sobota, 20 grudnia 2008

memento

Kleik gruszkowy był już gotowy
do jedzenia. Podgrzany a następnie wystudzony do temperatury odpowiedniej akupunktura
Interpunkcja nie miała w tym przypadku zbyt wielkiego znaczenia, choć czasem w porywach potrafiła być kocim języczkiem
Uwagi należy kierować za pomocą specjalnego drążka sterowniczego nie do ego lecz do id
Jak już wspomniałem kleik był gotowy. Znikał szybko w narządach prawie bezzębnych. Reszta potoczyła się błyskawicznie.
Nauka, poznawanie świata, sratatatata, oto tata a ja mama przecież nie zrobiłam tego sama
Daleko idące skojarzenia odgrywają w naszym życiu wielce istotną rolę, na przykład czarnoziemy.
Owocem skojarzeń był płód
I tak oto wszystko w przyrodzie ginie
I znowu się rodzi coś innego
i właściwie to nie ma nic nadzwyczajnego
w moim ego, jego ego, klockach lego, panie ten tego
a tym bardziej w spożywaniu owocu ani w nim samym

czwartek, 18 grudnia 2008

Zwyky czowiek.

Budzę się rano. Boli mnie głowa. Pewnie dlatego, że wczoraj za dużo wypaliłem. Powoli podnoszę się z łóżka. Okazuje się że, zaspałem do pracy. Idę do ubikacji, gdzie zastanawiam się czy zadzwonić kolejny raz i wziąć urlop na telefon. Po niosącym ulgę plusku decyduje się zadzwonić. Nie dostaje urlopu lecz naganę i mam jak najszybciej wstawić się w pracy. Myję tylko zęby, żeby nie śmierdzieć od rana próchnicą, szybko ubieram się i wychodzę.
Na przystanku kilkanaście osób czeka na autobus. Znowu nie dopcham się do wolnego miejsca.
Przyjeżdża autobus. Tłum pcha się do drzwi, tym bardziej że kierowca otwiera tylko te drzwi obok swojego stanowiska, ponieważ polecili mu sprawdzać bilety. Bez biletów nie wpuszcza tylko ostrzegawczo i po przyjacielsku przytrzaskuje drzwiami daną osobę trzy razy. W autobusie jest duszno. Czuć pot wielu ludzi. Zapach moczu i potu. Od niektórych jeszcze nikotyna i alkohol. Bukiet jest porażający.
Wysiadam. Z przystanku do pracy mam jeszcze jakieś pięć – siedem minut piechotą. Może zdążę jeszcze przejść na zielonym. Nie zdążam. Czekając na zielone zapalam papierosa. Ból głowy wraca. Ciągnie mnie na wymioty, ale palę dalej. Zapala się zielone. Idę szybko, choć i tak jestem już spóźniony ponad trzy godziny. Przed wejściem gaszę niedopałek.
W budynku wita mnie portier. Mówię mu że się śpieszę bo zaspałem. Pyta mnie czy mam budzik bo ciągle się spóźniam. Zdaje się że to był żart.
Wchodzę po schodach na piętro. Dyrekcja ma zastrzeżenia co do mojego ciągłego spóźniania się. Wysłuchuję reprymendy po czym udaję się do pokoju w którym pracuję.

Po pracy idę na autobus. Jestem zmęczony więc idę wolno paląc papierosa. Na przystanku nikogo nie ma. Myślę że będę mógł usiąść w autobusie. Autobus mam za 30 minut. Zapalam więc kolejnego papierosa celem zabicia czasu. Wypalam trzy papierosy. Przyjeżdża autobus. Jest kilka wolnych miejsc, więc mam wybór. Siadam przy oknie. Ulice pustoszeją.

Wysiadam z autobusu. Idę do sklepu osiedlowego, żeby kupić coś na śniadanie, obiad i kolację. Nic jeszcze nie jadłem. W sklepie są dwie osoby: ja i sprzedawczyni. Znamy się z widzenia. Kupuję zupki chińskie, bułkę, kawałek kiełbasy i biały ser. To będzie mój całodzienny posiłek.

W domu przygotowuję jedzenie. Włączam telewizor, niech ktoś coś do mnie powie. Siadam na kanapie i oglądając telewizję jem posiłek. Odkładam puste naczynia po posiłku prosto do zlewu. Nie lubię walających się naczyń po domu. Oglądam telewizję i palę. Po kilku godzinach palenia i oglądania zasypiam bezwładnie na kanapie.

Obudziłem się rano z bólem głowy. Pewnie dlatego, że wczoraj za dużo wypaliłem. Powoli podnoszę się z łóżka. Okazuje się że, zaspałem do pracy. Idę do ubikacji, gdzie zastanawiam się czy zadzwonić kolejny raz i wziąć urlop na telefon. Po niosącym ulgę plusku decyduje się zadzwonić. Dyrekcja krzyczy do słuchawki, że ktoś tu musi przecież siedzieć.
Zamawiam taksówkę. Mam trzy minuty żeby zejść na dół. Taksówki zbyt długo nie czekają, tylko kilka chwil dłużej niż autobusy. Ubieram się i zbiegam po schodach na dół. Taksówka jeszcze czeka.

Jadę taksówką. Kierowca prowadzi bardzo dobrze i szybko. Wymijamy wszystkich rowerzystów po drodze. Jest wesoło.

Wysiadam pod zakładem pracy. Nie zdążam zapalić. Wchodzę do budynku gdzie portier znów wita mnie żartem. Śmiejemy się razem. Zapowiada się wesoły dzień.

Na moim piętrze trwa kolacja wigilijna dla pracowników. Jest dwunasta piętnaście, kiedy wchodzę do sali wigilijnej. Wszyscy biją mi brawo, łącznie z dyrekcją. Jest wesoło, bo większość z pracowników jest już nieźle pijana. Ja nie piję bo biorę tabletki. Tyle że zapominam je brać. Wesoły dzień, wszyscy żartują i śmieją się. Na koniec dyrekcja składa nam życzenia świąteczne. Większość pracowników jest już po godzinach więc spokojnie w dobrych humorach rozchodzą się do domów. Zostaję ja i dyrekcja. Rozchodzimy się do swoich pomieszczeń. Po około trzech minutach do mojego pomieszczenia przychodzi dyrekcja i zwalnia mnie do domu. Po co mam tu niby siedzieć. Ubieram się i wychodzę.

Na przystanku nie ma nikogo, więc jest szansa że będzie jakieś wolne miejsce w autobusie. Przyjeżdża autobus. Są miejsca. Siadam przy oknie. Ludzie robią zakupy na mieście. Przygotowują się do świąt. Wysiadam i idę prosto do domu. Najadłem się na wigilii dla pracowników, więc szkoda przepuszczać pieniądze na jedzenie.

W domu robię sobie dwie herbaty, żeby nie wstawać niepotrzebnie od telewizora. Będę miał na później. Palę i piję i oglądam mój ukochany serial o mordercy, który morduje ludzi i zwierzęta. W dzisiejszym odcinku zamordował już troje ludzi i jednego psa. Dowiadujemy się też, że najbardziej lubi mordować czarne psy. Po kilku godzinach palenia i oglądania bezwładnie zasypiam na kanapie.

