sobota, 20 grudnia 2008

memento

Kleik gruszkowy był już gotowy
do jedzenia. Podgrzany a następnie wystudzony do temperatury odpowiedniej akupunktura
Interpunkcja nie miała w tym przypadku zbyt wielkiego znaczenia, choć czasem w porywach potrafiła być kocim języczkiem
Uwagi należy kierować za pomocą specjalnego drążka sterowniczego nie do ego lecz do id
Jak już wspomniałem kleik był gotowy. Znikał szybko w narządach prawie bezzębnych. Reszta potoczyła się błyskawicznie.
Nauka, poznawanie świata, sratatatata, oto tata a ja mama przecież nie zrobiłam tego sama
Daleko idące skojarzenia odgrywają w naszym życiu wielce istotną rolę, na przykład czarnoziemy.
Owocem skojarzeń był płód
I tak oto wszystko w przyrodzie ginie
I znowu się rodzi coś innego
i właściwie to nie ma nic nadzwyczajnego
w moim ego, jego ego, klockach lego, panie ten tego
a tym bardziej w spożywaniu owocu ani w nim samym

czwartek, 18 grudnia 2008

Zwyky czowiek.

Budzę się rano. Boli mnie głowa. Pewnie dlatego, że wczoraj za dużo wypaliłem. Powoli podnoszę się z łóżka. Okazuje się że, zaspałem do pracy. Idę do ubikacji, gdzie zastanawiam się czy zadzwonić kolejny raz i wziąć urlop na telefon. Po niosącym ulgę plusku decyduje się zadzwonić. Nie dostaje urlopu lecz naganę i mam jak najszybciej wstawić się w pracy. Myję tylko zęby, żeby nie śmierdzieć od rana próchnicą, szybko ubieram się i wychodzę.
Na przystanku kilkanaście osób czeka na autobus. Znowu nie dopcham się do wolnego miejsca.
Przyjeżdża autobus. Tłum pcha się do drzwi, tym bardziej że kierowca otwiera tylko te drzwi obok swojego stanowiska, ponieważ polecili mu sprawdzać bilety. Bez biletów nie wpuszcza tylko ostrzegawczo i po przyjacielsku przytrzaskuje drzwiami daną osobę trzy razy. W autobusie jest duszno. Czuć pot wielu ludzi. Zapach moczu i potu. Od niektórych jeszcze nikotyna i alkohol. Bukiet jest porażający.
Wysiadam. Z przystanku do pracy mam jeszcze jakieś pięć – siedem minut piechotą. Może zdążę jeszcze przejść na zielonym. Nie zdążam. Czekając na zielone zapalam papierosa. Ból głowy wraca. Ciągnie mnie na wymioty, ale palę dalej. Zapala się zielone. Idę szybko, choć i tak jestem już spóźniony ponad trzy godziny. Przed wejściem gaszę niedopałek.
W budynku wita mnie portier. Mówię mu że się śpieszę bo zaspałem. Pyta mnie czy mam budzik bo ciągle się spóźniam. Zdaje się że to był żart.
Wchodzę po schodach na piętro. Dyrekcja ma zastrzeżenia co do mojego ciągłego spóźniania się. Wysłuchuję reprymendy po czym udaję się do pokoju w którym pracuję.

Po pracy idę na autobus. Jestem zmęczony więc idę wolno paląc papierosa. Na przystanku nikogo nie ma. Myślę że będę mógł usiąść w autobusie. Autobus mam za 30 minut. Zapalam więc kolejnego papierosa celem zabicia czasu. Wypalam trzy papierosy. Przyjeżdża autobus. Jest kilka wolnych miejsc, więc mam wybór. Siadam przy oknie. Ulice pustoszeją.

Wysiadam z autobusu. Idę do sklepu osiedlowego, żeby kupić coś na śniadanie, obiad i kolację. Nic jeszcze nie jadłem. W sklepie są dwie osoby: ja i sprzedawczyni. Znamy się z widzenia. Kupuję zupki chińskie, bułkę, kawałek kiełbasy i biały ser. To będzie mój całodzienny posiłek.

