. Moje nazwisko – Majer. Chyba nie, chyba nie... . Widzi pan, panie Zimny, nasz kraj od dawna czekał na kogoś takiego jak pan, kogoś kto odważy się napluć w twarz tym skorumpowanym oszustom, tym plugawym złodziejom, którzy okradają nas każdego dnia i ciągle im mało i chcą jeszcze więcej i jeszcze więcej. Nienasycone ścierwo!
- Proszę się uspokoić – syknąłem – jeszcze ktoś usłyszy.
- Niech się pan nie obawia, u mnie nic panu nie grozi, mam pewien pomysł jak panu pomóc wydostać się z kraju...
- Chyba nie będzie to konieczne odparłem, poradzę sobie sam – przerwałem Majerowi.
- Panie Zimny od dwóch dni pańskie zdjęcie pokazują w telewizji, internecie, prasie. Jeszcze chwilę i trafi pan na billboardy, gdzie się pan schowa? Przecież zaraz pana złapią! - krzyknął Majer.
- Być może, ale mam jeszcze tu coś do załatwienia – odpowiedziałem. - A teraz pozwoli pan dyrektorze, że skonsumuję śniadanie czy też kolację – jak ładnie to pan ujął, które raczył mi pan przynieść.
- Oczywiście, oczywiście, niech się pan posili. Proszę jeszcze przemyśleć moją propozycję, wydaje mi się całkiem sensownym rozwiązaniem pańskiej no powiedzmy nieciekawej sytuacji. Smacznego – rzucił Majer zatrzaskując za sobą drzwi.
- Dziękuję – odpowiedziałem mu w myślach i zająłem się pałaszowaniem przepiórczych jajek sadzonych na grzankach z francuskiej bagietki z bazylią i czosnkiem, zapijając wszystko mocną, czarną kawą. Dochodziła 19.30.

Zimny styczniowy wieczór wyraźnie doskwierał dwójce policjantów z VI Komisariatu Policji Miejskiej w Krakowie. Ślizgali się po zamarzniętym bruku. Mróz ścinał wieczorami dopołudniową odwilż, tworząc z chodników istne lodowisko do jazdy figurowej. Policjanci z trudem patrolowali okolice krakowskiego rynku, co i rusz przeklinając momenty w których z trudem łapali równowagę. Zatrzymali się na chwilę przy pomniku Mickiewicza, żeby spisać dwóch punków pijących wino w miejscu publicznym.
Wchodząc w sukiennice jeden z nich zauważył znajomą twarz. Nie mógł sobie przypomnieć skąd zna niewysokiego, szpakowatego szatyna, z krótko wystrzyżonymi skroniami.
- Heniek, skąd ja znam tego kolesia – powiedział wskazując palcem na niewielką postać odzianą w drogi płaszcz i czarny, jedwabny szalik.
- Ty, kurwa mać! To zdaje się ten poszukiwany koleś co go na okrągło pokazują!!!- wycedził przez zęby.
- No to awans mamy w kieszeni!


Otyły komendant VI Komisariatu Komendy Miejskiej w Krakowie położonego przy ul. Ćwiklińskiej 4, sapał i chrząkał nerwowo do słuchawki telefonu.
- Tak jest, oczywiście, ekm, echhh, tak jest panie nadinspektorze, oczywiście, niezwłocznie wyślemy transport z więźniem do Warszawy. Tak, z naszego komisariatu patrol, tak posterunkowy Henryk Jastrzębski i przodownik Bartosz Adamus. Tak panie nadinspektorze, wypiszę stosowne formularze do awansu, tak oczywiście jeszcze w tym tygodniu. Dziękuję panie nadinspektorze, do widzenia.
Wyszedł ze swego niewielkiego gabinetu i odchrząknowszy krzyknął:
- Józek – pakujcie się z tym degeneratem do Warszawy! Za pół godziny będzie po niego karetka z obstawą. A! I dawać mi tu Jastrzębskiego i Adamusa – migiem!

- Przeszkadza mi ta otyłość – pomyślał komendant kiedy Adamus i Jastrzębski opuścili już jego gabinet – cieszą się chłopaki z awansu, kurwa cieszcie się, bo gdyby to ode mnie zależało to bym puścił tego człowieka wolno, niech robi swoją robotę – myślał.
Was bym tempe chuje pozamykał w więzieniach, kurwa człowiek się nazapierdala za 2500zł i chuja z tego ma! - gadał do siebie patrząc przez okno.
- A podskocz jakiemuś kurwa dygnitarzowi, podskocz! - ciągnął – to wyjebią cię na bruk i to bez wazeliny. Kurwa mać! Powinienem coś zrobić, żeby go wypuścić, powiedzieć, że to nie on czy co, do chuja pana! Powinienem coś zrobić!
Nagle ktoś przerwał jego rozważania pukaniem do drzwi.
- Wejść! - zawołał donośnie otyły komendant.
- Panie komendancie przyjechali po aresztowanego... .

piątek, 7 stycznia 2011

Nowy Rok Stare Śmieci

To ostatni rok, w którym można coś zmienić.

Powrót do pracy po tygodniowym urlopie uświadomił mi, że tygodniowy, miesięczny, roczny urlop skończy się takim samym przygnieceniem jakby go w ogóle nie było. A wszystko przez to, że trzeba tam wracać, gdy wszyscy uciekają stamtąd jak szczury z zatopionego statku. Nie wiem czy jest to rodzaj samodestrukcji, czerpania chorej przyjemności z niepowodzeń sapiącej świni czy może desperacja. Nie będę pisać o braku wyjścia, bo wyjście jest z każdej sytuacji. Nie można też zwalić tego na to, że nie ma dokąd pójść. No bo dokąd dobrze wiadomo od jakiś 6, 7 lat.

Coraz częściej nawiedzają mnie sny o pustce życia. Nie tej z dobrze znanego stanu nirwany, a tej pozbawionej sensu. Zresztą nie tylko sny, przemyślenia i takie tam bardziej ostateczne lub mniej... Pomijając rzecz najważniejszą donikąd nie doszłam i tam dokąd doszłam nic nie odnalazłam. Ludzie niegdyś tak ważni dla mnie - nie tylko z racji zawodu - poznikali. Nie można już mówić o zasadach moralnych czy po prostu takich ważnych rzeczach jak przyjaźń, sztuka i zróbmy coś wartościowego. Miniony rok ostatecznie pozbawił wszystko złudzeń, a okruchy pamięci roztrzaskał na drobny piach, który natychmast zwiał zachodni wiatr do pierwszej lepszej kratki ściekowej Tyle z większości znajomości/wartości pozostało - smród. I może jeszcze niedawno jakoś by mnie to obeszło, ale miniony rok nauczył mnie tego, że nie warto. Tak niewiele warto.

I tak za długo zwlekaliśmy. No a pieniądze? Pieniądze zawsze się znajdą.

Coraz częściej nawiedzają mnie sny o pustce życia. To dobrze. Bo to ostatni rok, w którym można coś zmienić.

(Czarownica siadła na kamieniu i poprawiła włosy. A więc jestem. Co dalej? - spytała.)


Happy New Year