Budzę się rano. Boli mnie głowa. Pewnie dlatego, że wczoraj za dużo wypaliłem. Powoli podnoszę się z łóżka. Okazuje się że, zaspałem do pracy. Idę do ubikacji, gdzie zastanawiam się czy zadzwonić kolejny raz i wziąć urlop na telefon, tyle że nie mam urlopu, bo cały już dawno wykorzystałem jadąc na wycieczkę do Paryża. Szkoda, że nie widziałem Paryża, bo autobus zepsuł się koło Wrocławia i biuro turystyczne zwróciło nam połowę pieniędzy. Wyciągam śrubokręt i wydrapuję na ścianie kształt zbliżony do wieży Eiffla. Będę miał swój Paryż w domu. Dzwoni telefon. Nie odbieram, wiem że to morderca z tego serialu. Telefon dzwoni po raz drugi i trzeci. Po chwili ciszy ktoś dzwoni do drzwi. Podchodzę do drzwi. Z klatki schodowej słychać szczekanie psa.

niedziela, 14 grudnia 2008

Obserwacja krytyczna. Część trzecia.

Nie pamiętam już, kiedy zacząłem wyraźnie odczuwać dysonans. Dysonans pomiędzy mną, a każdym innym człowiekiem. No może prawie każdym, przecież jeszcze mam kilku znajomych, być może nawet takich na dobre i na złe, ale czas potrafi zweryfikować każdą znajomość, miłość… . Miłość. Miłość to tylko określenie, bo kiedy zaczynasz w nią wierzyć za mocno, zawsze potrafi ci udowodnić, że jednak się mylisz, zawsze. Nie wykraczam już poza ramy, normy, ogólnie ustalone i płaskie jak blat stołu, jałowe i bezzapachowe. Ukrywam się, staram się ukryć, zamknąć w swoim mieszkaniu i czekać na nie wiadomo co, bo tak naprawdę nie wiem na co czekam. Kładę się, wstaję, połykam, popijam, kupuję, szykuję, połykam, popijam, sprzątam, wariuję. Po kolei, od najmniejszego do największego układam swoje wszystkie noże, które pieczołowicie czyszczę i odkładam na specjalnie docięte kawałki irchy. W zasadzie sam nie wiem po co je zbierałem przez tyle lat, kolekcja noży – bezużytecznych, śmierdzących kozików, bagnetów, finek, chuj wie jeszcze jakich. Przeznaczenie noża to cięcie, a jakie jest moje przeznaczenie? Czy ja się już w ogóle do niczego nie nadaję?
Patrząc na moje mieszkanie można by wziąć mnie za osobę przesadnie pedantyczną. Jasne wnętrza, w zasadzie puste, czyste nie naruszone kompozycje z idealnie dopasowanymi obrazami na ścianach, które malowałem specjalnie do danego wnętrza, ale to było dawno, bo nie pamiętam kiedy po raz ostatni trzymałem pędzel w ręce. Każdy przedmiot w mieszkaniu był starannie dobrany i każdy miał swoje nietykalne miejsce w przestrzeni. Miejsce, którego ja w jakiejkolwiek przestrzeni nie potrafię znaleźć dla siebie.

Popołudniowy spacer, wędrówka bulwarem zachodzącego, jesiennego słońca. Wokół kłębiący się ludzie, którzy gonią sami siebie, poganiacze własnego ego, dążenie do władzy, dążenie do więcej – więcej kasy, więcej pokoi, więcej szmat, garów, kumpli, znajomych. Często zastanawiam się czy ci ludzie, wszyscy otaczający nas ludzie jeszcze myślą?
Zapalam papierosa i siadam na ławce, by jeszcze chwilę odprężyć się i powdychać chłód powietrza wymieszanego z nikotyną. Zamykam oczy i słucham jak para młodych ludzi siedzących obok kłóci się ze sobą.
- Czemu się nie odzywasz? – pyta on
- Spierdalaj – odpowiada z niezwykłą czułością kochanki ona.
- No czemu kurwa się pytam – cóż za subtelny z niego amant.
- Boś kurwa chuju wczoraj wszystkie kluski zjadł, a ja musiałam tylko chleb. Do dupczenia mnie masz tylko, ale to się zmieni!!!
- Dejże spokój, głodny byłem, bo po pracy tylko szybko aby zjeść
- Zmieni się to bo już moja mama mówiła, że jesteś tylko do garów zaglądać umisz!
- A spierdalaj kurwo! Będzie mnie tu cipa uczyła co mom robić! Spierdalaj!
- Sam spierdalaj pedale pierdolony, niemyty chuju śmierdzący do mamuśki niech ona ci obiadki gotuje, a nie ja.
- Wiecie co, słucham was od dłuższej chwili i wysnułem taki wniosek z waszej debaty, obydwoje stąd spierdalajcie, bo tu jest park i tutaj ludzie przychodzą, żeby chwilę odpocząć od wszechobecnego zgiełku tego parszywego i śmierdzącego miasta, a wy zakłócacie im spokój – wtrąciłem.
Oboje patrzyli na mnie jakbym co najmniej był kimkolwiek innym niż jestem.
- Ale tu nikogo nie ma – odezwał się po dłuższej chwili myślenia.
- Ale ja tu jestem – odpowiedziałem. Ja też jestem nikt?
Patrzyli na mnie jeszcze przez chwilę i oboje w milczeniu poszli sobie.
- Ja też jestem nikt… - powiedziałem na głos i teatralnym ruchem zaciągnąłem się papierosem.

Na przystanku dziewczyna chwyciła go za rękę i pocałowała w policzek. Podjechali trzy przystanki siódemką i wysiedli w samym centrum miasta. Szli w ciszy, objęci i ukojeni. Obydwoje myśleli tylko o jednym – jak najszybciej rozstać się z nim/nią. Przeciąć zeschniętą pępowinę ich związku, bezsensownego związku, który nie miał szans przetrwania, nie miał szans na nic co miałoby jakikolwiek sens. Ot czysty, bezsensowny związek.
- Wiesz... - szepnęła do niego pod klatką schodową bloku w którym mieszkała - lepiej już teraz się rozstańmy, po co mosz mnie bić i chlać na umór i bić mnie i Kasię. Rozstańmy się, a Kasię oddam do Domu Dziecka.
- No - odpowiedział.
- To idź do domu, ja też idę - powiedziała.
- No, idę.
- To do niezobaczenia. Nigdy - mówiła ze łzami w oczach.
- No, hejka.
- Żegnaj.
- Długo tu będziemy jeszcze stali, bo mi się do Maćka śpieszy. Akurat wypłatę dostał i może coś postawi - spytał zniecierpliwiony.
- To idź już, ja też idę bo mam na osiemnastą do pracy mi kierowniczka kazała przyjść na remanent.
Odszedł szybkim krokiem, zatrzymując się jeszcze na chwilę żeby odpalić papierosa. Nerwowo i łapczywie zaciągał się dymem i co jakiś czas pokasływał. Tuż koło przystanku kaszel zaczął się nasilać, ale on nie zważając na to zaciągnął się bardzo mocno końcówką papierosa. Kaszel spotęgowany drażniącym gardło dymem stał się nie do wytrzymania, dusił go nie miłosiernie, powoli zaciskając pętlę na jego szyi. Cały czerwony padł w końcu na asfaltowy chodnik i zwijając się z braku powietrza w końcu się udusił. Przechodząca obok staruszka tylko mruknęła do siebie:
- Naćpałeś się to zdychaj!