W domu przygotowuję jedzenie. Włączam telewizor, niech ktoś coś do mnie powie. Siadam na kanapie i oglądając telewizję jem posiłek. Odkładam puste naczynia po posiłku prosto do zlewu. Nie lubię walających się naczyń po domu. Oglądam telewizję i palę. Po kilku godzinach palenia i oglądania zasypiam bezwładnie na kanapie.

Obudziłem się rano z bólem głowy. Pewnie dlatego, że wczoraj za dużo wypaliłem. Powoli podnoszę się z łóżka. Okazuje się że, zaspałem do pracy. Idę do ubikacji, gdzie zastanawiam się czy zadzwonić kolejny raz i wziąć urlop na telefon. Po niosącym ulgę plusku decyduje się zadzwonić. Dyrekcja krzyczy do słuchawki, że ktoś tu musi przecież siedzieć.
Zamawiam taksówkę. Mam trzy minuty żeby zejść na dół. Taksówki zbyt długo nie czekają, tylko kilka chwil dłużej niż autobusy. Ubieram się i zbiegam po schodach na dół. Taksówka jeszcze czeka.

Jadę taksówką. Kierowca prowadzi bardzo dobrze i szybko. Wymijamy wszystkich rowerzystów po drodze. Jest wesoło.

Wysiadam pod zakładem pracy. Nie zdążam zapalić. Wchodzę do budynku gdzie portier znów wita mnie żartem. Śmiejemy się razem. Zapowiada się wesoły dzień.

Na moim piętrze trwa kolacja wigilijna dla pracowników. Jest dwunasta piętnaście, kiedy wchodzę do sali wigilijnej. Wszyscy biją mi brawo, łącznie z dyrekcją. Jest wesoło, bo większość z pracowników jest już nieźle pijana. Ja nie piję bo biorę tabletki. Tyle że zapominam je brać. Wesoły dzień, wszyscy żartują i śmieją się. Na koniec dyrekcja składa nam życzenia świąteczne. Większość pracowników jest już po godzinach więc spokojnie w dobrych humorach rozchodzą się do domów. Zostaję ja i dyrekcja. Rozchodzimy się do swoich pomieszczeń. Po około trzech minutach do mojego pomieszczenia przychodzi dyrekcja i zwalnia mnie do domu. Po co mam tu niby siedzieć. Ubieram się i wychodzę.

Na przystanku nie ma nikogo, więc jest szansa że będzie jakieś wolne miejsce w autobusie. Przyjeżdża autobus. Są miejsca. Siadam przy oknie. Ludzie robią zakupy na mieście. Przygotowują się do świąt. Wysiadam i idę prosto do domu. Najadłem się na wigilii dla pracowników, więc szkoda przepuszczać pieniądze na jedzenie.

W domu robię sobie dwie herbaty, żeby nie wstawać niepotrzebnie od telewizora. Będę miał na później. Palę i piję i oglądam mój ukochany serial o mordercy, który morduje ludzi i zwierzęta. W dzisiejszym odcinku zamordował już troje ludzi i jednego psa. Dowiadujemy się też, że najbardziej lubi mordować czarne psy. Po kilku godzinach palenia i oglądania bezwładnie zasypiam na kanapie.

Budzę się rano. Boli mnie głowa. Pewnie dlatego, że wczoraj za dużo wypaliłem. Powoli podnoszę się z łóżka. Okazuje się że, zaspałem do pracy. Idę do ubikacji, gdzie zastanawiam się czy zadzwonić kolejny raz i wziąć urlop na telefon, tyle że nie mam urlopu, bo cały już dawno wykorzystałem jadąc na wycieczkę do Paryża. Szkoda, że nie widziałem Paryża, bo autobus zepsuł się koło Wrocławia i biuro turystyczne zwróciło nam połowę pieniędzy. Wyciągam śrubokręt i wydrapuję na ścianie kształt zbliżony do wieży Eiffla. Będę miał swój Paryż w domu. Dzwoni telefon. Nie odbieram, wiem że to morderca z tego serialu. Telefon dzwoni po raz drugi i trzeci. Po chwili ciszy ktoś dzwoni do drzwi. Podchodzę do drzwi. Z klatki schodowej słychać szczekanie psa.

niedziela, 14 grudnia 2008

Obserwacja krytyczna. Część trzecia.