W tym samym czasie dziewczyna karmiła sześciomiesięczną córkę. Robiła to w pośpiechu, bo zaraz musiała wyjść do pracy.
- Kierowniczka tylko czeka, żeby mnie wypieprzyć z pracy, wiesz Kasiu? - retorycznie pytała córkę.
- Wychodź już, bo się spóźnisz! - wrzasnęła z sąsiedniego pokoju jej matka.
- Już idę, zostawiam Kasię w łóżeczku - odpowiedziała.
Szybko ubrała kurtkę i wsunęła na nogi zniszczone buty.
- To cześć! - krzyknęła zatrzaskując drzwi.
Zimno klatki schodowej przeszywało ją na wskroś. Szybkim krokiem podeszła do drzwi windy i wcisnęła guzik przywołania. Czekając myślała o nim, myślała o Kasi i swojej matce, która pewnie teraz zagląda już do jej pokoju, żeby sprawdzić czy Kasia zasnęła.
- Chyba nie działa - pomyślała nerwowo wciskając przycisk przywołujący windę - znowu się spierdoliła franca.
Ruszyła szybkim krokiem w kierunku schodów.
- Znowu trzeba będzie drałować z tego siódmego piętra na piechotę - pomyślała pośpiesznie zbiegając po schodach.

Na półpiętrze łączącym czwarte piętro z trzecim, zdezelowany obces buta postanowił odmówić posłuszeństwa i nie wytrzymawszy nacisku wygiął się w bok wyrywając część podeszwy. Rozpędzona dziewczyna w ułamku sekundy straciła równowagę i koziołkując spadła na trzecie piętro uprzednio skręcając sobie kark. Jeszcze tylko echo klatki schodowej powtarzało rytm stukoczących o schody kroków, przerwanych cichym jęknięciem, lecz po chwili było już zupełnie cicho.

Spacer dobrze mi zrobił. Chłodne powietrze przefiltrowało mój przeżarty chorobą mózg. Licząc pęknięte płyty chodnikowe dotarłem pod rozlatujące się drzwi mojej kamienicy. Z charakterystycznym jęknięciem otworzyły się i smród stęchlizny uderzył mnie prosto w nos.
- Nokaut - pomyślałem stąpając po ledwie trzymających się, spróchniałych schodach - jeszcze chwilę i to się wszystko zawali.
Kiedy dochodziłem do mojego piętra, słyszałem już charakterystyczny dźwięk szorowanej podłogi.
- Dzień dobry panie Rafale, jak leci? - spytała staruszka.
- Dzień dobry, a jak krew z nosa pani Wando. Mąż czuje się już lepiej?
- A gdzie tam panie, wczoraj to już chciałam pogotowie nawet wzywać, ale mówił że nie, że on chce w domu, daj mi pan z nim też spokój, uparte bydlę...
- Następnym razem niech pani wzywa, bo się chłop wykończy - ciągnąłem szukając w kieszeniach kluczy od mieszkania.
- Wiem, wiem, ale co z tego? Tabletek nie chce połykać, zastrzyków se nie da zrobić, daj pan spokój, uparte toto jak osioł.
- Mówię pani, nie ma się co oglądać, trzeba dzwonić i koniec - powiedziałem otwierając drzwi - to do widzenia pani Wando, proszę męża pozdrowić.
- Dziękuję, pozdrowię i do widzenia, niech się pan w końcu za malowanie weźmie! - powiedziała kiedy zamykałem drzwi.
W zasadzie miała rację. Powinienem się wziąć za cokolwiek co robiłem kiedyś. Malowanie, pisanie, muzyka....
"Człowiek renesansu" - do dziś dzwonią mi w głowie te recenzje wystaw, performance'ów i innych ekshibicji, które dawniej robiłem.Urywające się telefony z propozycjami, marszandzi, producenci filmowi, redaktorzy, całe to najgorsze tałatajstwo, próbujące cię oszukać i wykorzystać na każdym kroku. Wyssać z ciebie wszystko do szpiku kości włącznie. Kiedyś. Kiedyś już dawno minęło i teraz jest teraz.
- I teraz kurwa zjem sobie tosta - powiedziałem na głos do siebie.
- Teraz... - nie zdążyłem dokończyć.
Zagłuszający wszystko huk, spotęgowany echem klatki schodowej rozsadzał mi uszy. Wybiegłem na klatkę i cudem uskoczyłem przed spadającą metalową konstrukcją schodów, schodów, które przestały istnieć. Sąsiedzi z mojego piętra powoli uchylali drzwi swoich mieszkań, żeby podpatrzeć co się stało, w milczeniu podeszliśmy do krańca podłogi i popatrzeliśmy w dół. Rumowisko prętów konstrukcyjnych, resztek zbutwiałych desek, tralek, kawałków poręczy, uformowało coś na kształt cmentarza zbezczeszczonego przez bandę miejscowych satanistów.
- Ja pierdolę... - wydusiłem z siebie.
Nikt nawet nie spojrzał w moją stronę. Wszyscy gapili się na rumowisko leżące cztery piętra niżej, po czym każdy z mieszkańców piętra w ciszy wrócił do siebie.

- Po co ja to myłam - szepnęła Wanda nastawiając wodę na herbatę - cała robota poszła na marne.
- No właśnie, zamiast siąść na dupie jak człowiek to ty się zawsze musisz wychylać - powiedział zirytowany mąż Wandy - i po co? Tyle razy ci mówiłem, że za co się nie weźmiesz to zaraz spierdolisz... .

czwartek, 4 grudnia 2008

Obserwacja Krytyczna. Część druga.

Zawsze, kiedy rano otwieram oczy ogarnia mnie strach przed kolejnym dniem w którym znowu nic nie zrobię i tylko będę patrzał spokojnie jak kolejny dzień odchodzi w zapomnienie. Kolejny bezpłodny, pozbawiony inwencji i jakiegokolwiek celu dzień.
Betaloc 0.25 mg, Indix 0.25, pół szklanki wody, papieros, herbata, papieros, śniadanie, papieros.
Kolejny dzień w poszukiwaniu sensu życia, w poszukiwaniu sensu, w poszukiwaniu celu, w poszukiwaniu bezsensu.

Klatka schodowa "mojej" kamienicy lepiła się od brudu praktycznie odkąd pamiętam. Do kiedy jeszcze pracowała sprzątaczka nie było tragicznie, lecz odkąd administracja ją zwolniła okazało się, że może być jednak jeszcze brudniej i jeszcze bardziej śmierdząco. Niezwykłym faktem jednak było to, że para starszych ludzi zamieszkujących na tym samym piętrze co ja, w miarę sił dbała o porządek na naszym piętrze. A to umyty odcinek schodów, kiedy indziej nawet okno wychodzące na podwórko. Było to niezwykłe wręcz zadziwiające.
Klatka żyła swoim wyjałowionym z czystości i pomrukującym starością życiem, które zżerało ją swoistą erozją. Odpadające płaty lamperii nie raz straszyły moich gości, nie wspominając już o ledwie trzymających się drewnianych schodach i zniszczonej do granic możliwości poręczy. Nieliczni odwiedzający mnie jeszcze znajomi, niejednokrotnie zaszokowani byli jej wyglądem. Skrzypiące schody prowadzące do nikąd w labiryncie rur i hieroglifów w stylu chuj, kurwa, cipa e.c.t.
Tak zaczynał się każdy mój dzień. Obraz powitalny. Obstrupiałe "dzień dobry", śmierdzące "witaj w kolejnym dniu twojego starego życia". W kolejnym... .

Od dziecka czułem, że coś jest ze mną nie tak. Starałem się zawsze dopasować do społeczności dziecięcej, z którą musiałem przebywać, choć tak naprawdę ich zabawy mnie nie bawiły, ich dowcipy mnie nie śmieszyły, a ich ograniczenia mnie przerażały. Czasami tylko traciłem kontrolę i działy się dziwne rzeczy, tylko wtedy ani ja, ani nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy dlaczego tak właśnie się działo - ot przypadek, każdy starał się nie zwracać uwagi bądź wytłumaczyć to co się działo na jakiś swój sposób. Tak, nie byłem zupełnie świadomy tego co się ze mną dzieje, a raczej tego co dzieje się przeze mnie.
Zostałem wychowany (ku nieszczęściu mojemu i moich rodziców) na porządnego człowieka, wrażliwego, przewrażliwionego nawet, samotnika, potrafiącego zajmować się sobą samym, nie przeszkadzającego nikomu odludka, który grzecznie się uśmiecha i robi na każdym pozytywne wrażenie. Mimo to, zawsze pojawiały się jakieś "przebłyski" tego drugiego "ja", tkwiącego gdzieś tam na dnie mojego jestestwa. W zależności od sytuacji były to różnego rodzaju dziwnie niekontrolowane chamskie teksty i zachowania , przekleństwa, chore seksualne wyobrażenia, przyciąganie chorych psychicznie osób, pijaków, narkomanów, którzy dostrzegali w mojej łagodnej osobie kogoś pokrewnego sobie, kogoś kto stanowił dla nich uosobienie świetnego kompana, kolegi, przyjaciela. Tyle że oni zawsze mnie odrażali, brzydziłem się nimi i nienawidziłem ich, ale byłem tym kompanem, kolegą , przyjacielem, byłem tylko i wyłącznie ze strachu przed nimi. I ze strachu przed sobą samym. Brzydziłem się ich towarzystwem, ale bardziej brzydziło mnie to, że ja jestem w tym towarzystwie, przecież nie tak zostałem wychowany... .
Myślałem że to coś co nie daje w spokoju spać, to coś co mnie nieustannie męczy, jakaś tęsknota nie wiadomo za czym, jakaś wyższa świadomość bliżej nie określonego czegoś, co zdominowało moje życie, opętało mnie, nie pozwalało normalnie żyć, funkcjonować, choć z drugiej strony nauczyłem się doskonale udawać, że przecież wszystko jest o.k , że wszystko to tylko moja nad wyraz bujna wyobraźnia. Tak nie było. Było wręcz odwrotnie. To nie była wyobraźnia, to była rzeczywistość, którą powoli, każdego dnia starałem się rozszyfrować i nadać jej znaczenie i sens, którego w moich oczach jej brakowało. Rzeczywistość dogniatała mnie do ziemi z ogromną siłą szesnasto-tonowego ciężaru, miażdżącego mnie każdego ranka zaraz po otwarciu oczu. Syfiata i jednostajnie nieprzyśpieszona rzeczywistość: syf, kiła, mogiła lub brud,smród i ubóstwo - jak kto woli.
Z upływem każdego dnia, miesiąca i roku stawałem się coraz bardziej odrealniony. Szkoły podstawowej w zasadzie nie pamiętam, tak bardzo jej nienawidziłem , że wspomnienia o niej wyparowały z mojej głowy w kosmos i pewnie ktoś tam je sobie ogląda i wzdycha z zachwytu. Starałem się nawet codziennie zapisywać w kalendarzu co wydarzyło się danego dnia, jednak zawsze po tygodniu przerywałem ten zabieg. Łatwo bowiem było zapamiętać jedno, stale powtarzające się zdanie : "nic szczególnego się nie wydarzyło".