Nie pamiętam już, kiedy zacząłem wyraźnie odczuwać dysonans. Dysonans pomiędzy mną, a każdym innym człowiekiem. No może prawie każdym, przecież jeszcze mam kilku znajomych, być może nawet takich na dobre i na złe, ale czas potrafi zweryfikować każdą znajomość, miłość… . Miłość. Miłość to tylko określenie, bo kiedy zaczynasz w nią wierzyć za mocno, zawsze potrafi ci udowodnić, że jednak się mylisz, zawsze. Nie wykraczam już poza ramy, normy, ogólnie ustalone i płaskie jak blat stołu, jałowe i bezzapachowe. Ukrywam się, staram się ukryć, zamknąć w swoim mieszkaniu i czekać na nie wiadomo co, bo tak naprawdę nie wiem na co czekam. Kładę się, wstaję, połykam, popijam, kupuję, szykuję, połykam, popijam, sprzątam, wariuję. Po kolei, od najmniejszego do największego układam swoje wszystkie noże, które pieczołowicie czyszczę i odkładam na specjalnie docięte kawałki irchy. W zasadzie sam nie wiem po co je zbierałem przez tyle lat, kolekcja noży – bezużytecznych, śmierdzących kozików, bagnetów, finek, chuj wie jeszcze jakich. Przeznaczenie noża to cięcie, a jakie jest moje przeznaczenie? Czy ja się już w ogóle do niczego nie nadaję?
Patrząc na moje mieszkanie można by wziąć mnie za osobę przesadnie pedantyczną. Jasne wnętrza, w zasadzie puste, czyste nie naruszone kompozycje z idealnie dopasowanymi obrazami na ścianach, które malowałem specjalnie do danego wnętrza, ale to było dawno, bo nie pamiętam kiedy po raz ostatni trzymałem pędzel w ręce. Każdy przedmiot w mieszkaniu był starannie dobrany i każdy miał swoje nietykalne miejsce w przestrzeni. Miejsce, którego ja w jakiejkolwiek przestrzeni nie potrafię znaleźć dla siebie.

Popołudniowy spacer, wędrówka bulwarem zachodzącego, jesiennego słońca. Wokół kłębiący się ludzie, którzy gonią sami siebie, poganiacze własnego ego, dążenie do władzy, dążenie do więcej – więcej kasy, więcej pokoi, więcej szmat, garów, kumpli, znajomych. Często zastanawiam się czy ci ludzie, wszyscy otaczający nas ludzie jeszcze myślą?
Zapalam papierosa i siadam na ławce, by jeszcze chwilę odprężyć się i powdychać chłód powietrza wymieszanego z nikotyną. Zamykam oczy i słucham jak para młodych ludzi siedzących obok kłóci się ze sobą.
- Czemu się nie odzywasz? – pyta on
- Spierdalaj – odpowiada z niezwykłą czułością kochanki ona.
- No czemu kurwa się pytam – cóż za subtelny z niego amant.
- Boś kurwa chuju wczoraj wszystkie kluski zjadł, a ja musiałam tylko chleb. Do dupczenia mnie masz tylko, ale to się zmieni!!!
- Dejże spokój, głodny byłem, bo po pracy tylko szybko aby zjeść
- Zmieni się to bo już moja mama mówiła, że jesteś tylko do garów zaglądać umisz!
- A spierdalaj kurwo! Będzie mnie tu cipa uczyła co mom robić! Spierdalaj!
- Sam spierdalaj pedale pierdolony, niemyty chuju śmierdzący do mamuśki niech ona ci obiadki gotuje, a nie ja.
- Wiecie co, słucham was od dłuższej chwili i wysnułem taki wniosek z waszej debaty, obydwoje stąd spierdalajcie, bo tu jest park i tutaj ludzie przychodzą, żeby chwilę odpocząć od wszechobecnego zgiełku tego parszywego i śmierdzącego miasta, a wy zakłócacie im spokój – wtrąciłem.
Oboje patrzyli na mnie jakbym co najmniej był kimkolwiek innym niż jestem.
- Ale tu nikogo nie ma – odezwał się po dłuższej chwili myślenia.
- Ale ja tu jestem – odpowiedziałem. Ja też jestem nikt?
Patrzyli na mnie jeszcze przez chwilę i oboje w milczeniu poszli sobie.
- Ja też jestem nikt… - powiedziałem na głos i teatralnym ruchem zaciągnąłem się papierosem.