Sklepik znajdował się tuż za rogiem kamienicy. Oczywiście oprócz zwykłych artykułów spożywczych większą część asortymentu stanowił alkohol i jak nie trudno zgadnąć jego pobliże stanowiło zbiór wszystkich mętów z okolicy.
Tego ranka kiedy poszedłem po kilka kajzerek na śniadanie, oni już tam stali i czekali na mnie. Te same smutne mordy, cuchnące i wykrzywione w nienaturalnym grymasie upodlenia i zdziczenia. Czy to jeszcze są ludzie? Niestety są.
- Uspokój się - mówiłem po cichutku do siebie - tykniesz gówno a pójdziesz siedzieć za człowieka...
Obok trzyosobowej grupki z sąsiedniej kamienicy stał Heniu. Był przestraszony i coś pozostałym trzem tłumaczył, chwiejąc się w przód i w tył, w przód i w tył i w bok. Czasem wypinał swoją nie mytą od lat dupę i pierdział co bardzo podobało się reszcie, gdyż zaśmiewali się do rozpuku z tego niezwykłego żartu. Kiedy jeden z nich zobaczył mnie, zaczęli coś szeptać i jak na rozkaz, idealnie zsynchronizowane brynolskie spojrzenia skupiły się na mnie. Coś wisiało w powietrzu. Napięcie między nimi a mną stawało się nie do wytrzymania. Czterech jeźdźców i apokalipsa.
- Idzie tu - wycharkotał z siebie Heniek.
- Stul mordę, ja będę z nim gadał - powiedział inny lump w kraciastej czapeczce.
- To gadaj ze mną, jestem tu i słucham - powiedziałem stając ze dwa metry od nich.
- Ponoć, chuju zrobiłeś marmeladę z naszych ziomali? Pan Heniu się tu na ciebie żali - powiedział czapeczka.
- Ponoć marmolada to dżem owocowy i zważywszy na fakt, że koledzy Pana Henryka nie odżywiali się niczym innym jak owocowe wina i nalewki to faktycznie w jakiś sposób można by z nich marmoladę zrobić, niemniej jed...
- Kurwa co ty pierdolisz frajerze jebany? Pojebało cię? - przerwał czapeczka.
- Sekundę, ja ci nie przerywałem twojego wywodu na temat przetwórstwa czegoś co przypominało ludzi w coś co nazwałeś cytuję: "marmeladą" koniec cyta...
- Kurwa Heniu miałeś żeś racje że koleś jest pierdolnięty!
- Mówiłem kurwa!- odparł niezwykle podniecony Heniu.
- Spokojnie, o co wam chodzi? - spytałem
- Jakie kurwa spokojnie - włączył się do rozmowy kolejny kolega Henia i reszty. Wygolona głowa i tatuaż na czole nie świadczyły o jakiejkolwiek normalności tego typa - Jakie kurwa spokojnie, jak ci przypierdolę to będzie spokojnie wtedy - rozumisz???
- Mówi się rozumiesz - rozumiesz? Czy akurat wagarowałeś na tej lekcji? - spytałem wytatuowane czoło łysego.
Łysy wyciągnął kastet zrobiony z kurka hydrantu, ale nie mógł poradzić sobie z założeniem go na trzęsącą się rękę.
- Trzęsiesz się łysy ze strachu, czy z zimna - spytałem.
Łysy zamachnął się okastetowaną w końcu pięścią, ale niestety nie trafił w moją twarz lecz w mur budynku. Tak, to musiało boleć... .
- Nieuk, tchórz i jeszcze niedowidzi - skomentowałem.
Łysy się wkurwił, bo żart rozśmieszył nawet jego kolegów.
- Co się kurwa cieszycie, kurwa zajebiemy chuja! - odparł wkurwiony Łysy.
- No co się cieszycie? Zajebcie mnie - podpowiedziałem reszcie - zajebcie mnie bo łysy się już podesrał chyba ze strachu.
Rozwścieczony łysol z wytatuowanym czołem zamachnął się jeszcze raz, tyle że znów nieszczęśliwie. Nie zdążył wybalansować ciałem szybkiego ruchu i runął swoją łysą pałą wprost na bruk chodnika wpadając centralnie swym przepięknym tatuażem w psie gówno.
- Łysy killer z gównem na czole, brawo! - powiedziałem do reszty. O dziwo nie ruszyli na mnie, a wręcz się cofneli. Tylko łysy z wymazaną gównem mordą, podnosząc się z chodnika, poniżony do granic jego lumpiarskich możliwości przystąpił do ataku. Najpierw uderzył mnie prosto w żołądek, a gdy zgiąłem się w pół z bólu, poprawił z kolanka prosto w twarz. Teraz ja leżałem na chodniku z cieknącą z ust cienką stróżką krwi. Chłopcy już się zbliżali żeby mnie skopać. Na szczęście nie zdążyli. Pani Jadzia - sklepowa widząc całe zajście przez okna sklepiku, zatelefonowała na policję, która jakimś cudem się zjawiła.
- Co tu się dzieje, co jest? - darł się sierżant rozganiając towarzystwo.
- I tak masz przejebane! - krzyknął jeszcze łysy zanim zamknęły się drzwi radiowozu, do którego spakowano całą czwórkę.
Radiowóz ruszył w kierunku centrum. Toczył się powoli wybrukowanymi ulicami śródmieścia. Dwaj młodzi policjanci siedzący w szoferce dyskutowali na temat jakiegoś filmu, gdzie główny bohater mści się wyrywając młotkiem zęby.
- Tu oficer dyżurny, tu oficer dyrużrny, 045 zgłoś się - zatrzeszczało radio
- 045 zgłaszam się.
- Na wlotówce do miasta patrol zlokalizował kierowcę jadącego tirem z nadmierną prędkością, teraz powinien wjeżdżać do śródmieścia, zlokalizujcie go i zatrzym...
Nie skończył gdyż pijany kierowca właśnie rozpieprzył cały tył policyjnego radiowozu, rozmazując na masce tira resztki czwórki wspaniałych. Policjanci pod wpływam uderzenia wylecieli przez przednią szybę i poza kilkoma zadraśnięciami w zasadzie nie stało im się nic.
- Kurwa jaki fuks - mamrotał zszokowany sierżant - kurwa jaki fuks... .

Kończyłem śniadanie - kajzerkę z dżemem truskawkowym. Dochodziła dziesiąta, kiedy napisałem w kalendarzu "nic się nie wydarzyło".

wtorek, 25 listopada 2008

Obserwacja krytyczna. Część pierwsza.

Obserwacja krytyczna.

- Co chciałbyś przekazać?
- W zasadzie nic, jakikolwiek przekaz nie ma już sensu.
W punkcie, w którym obecnie się znajdujemy nie ma nic, co moglibyśmy uznać za postrzeganie rozbieżne. W punkcie, w którym obecnie się znajdujemy jest wszystko, co moglibyśmy uznać za postrzeganie rozbieżne. Jesteśmy w tzw punkcie zero.
Każda informacja, którą otrzymujemy może być odebrana przez nas zupełnie inaczej, lub zupełnie tak samo. Jaki sens wobec tego ma jakikolwiek przekaz? Czyżby nie miał żadnego?
Tak, jakikolwiek przekaz nie ma sensu, zawsze bowiem podzieli on społeczność na grupy, które mają podobną percepcję. Wszystko było by w porządku ale , mini społeczności dzielą się jeszcze na mniejsze i jeszcze mniejsze i jeszcze mniejsze podgrupy, często sympatyzując z grupami mającymi wręcz przeciwne postrzeganie. Prowadzi to w linii (na pewno nie prostej) do okrojonej z zasad wersji społeczeństwa w którym przyszło nam żyć czy nam się to podoba czy nie. Oczywiście, indywidualne postrzeganie jest wspaniałą cechą, którą posiada każdy z nas i tak powinno zostać. Przejdźmy więc zatem to meritum, a mianowicie do mnie.
Moje postrzeganie świata jest wygięte do granic możliwości i niejednego „zwykłego człowieka” mogło by pogrążyć w jakiejś niezwykłej chorobie umysłu. Czy zatem ja też jestem chory? Być może tak, nie wiem jednak jak należało by ową chorobę leczyć, czy choćby sprecyzować jakiekolwiek jej czynniki negatywne. Absolutnie nie odnajduję się w żadnej społeczności, wręcz jakakolwiek społeczność przeraża mnie. Niemożność zrozumienia jej zachowań, zaprowadziła mnie w rodzaj alienacji, z którego nie ma już wyjścia, można tylko jednostronnie brnąć w nią dalej i dalej i dalej, aż do samego, odległego jej końca – śmierci. Tak, śmierć jest jedyną oczywistą i najpewniejszą rzeczą jaka nas w życiu spotka. Niczego innego nie możemy być bardziej pewni. Pytanie tylko czy mamy na nią czekać jak na wyrok, czy też sami mamy ten wyrok wykonać? Może powinniśmy najpierw obyć się z nią i przyzwyczaić? Tylko do czego się tu przyzwyczajać?

Z mojej kolekcji noży najbardziej zawsze lubiłem bagnety. Były one zawsze moim „oczkiem w głowie”, zawsze do bólu wyostrzone i wypolerowane, błyszczały niczym psu jajca. Przeglądałem się nieraz w ich ostrzach dla zabawy i śpiewałem im kołysanki do snu. Gładziłem ich ostrza, przecinając delikatny naskórek opuszków palców. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie jak łatwo i płynnie ostrze zanurza się w czyjejś krtani czy klatce piersiowej. Jak odcinam stopy pijącym jabole, rzygającym i krzyczącym mieszkańcom mojej kamienicy, którzy nigdy nie myśleli, którzy nigdy nic nie czuli, którzy tylko żyli żeby napierdolić się na dzień dobry, żyli żeby zasmradzać własnymi osobami klatkę schodową i wszystkim po kolei dogryzać, śmiać się z dzieci i straszyć je, zostawiać swoje gówna, wymiociny i szczyny niczym artefakty, które ich symbolizują . Po co? Po co? Pytałem sam siebie i innych. Pytałem również ich, ale drwiąc odpowiadali :
- Poco to się nogi nocom, hehehehehehehehe, spierdalaj pedale jebany!
- Sam spierdalaj!
- Kurwa masz coś chuju???
- Tak, mam, zależy śmieciu o co pytasz?
- Kurwa fikasz? Fikasz kurwa kolo? Wypierdolić ci w zęby? Szanuj mordę bo masz jedną!!!
- Sam szanuj, chociaż ty już nie masz czego szanować.
- Kurwa jebne mu!
- Jebnij mu Kazik, jebnij mu! Pedałowi pierdolonemu w dupę chujowi.
- Chuj nie ma dupy, więc nie może być w nią pierdolony. Jebnij mi Kaziu, no jebnij!
- Kurwa jebne mu!
- No dawaj! Czemu mi nie jebniesz? Co jest? Boisz się Kazik? Zesrałeś się w gacie czy już od tej siarki nie masz siły ręki podnieść?
- Nie no jebne mu!
W tym momencie Kaziu zatoczył się i potykając się o obleśną wycieraczkę do butów uderzył szczęką prosto w krawędź schodów. Szczęka chrupnęła tylko i pękła przebijając się przez nie ogoloną skórę twarzy Kazika.
- Kurwa ten pedał Kazika zabił! Dzwoń że Heniu na Policję kurwa! Dzwoń!
- Może wam telefonu pożyczyć? Heniu, no dzwoń! Czemu nie dzwonisz? Widzisz że nie uciekam nigdzie tylko tu stoję i czekam który mi teraz jebnie? No Panowie, który?
- Heniu spierdalajmy stąd, ten pedał jakiś pojebany jest! Weź mnie stąd Heniu bo kurwa nie daję już kurwa jebanej rady z tym popierdolonym pedalskim skurwysynem!
- Weź go Heniu, weź go bo widzę że się chłopak zdenerwował i jeszcze nam tu zejdzie na zawał serca.
Wyszli.
Tuż za rogiem źle się poczuł.
Myślał że to zgaga po jabcoku go męczy. Ale to nie była zgaga tylko rozległy zawał serca, które nie wytrzymało dwudziestu lat nocowania po bramach i picia denaturatu i najtańszych win i perfum. Przewracając się z bólu, jakby od linijki wymierzył w kant krawężnika rozłupując na części swoją potylicę. Heniu jeszcze próbował go cucić, ale tylko niechcący obrzygał go jeszcze nie do końca przetrawioną nalewką.
Pokręcił się jeszcze trochę po okolicy i poszedł pierwszy raz od trzech miesięcy do swojego mieszkania, lub raczej czegoś co to mieszkanie miało przypominać.
Zgasiłem papierosa i poszedłem spać, nie myjąc zębów ani rąk, nie kąpiąc się i nie wydalając przed snem. Płytkim i przerywanym snem, który toczył ze mną nieustanną walkę. Tak, zapomniałem wziąć tabletki i muszę jeszcze wstać na kilka chwil, by połknąć, popić.

czwartek, 16 października 2008

W naturze mamy ciągły ruch...

- W sumie, to dość niewygodna pozycja - pomyślała - ciągnie po nerach, a żelastwo wrzyna się w dupę.
Na szczęście nie groziło jej już ani przeziębienie, ani siniaki. 
Zdążyła jeszcze energicznie pomachać nogami, dogasić peta i zsunęła się po krawędzi parapetu z ósmego piętra. 
Koroner zajął się jej ciałem... Ksiądz - duszą...
Obaj, nie wiedzieć czemu, po kilku dniach dostali kataru, a na ich pośladkach pojawiła się sina pręga.

sobota, 11 października 2008

zapal świeczkę

Przepraszam księżyc
za minione nieuchwycone dni
pogrzebane twarze i pokruszone liście
nie odwrócę się już by je dogonić

Zakręcone w słoikach
stoją na półkach zakurzone uczucia
bycia sobą, nie nimi, bycia kimś
byle nie częścią wzgardzonej grupy

Do usłyszenia w jęczącym wietrze
gdzie zmaga się sumienie z bezsilnością
nie dzisiaj, nie jutro, nie nigdy
nie zdążę przypomnieć sobie życia

wtorek, 2 września 2008

z cyklu cytaty: wieloznaczność

jest ja ale mnie nie ma
(R.W.)

niedziela, 10 sierpnia 2008

sobota, 9 sierpnia 2008

Rysiek

Rysiek przechadzał się ja zwykle po placu gwiżdżąc na gołębie. Gołębie miały go generalnie w dupie, ale on się tym nie przejmował, może dlatego, że sam miał gołębi wzrok. Łypał jednym okiem, zamykając przy tym drugie, dokładnie jak ptak, któty ma oczy po bokach głowy. Gwizdał tak, bo bardzo lubił gołębie, właściwie to je kochał nad życie - oczywiście nie swoje, tylko ich - gołębi. Nie mógł się już doczekać kiedy szef pojedzie do domu. Wtedy będzie mógł wreszcie wejść na dach i przycupnąć na gzymsie obok rzygacza. Szef nie lubił jak Rysiek tam siedział, bo -jak twierdził- psuje to wizerunek firmy i rzygacza przede wszystkim, bo powiedzmy sobie szczerze - Rysiek był gruby. Nie to że miał nadwagę, nie żeby miał trochę więcej tłuszczyku niż powinien. Był wielkim, monstrualnym nielotem. A tak chciał być gołębiem...
W dzieciństwie Rysiek nie miał lekko. Już w kołysce poddzióbywały go wróble, po czym zresztą do dzisiaj ma pamiątkę w postaci braku małego palca u lewej stopy i wydziubanej blizny w boku wielkości kasztana. Bolesna pamiątka daje o sobie znać zwłaszcza zawsze wtedy, gdy śpi ze swoją
ukochaną maciorą w chlewie ssąc jej mleko a źdźbła siana wbijają mu się w wiecznie niezagojoną ranę. Jako kilkuletni chłopiec został wyznaczony do roli stracha na wróble. Bynajmniej nie dlatego, że je odstraszał, lecz właśnie dlatego, że je przyciągał i wróble obsiadłwszy go, nie wyjadały z pola, tylko wpatrzone hipnotycznym wzrokiem w Ryśka dziubały go bez końca.
I tak mu zostało do dziś, tyle że zamiast wróbli (do których zniechęcił się ze względu na ich za małe dzióbki) upodobał sobie gołębie.
Całą szychtę myślał tylko o tym kiedy szef wreszcie pojedzie do domu i będzie mógł spokojnie wejść na dach. W tym celu zaangażowany musiał być również portier, który ze waględu na gabaryty Ryśka, podsadzał go na dach wózkiem widłowym. Portier nie przepadał za gołębiami ale zazwyczaj o tej godzinie był już tak napruty spirytusem, że było mu wszystko jedno.
Nadeszła wreszcie upragniona przez Ryśka chwila - szef pojechał do domu a portier jak zwykle pomógł mu wgramolić 150-kilowe cielsko na dach. Rysiek przedarł się jakoś przez labirynt zardzewiałych instalacji kominowych i piorunochronów. Miał to opanowane, jak mało co w swoim ziemskim życiu. Wreszcie przycupnął. Obok rzygacz, pod nim rynna a za jej krawędzią zły i okrutny świat ludzi nierozumiejących gołębi. Rysiek był szczęśliwy właściwie tylko w takich chwilach, udając gołębia. Odkąd pamięta chciał być gołębiem, kiedy tak siedział na dachu okrutny świat był daleko i pozostawało tylko to cudowne uczucie wolności i wiatr smagający jego tłuste cielsko. Siedział i czekał na gołębie. Po jakimś czasie zaczęły się pojawiać. Początkowo siadały daleko, zachowując dystans, z czasem coraz śmielej i bliżej. Aż obsiadły go i grucząc ocierały się o Ryśka a Rysiek ocierał się o gołębie.
Portier zerwał się ze snu, obudził go trzepot skrzydeł. Zdawało mu się, że widzi w dziobie ptaka jakąś białą, zakrwawioną kulkę, ale nie był pewien bo ptak mignął tylko i zaraz odleciał. Tymczasem Rysiek leżał na wznak na placu cały zakrwawiony i połamany po upadku z dachu. Nic nie widział, bo jedno oko, które mu zostało, zamazane było od krwi a ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Mimo wszystko umierał szczęśliwy - wreszcie poleciał jak gołąb.