Na przystanku dziewczyna chwyciła go za rękę i pocałowała w policzek. Podjechali trzy przystanki siódemką i wysiedli w samym centrum miasta. Szli w ciszy, objęci i ukojeni. Obydwoje myśleli tylko o jednym – jak najszybciej rozstać się z nim/nią. Przeciąć zeschniętą pępowinę ich związku, bezsensownego związku, który nie miał szans przetrwania, nie miał szans na nic co miałoby jakikolwiek sens. Ot czysty, bezsensowny związek.
- Wiesz... - szepnęła do niego pod klatką schodową bloku w którym mieszkała - lepiej już teraz się rozstańmy, po co mosz mnie bić i chlać na umór i bić mnie i Kasię. Rozstańmy się, a Kasię oddam do Domu Dziecka.
- No - odpowiedział.
- To idź do domu, ja też idę - powiedziała.
- No, idę.
- To do niezobaczenia. Nigdy - mówiła ze łzami w oczach.
- No, hejka.
- Żegnaj.
- Długo tu będziemy jeszcze stali, bo mi się do Maćka śpieszy. Akurat wypłatę dostał i może coś postawi - spytał zniecierpliwiony.
- To idź już, ja też idę bo mam na osiemnastą do pracy mi kierowniczka kazała przyjść na remanent.
Odszedł szybkim krokiem, zatrzymując się jeszcze na chwilę żeby odpalić papierosa. Nerwowo i łapczywie zaciągał się dymem i co jakiś czas pokasływał. Tuż koło przystanku kaszel zaczął się nasilać, ale on nie zważając na to zaciągnął się bardzo mocno końcówką papierosa. Kaszel spotęgowany drażniącym gardło dymem stał się nie do wytrzymania, dusił go nie miłosiernie, powoli zaciskając pętlę na jego szyi. Cały czerwony padł w końcu na asfaltowy chodnik i zwijając się z braku powietrza w końcu się udusił. Przechodząca obok staruszka tylko mruknęła do siebie:
- Naćpałeś się to zdychaj!

W tym samym czasie dziewczyna karmiła sześciomiesięczną córkę. Robiła to w pośpiechu, bo zaraz musiała wyjść do pracy.
- Kierowniczka tylko czeka, żeby mnie wypieprzyć z pracy, wiesz Kasiu? - retorycznie pytała córkę.
- Wychodź już, bo się spóźnisz! - wrzasnęła z sąsiedniego pokoju jej matka.
- Już idę, zostawiam Kasię w łóżeczku - odpowiedziała.
Szybko ubrała kurtkę i wsunęła na nogi zniszczone buty.
- To cześć! - krzyknęła zatrzaskując drzwi.
Zimno klatki schodowej przeszywało ją na wskroś. Szybkim krokiem podeszła do drzwi windy i wcisnęła guzik przywołania. Czekając myślała o nim, myślała o Kasi i swojej matce, która pewnie teraz zagląda już do jej pokoju, żeby sprawdzić czy Kasia zasnęła.
- Chyba nie działa - pomyślała nerwowo wciskając przycisk przywołujący windę - znowu się spierdoliła franca.
Ruszyła szybkim krokiem w kierunku schodów.
- Znowu trzeba będzie drałować z tego siódmego piętra na piechotę - pomyślała pośpiesznie zbiegając po schodach.