poniedziałek, 21 lipca 2008

Marylka

- Kiedy zmarł mój mąż poczułam ulgę, jakby kamień spadł mi z serca, ale nie dla tego że nie chciałam patrzeć jak cierpi, wręcz przeciwnie, lubiłam patrzeć na te jego błagające o litość oczy, czułam wtedy taką satysfakcję, że spotkała go zasłużona kara za życie jakie mi zgotował, za bicie i za trójkę dzieci, które nigdy mnie nie szanowały, a nawet i teraz kiedy jestem tutaj sama żadne z nich nawet nie zatelefonuje do mnie żeby spytać co słychać - mówiła sama do siebie.
Marylka nie była nawet specjalnie stara. Wręcz jak na swoje lata bardzo dobrze się trzymała, była w pełni świadoma i sprawna. W swojej niewielkiej kawalerce czuła się znakomicie, nigdy nie lubiła dużych przestronnych mieszkań. Duże mieszkanie było dla niej nie praktyczne, poza tym ileż to więcej sprzątania - myślała. Tak, Marylka uwielbiała porządek i utrzymywała go z pietyzmem. Mieszkanie zawsze "lśniło", a wszystkie przedmioty miały swoje ściśle określone miejsca. Po śmierci swojego męża jakby wszyscy się od niej odsunęli, zostawiając ją samej sobie. Nie cierpiała jakoś zbytnio z tego powodu, miała swój mały, zamknięty świat i rzadko wypuszczała się poza niego. Ustalane przez lata zasady jej egzystencjonowania w jej świecie i tylko jej dotyczące nie obchodziły, ale i nie miały prawa obchodzić nikogo z poza jej świata. Zdawała sobie sprawę, że nie sprawdziła się ani jako matka, ani jako żona i że tak naprawdę to nie dzieci się od niej odwróciły tylko ona od nich, ale pieczołowicie wymazywała to z pamięci przekonując siebie, że było odwrotnie. W wolnym czasie, którego Marylka miała pod dostatkiem, szydełkowała i robiła na drutach nikomu nie potrzebne wełniane skarpety, serwetki i swetry. Odkładała je wszystkie do specjalnej szafki opatrzone metryczką zawierającą dzień miesiąc i rok powstania warszawskiego. Praktycznie nie gotowała, bo komu? Sama dla siebie przyrządzała w każdą niedzielę spory garnek rosołu, rozlewając go do 6 półlitrowych słoiczków na pozostałe dni tygodnia. Każdego ranka wydzielała sobie porcję 4 kromek chleba, który zawsze trzymała w zamrażalniku aby się nie zsechł. Czasami, kiedy ktoś niespodziewanie ją odwiedził, wyciągała z kredensu dawno już przeterminowaną bombonierkę , z której i tak nikt nigdy się nie częstował.
Wszystko zaczęło się zmieniać w życiu Marylki, kiedy do wolnego mieszkania obok, wprowadziło się małżeństwo z dwójką dzieci. Mężczyzna był dwu metrowym olbrzymem, nadpobudliwym ignorantem, który nocami chlał z kolegami na ławce pod blokiem. Kobieta - wątła i drobna brunetka o jasnej cerze, uginająca się pod ciężarem zakupów, dzieci i życia. Przez cienkie ściany swojego mieszkania, Marylka nie raz wsłuchiwała się w ich kłótnie. Mężczyzna miał nieustające pretensje do wszystkich - i do żony i do córek i do sąsiadów - do każdego. Najgorsze były noce, kiedy wracał pijany i bił wszystkie trzy dziewczyny. Tego Marylka nie mogła znieść. Z poduszką naciśniętą na głowę, starała się nie słyszeć płaczu dzieci maltretowanych przez ojca. Ale i tak go słyszała. Powoli coś w niej pękało, jej misternie upleciony świat zasad, określonych przez pory dnia czynności obracał się powoli w niwecz. Teraz tylko z napięciem wsłuchiwała się w to co działa się za ścianą. Z przyciśniętą do ucha szklanką, wyłapywała każdy szept dobiegający od sąsiadów.
Postanowiła że zgłosi to na policję i zgłosiła. Bez skutku. Zadzwoniła na błękitną linię. Bez rezultatów.
Wieczorem wyszła przed klatkę swojego czteropiętrowego bloku i usiadła na ławce. Wieczór był bardzo przyjemny, wiał lekki wiatr, który oplatał i pieścił ciało Marylki. Ulice już opustoszały i knajpiane niedobitki wracały do swoich mieszkań ,powłócząc o chodnik praktycznie bezwładnymi nogami.
- Dobry wieczór sąsiadeczce! - wyrwało zamyśloną Marylkę z letargu. Podniosła głowę i zobaczyła tego wrednego, obleśnego pijaka, cuchnącego wódką i uryną. Stał teraz nad nią z szyderczym uśmieszkiem i patrzył jej prosto w oczy.
- A cóż to - spytał - dzisiaj sąsiadeczka nie podsłuchuje? Nie dzwoni nigdzie na skargę? - śmiał się.
- Może telefonik odłączyli - szydził.
- Może pani szanownej komóreczkę poży......
Nie dokończył.
Marylka mocnym pchnięciem wbiła swój największy kuchenny nóż prosto w klatkę piersiową mężczyzny trafiając prosto w serce. Cienka stróżka krwi popłynęła z jego otwartych szeroko z ust, kiedy z niedowierzaniem upadał na chodnik roztrzaskując sobie przy okazji potylicę.
Marylka z ogromnym trudem wyciągnęła nóż. Krew z rany bryzgała na wszystkie strony i choć wiedziała że mężczyzna nie miał szans na przeżycie, dla wszelkiej pewności poderżnęła mu jeszcze gardło. Zmęczona usiadła na trawniku, wpatrując się jeszcze chwilę w powiększającą się nieustannie kałużę krwi w której leżał. Była spokojna i odprężona kiedy usłyszała kroki dochodzące z klatki schodowej. Nawet nie chciało jej się odwrócić, żeby zobaczyć który z sąsiadów wychodzi.
- Dziękuję - powiedziała kobieta.
- Nie ma za co - odparła Marylka.