Na półpiętrze łączącym czwarte piętro z trzecim, zdezelowany obces buta postanowił odmówić posłuszeństwa i nie wytrzymawszy nacisku wygiął się w bok wyrywając część podeszwy. Rozpędzona dziewczyna w ułamku sekundy straciła równowagę i koziołkując spadła na trzecie piętro uprzednio skręcając sobie kark. Jeszcze tylko echo klatki schodowej powtarzało rytm stukoczących o schody kroków, przerwanych cichym jęknięciem, lecz po chwili było już zupełnie cicho.

Spacer dobrze mi zrobił. Chłodne powietrze przefiltrowało mój przeżarty chorobą mózg. Licząc pęknięte płyty chodnikowe dotarłem pod rozlatujące się drzwi mojej kamienicy. Z charakterystycznym jęknięciem otworzyły się i smród stęchlizny uderzył mnie prosto w nos.
- Nokaut - pomyślałem stąpając po ledwie trzymających się, spróchniałych schodach - jeszcze chwilę i to się wszystko zawali.
Kiedy dochodziłem do mojego piętra, słyszałem już charakterystyczny dźwięk szorowanej podłogi.
- Dzień dobry panie Rafale, jak leci? - spytała staruszka.
- Dzień dobry, a jak krew z nosa pani Wando. Mąż czuje się już lepiej?
- A gdzie tam panie, wczoraj to już chciałam pogotowie nawet wzywać, ale mówił że nie, że on chce w domu, daj mi pan z nim też spokój, uparte bydlę...
- Następnym razem niech pani wzywa, bo się chłop wykończy - ciągnąłem szukając w kieszeniach kluczy od mieszkania.
- Wiem, wiem, ale co z tego? Tabletek nie chce połykać, zastrzyków se nie da zrobić, daj pan spokój, uparte toto jak osioł.
- Mówię pani, nie ma się co oglądać, trzeba dzwonić i koniec - powiedziałem otwierając drzwi - to do widzenia pani Wando, proszę męża pozdrowić.
- Dziękuję, pozdrowię i do widzenia, niech się pan w końcu za malowanie weźmie! - powiedziała kiedy zamykałem drzwi.
W zasadzie miała rację. Powinienem się wziąć za cokolwiek co robiłem kiedyś. Malowanie, pisanie, muzyka....
"Człowiek renesansu" - do dziś dzwonią mi w głowie te recenzje wystaw, performance'ów i innych ekshibicji, które dawniej robiłem.Urywające się telefony z propozycjami, marszandzi, producenci filmowi, redaktorzy, całe to najgorsze tałatajstwo, próbujące cię oszukać i wykorzystać na każdym kroku. Wyssać z ciebie wszystko do szpiku kości włącznie. Kiedyś. Kiedyś już dawno minęło i teraz jest teraz.
- I teraz kurwa zjem sobie tosta - powiedziałem na głos do siebie.
- Teraz... - nie zdążyłem dokończyć.
Zagłuszający wszystko huk, spotęgowany echem klatki schodowej rozsadzał mi uszy. Wybiegłem na klatkę i cudem uskoczyłem przed spadającą metalową konstrukcją schodów, schodów, które przestały istnieć. Sąsiedzi z mojego piętra powoli uchylali drzwi swoich mieszkań, żeby podpatrzeć co się stało, w milczeniu podeszliśmy do krańca podłogi i popatrzeliśmy w dół. Rumowisko prętów konstrukcyjnych, resztek zbutwiałych desek, tralek, kawałków poręczy, uformowało coś na kształt cmentarza zbezczeszczonego przez bandę miejscowych satanistów.
- Ja pierdolę... - wydusiłem z siebie.
Nikt nawet nie spojrzał w moją stronę. Wszyscy gapili się na rumowisko leżące cztery piętra niżej, po czym każdy z mieszkańców piętra w ciszy wrócił do siebie.

- Po co ja to myłam - szepnęła Wanda nastawiając wodę na herbatę - cała robota poszła na marne.
- No właśnie, zamiast siąść na dupie jak człowiek to ty się zawsze musisz wychylać - powiedział zirytowany mąż Wandy - i po co? Tyle razy ci mówiłem, że za co się nie weźmiesz to zaraz spierdolisz... .

czwartek, 4 grudnia 2008

Obserwacja Krytyczna. Część druga.

Zawsze, kiedy rano otwieram oczy ogarnia mnie strach przed kolejnym dniem w którym znowu nic nie zrobię i tylko będę patrzał spokojnie jak kolejny dzień odchodzi w zapomnienie. Kolejny bezpłodny, pozbawiony inwencji i jakiegokolwiek celu dzień.
Betaloc 0.25 mg, Indix 0.25, pół szklanki wody, papieros, herbata, papieros, śniadanie, papieros.
Kolejny dzień w poszukiwaniu sensu życia, w poszukiwaniu sensu, w poszukiwaniu celu, w poszukiwaniu bezsensu.

Klatka schodowa "mojej" kamienicy lepiła się od brudu praktycznie odkąd pamiętam. Do kiedy jeszcze pracowała sprzątaczka nie było tragicznie, lecz odkąd administracja ją zwolniła okazało się, że może być jednak jeszcze brudniej i jeszcze bardziej śmierdząco. Niezwykłym faktem jednak było to, że para starszych ludzi zamieszkujących na tym samym piętrze co ja, w miarę sił dbała o porządek na naszym piętrze. A to umyty odcinek schodów, kiedy indziej nawet okno wychodzące na podwórko. Było to niezwykłe wręcz zadziwiające.
Klatka żyła swoim wyjałowionym z czystości i pomrukującym starością życiem, które zżerało ją swoistą erozją. Odpadające płaty lamperii nie raz straszyły moich gości, nie wspominając już o ledwie trzymających się drewnianych schodach i zniszczonej do granic możliwości poręczy. Nieliczni odwiedzający mnie jeszcze znajomi, niejednokrotnie zaszokowani byli jej wyglądem. Skrzypiące schody prowadzące do nikąd w labiryncie rur i hieroglifów w stylu chuj, kurwa, cipa e.c.t.
Tak zaczynał się każdy mój dzień. Obraz powitalny. Obstrupiałe "dzień dobry", śmierdzące "witaj w kolejnym dniu twojego starego życia". W kolejnym... .

Od dziecka czułem, że coś jest ze mną nie tak. Starałem się zawsze dopasować do społeczności dziecięcej, z którą musiałem przebywać, choć tak naprawdę ich zabawy mnie nie bawiły, ich dowcipy mnie nie śmieszyły, a ich ograniczenia mnie przerażały. Czasami tylko traciłem kontrolę i działy się dziwne rzeczy, tylko wtedy ani ja, ani nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy dlaczego tak właśnie się działo - ot przypadek, każdy starał się nie zwracać uwagi bądź wytłumaczyć to co się działo na jakiś swój sposób. Tak, nie byłem zupełnie świadomy tego co się ze mną dzieje, a raczej tego co dzieje się przeze mnie.
Zostałem wychowany (ku nieszczęściu mojemu i moich rodziców) na porządnego człowieka, wrażliwego, przewrażliwionego nawet, samotnika, potrafiącego zajmować się sobą samym, nie przeszkadzającego nikomu odludka, który grzecznie się uśmiecha i robi na każdym pozytywne wrażenie. Mimo to, zawsze pojawiały się jakieś "przebłyski" tego drugiego "ja", tkwiącego gdzieś tam na dnie mojego jestestwa. W zależności od sytuacji były to różnego rodzaju dziwnie niekontrolowane chamskie teksty i zachowania , przekleństwa, chore seksualne wyobrażenia, przyciąganie chorych psychicznie osób, pijaków, narkomanów, którzy dostrzegali w mojej łagodnej osobie kogoś pokrewnego sobie, kogoś kto stanowił dla nich uosobienie świetnego kompana, kolegi, przyjaciela. Tyle że oni zawsze mnie odrażali, brzydziłem się nimi i nienawidziłem ich, ale byłem tym kompanem, kolegą , przyjacielem, byłem tylko i wyłącznie ze strachu przed nimi. I ze strachu przed sobą samym. Brzydziłem się ich towarzystwem, ale bardziej brzydziło mnie to, że ja jestem w tym towarzystwie, przecież nie tak zostałem wychowany... .
Myślałem że to coś co nie daje w spokoju spać, to coś co mnie nieustannie męczy, jakaś tęsknota nie wiadomo za czym, jakaś wyższa świadomość bliżej nie określonego czegoś, co zdominowało moje życie, opętało mnie, nie pozwalało normalnie żyć, funkcjonować, choć z drugiej strony nauczyłem się doskonale udawać, że przecież wszystko jest o.k , że wszystko to tylko moja nad wyraz bujna wyobraźnia. Tak nie było. Było wręcz odwrotnie. To nie była wyobraźnia, to była rzeczywistość, którą powoli, każdego dnia starałem się rozszyfrować i nadać jej znaczenie i sens, którego w moich oczach jej brakowało. Rzeczywistość dogniatała mnie do ziemi z ogromną siłą szesnasto-tonowego ciężaru, miażdżącego mnie każdego ranka zaraz po otwarciu oczu. Syfiata i jednostajnie nieprzyśpieszona rzeczywistość: syf, kiła, mogiła lub brud,smród i ubóstwo - jak kto woli.
Z upływem każdego dnia, miesiąca i roku stawałem się coraz bardziej odrealniony. Szkoły podstawowej w zasadzie nie pamiętam, tak bardzo jej nienawidziłem , że wspomnienia o niej wyparowały z mojej głowy w kosmos i pewnie ktoś tam je sobie ogląda i wzdycha z zachwytu. Starałem się nawet codziennie zapisywać w kalendarzu co wydarzyło się danego dnia, jednak zawsze po tygodniu przerywałem ten zabieg. Łatwo bowiem było zapamiętać jedno, stale powtarzające się zdanie : "nic szczególnego się nie wydarzyło".

Sklepik znajdował się tuż za rogiem kamienicy. Oczywiście oprócz zwykłych artykułów spożywczych większą część asortymentu stanowił alkohol i jak nie trudno zgadnąć jego pobliże stanowiło zbiór wszystkich mętów z okolicy.
Tego ranka kiedy poszedłem po kilka kajzerek na śniadanie, oni już tam stali i czekali na mnie. Te same smutne mordy, cuchnące i wykrzywione w nienaturalnym grymasie upodlenia i zdziczenia. Czy to jeszcze są ludzie? Niestety są.
- Uspokój się - mówiłem po cichutku do siebie - tykniesz gówno a pójdziesz siedzieć za człowieka...
Obok trzyosobowej grupki z sąsiedniej kamienicy stał Heniu. Był przestraszony i coś pozostałym trzem tłumaczył, chwiejąc się w przód i w tył, w przód i w tył i w bok. Czasem wypinał swoją nie mytą od lat dupę i pierdział co bardzo podobało się reszcie, gdyż zaśmiewali się do rozpuku z tego niezwykłego żartu. Kiedy jeden z nich zobaczył mnie, zaczęli coś szeptać i jak na rozkaz, idealnie zsynchronizowane brynolskie spojrzenia skupiły się na mnie. Coś wisiało w powietrzu. Napięcie między nimi a mną stawało się nie do wytrzymania. Czterech jeźdźców i apokalipsa.
- Idzie tu - wycharkotał z siebie Heniek.
- Stul mordę, ja będę z nim gadał - powiedział inny lump w kraciastej czapeczce.
- To gadaj ze mną, jestem tu i słucham - powiedziałem stając ze dwa metry od nich.
- Ponoć, chuju zrobiłeś marmeladę z naszych ziomali? Pan Heniu się tu na ciebie żali - powiedział czapeczka.
- Ponoć marmolada to dżem owocowy i zważywszy na fakt, że koledzy Pana Henryka nie odżywiali się niczym innym jak owocowe wina i nalewki to faktycznie w jakiś sposób można by z nich marmoladę zrobić, niemniej jed...
- Kurwa co ty pierdolisz frajerze jebany? Pojebało cię? - przerwał czapeczka.
- Sekundę, ja ci nie przerywałem twojego wywodu na temat przetwórstwa czegoś co przypominało ludzi w coś co nazwałeś cytuję: "marmeladą" koniec cyta...
- Kurwa Heniu miałeś żeś racje że koleś jest pierdolnięty!
- Mówiłem kurwa!- odparł niezwykle podniecony Heniu.
- Spokojnie, o co wam chodzi? - spytałem
- Jakie kurwa spokojnie - włączył się do rozmowy kolejny kolega Henia i reszty. Wygolona głowa i tatuaż na czole nie świadczyły o jakiejkolwiek normalności tego typa - Jakie kurwa spokojnie, jak ci przypierdolę to będzie spokojnie wtedy - rozumisz???
- Mówi się rozumiesz - rozumiesz? Czy akurat wagarowałeś na tej lekcji? - spytałem wytatuowane czoło łysego.
Łysy wyciągnął kastet zrobiony z kurka hydrantu, ale nie mógł poradzić sobie z założeniem go na trzęsącą się rękę.
- Trzęsiesz się łysy ze strachu, czy z zimna - spytałem.
Łysy zamachnął się okastetowaną w końcu pięścią, ale niestety nie trafił w moją twarz lecz w mur budynku. Tak, to musiało boleć... .
- Nieuk, tchórz i jeszcze niedowidzi - skomentowałem.
Łysy się wkurwił, bo żart rozśmieszył nawet jego kolegów.
- Co się kurwa cieszycie, kurwa zajebiemy chuja! - odparł wkurwiony Łysy.
- No co się cieszycie? Zajebcie mnie - podpowiedziałem reszcie - zajebcie mnie bo łysy się już podesrał chyba ze strachu.
Rozwścieczony łysol z wytatuowanym czołem zamachnął się jeszcze raz, tyle że znów nieszczęśliwie. Nie zdążył wybalansować ciałem szybkiego ruchu i runął swoją łysą pałą wprost na bruk chodnika wpadając centralnie swym przepięknym tatuażem w psie gówno.
- Łysy killer z gównem na czole, brawo! - powiedziałem do reszty. O dziwo nie ruszyli na mnie, a wręcz się cofneli. Tylko łysy z wymazaną gównem mordą, podnosząc się z chodnika, poniżony do granic jego lumpiarskich możliwości przystąpił do ataku. Najpierw uderzył mnie prosto w żołądek, a gdy zgiąłem się w pół z bólu, poprawił z kolanka prosto w twarz. Teraz ja leżałem na chodniku z cieknącą z ust cienką stróżką krwi. Chłopcy już się zbliżali żeby mnie skopać. Na szczęście nie zdążyli. Pani Jadzia - sklepowa widząc całe zajście przez okna sklepiku, zatelefonowała na policję, która jakimś cudem się zjawiła.
- Co tu się dzieje, co jest? - darł się sierżant rozganiając towarzystwo.
- I tak masz przejebane! - krzyknął jeszcze łysy zanim zamknęły się drzwi radiowozu, do którego spakowano całą czwórkę.
Radiowóz ruszył w kierunku centrum. Toczył się powoli wybrukowanymi ulicami śródmieścia. Dwaj młodzi policjanci siedzący w szoferce dyskutowali na temat jakiegoś filmu, gdzie główny bohater mści się wyrywając młotkiem zęby.
- Tu oficer dyżurny, tu oficer dyrużrny, 045 zgłoś się - zatrzeszczało radio
- 045 zgłaszam się.
- Na wlotówce do miasta patrol zlokalizował kierowcę jadącego tirem z nadmierną prędkością, teraz powinien wjeżdżać do śródmieścia, zlokalizujcie go i zatrzym...
Nie skończył gdyż pijany kierowca właśnie rozpieprzył cały tył policyjnego radiowozu, rozmazując na masce tira resztki czwórki wspaniałych. Policjanci pod wpływam uderzenia wylecieli przez przednią szybę i poza kilkoma zadraśnięciami w zasadzie nie stało im się nic.
- Kurwa jaki fuks - mamrotał zszokowany sierżant - kurwa jaki fuks... .

Kończyłem śniadanie - kajzerkę z dżemem truskawkowym. Dochodziła dziesiąta, kiedy napisałem w kalendarzu "nic się nie wydarzyło".