wtorek, 15 lipca 2008

Z cyklu delirium: "Węże i mrówki"

Z gracją samuraja
odciął sobie jaja
A ja jaja jadam
razem z jadem gada
ja z jajami gadam
Dam ja damie gada
będę damę badał
w skłony będę składał
skłonne jaja gada
Sto pokłonów składam
tak jak jaja gada
ja jabłko zajadam
mam ja je od gada
Pada gad i gada
"God got hot fokstrot
and aint end of ant"
Dont know or understand
Stand by ant and end

Z zapisków lekomana część 2

1. Wynik ujemny

Poza wspomnieniem karuzel i mocno ściskającej ręki mamy, pamiętał również inne rzeczy. Jak przykładowo szum liści przewracających jesienną ciszę w orkiestrę spokojnych i melancholijnych myśli. Jak zapach wiatru mówiący mu, że jest naznaczony wyjątkowością chwili, że jest tam sam dla siebie wśród świata. Po latach, gdy pozostały wspomnienia po spacerach i po tamtych beztroskich chwilach, próbował uchwycić gdzie nie gdzie to niezwykłe poczucie wyjątkowości, postawy buntu wobec otaczających ludzi, co dawało tak naiwne teraz wyobrażenie odmienności.

Liść zaczął spadać.

2. Wynik wątpliwy

Otoczony biegiem świata i obrotami kolejnych cykli nocy i tęsknoty za nocą, siedział w oknie swojego pokoju i wyglądał na zewnątrz, poszukując za każdym razem tej samej gwiazdy, tej samej konstelacji dającej ukojenie. Za pomocą swojej czarnej lornetki potrafił wyłapać poszczególne myśli przypominające mu o tym, co chciał osiągnąć i do czego może jeszcze dążyć. Życie się postarzało, ale on jednak gdzieś tam jeszcze trwał, tak samo dziecinny i tak samo nierozumny w swojej świadomości. Krąg się zamykał, ale on nie chciał uciekać, nie myślał o wyruszeniu w podróż, która i tak oczekiwała na niego za drzwiami, by wziąć za rękę i poprowadzić.

Liść ugiął się pod ciężarem napływających kropli. Przechylił się w ostatnim akcie rozpaczy i runął razem z wiatrem w swojej ostatniej podróży przed zetknięciem z ziemią. Potem już czekały na niego obwąchiwanie i obsikiwanie przez psa, który miał przez następnych dziesięć lat przemierzać codziennie tę samą ścieżkę ze swoim niewidomym panem.

3. Wynik pozytywny

Rolety spełniły swoje zadanie, wpuszczając jedynie minimalną ilość światła do pokoju, w którym siedział od paru dni. Pokój był duży, pozbawiony mebli i odrobiny świeżego powietrza, w zamian zostawiając zapach świeżego kleju.. Na podłodze obok niego leżała sterta papierów, które zaczął kolekcjonować od swojego pierwszego razu. Gdy już dowiedział się, że podróż sama wzięła go w swoje ramiona, postanowił udokumentować jej poszczególne etapy do momentu, gdy już nie będzie w stanie dźwignąć o własnych siłach segregatora. W przerwach między medytacją i codzienną toaletą, rozpakowywał kolejne opakowania leków i jak zwykle, wysypywał je do specjalnie przygotowanej miski. Od jakiegoś czasu jednak unikał kąpieli. W zamian, wyciągał pojedynczo każdą z osobna, po czym po jednej stronie nakładał warstwę kleju. Następnie wstawał, i szukał jednego z nielicznych wolnych miejsc, jakie zostały na ścianie. Po jego znalezieniu, przyklejał tabletkę do ściany, po czym wracał do swojej medytacji.

A liść?
Liść w końcu zgnił. Ale kogo to obchodzi?

Z zapisków lekomana

7:45
Obudził się wcześniej niż zwykle, pod wpływem dręczącego bólu.Przez chwilę pomyślał, że to mimo wszystko coś nowego, bo zdążył się już do niego przyzwyczaić na tyle, żeby normalnie wpasować go w ramy swojego codzienngo bycia.

***

"i never have or seen a god, do why should i believe in pain?"

***

8:30
Stos odpowiednich leków leżał starannie ułożony na stole, w porządku wielkościowym a także, kiedy to tylko było możliwe, kolorystycznym. Zazwyczaj miał przeznaczone na nie specjalne miejsce w pokoju gdzie stał komputer, w zamkniętej na klucz szufladzie. "Każdy ma swój mały sekret" - pomyślał. Własny skarb do odkrycia, krainę czarów, do której dostaje się przez małe drzwiczki bez klamek i bez powrotu. Przechodził przez ten sam niemalże rytuał od jakihś dwóch lat - codziennie otwierając swój sekret i wydobywając z niego odpowiednie tabletki by je zażyć do jajecznicy na śniadanie.

***
"This body. This body holding me. Be my reminder here that I am not alone in
This body, this body holding me, feeling eternal
All this pain is an illusion."

***

dd/mm/rr

***

"life is white and i am black, jesus and his lawyer are coming back."

***
99:99
Z dworu dochodziły go radosne okrzyki bawiących się dzieci. Podjechał pod szklane drzwi balkonowe, przez które jeszcze mógł coś zobaczyć nie próbując udźwignąć się na oparciu swojego wózka inwalidzkiego. Grupka rozwrzeszczanych maluchów bawiła się w piaskownicy, stawiając z piasku babki i nowe życia. Przypomniało mu się, jak jakieś dwadzieścia lat wcześniej rodzice zabrali go do wesołego miasteczka. Bał się wtedy dużych karuzel, więc stawał tylko pod nimi trzymając mamę za rękę i patrzył jak inne dzieci, te trochę większe od niego, ze śmiechem korzystały z przejażdżek.Wtedy też mama po raz pierwszy wzięła go do basenu wypełnionego plastikowymi kulkami, w które mógł zanurkować i schować się. Nie było go.

***

"Nurse: Excuse me, doctor, do you have a moment?
Doctor: Amoment? What's the question?
Nurse: More of a situation, agentleman in Exam 3.
Doctor: What's the problem?
Nurse: That isthe problem: we're not sure.
Doctor: You've got the chart?
Nurse:Right here.
Doctor: Hmm... not much here, is there?
Nurse: Nodoctor, no obvious physical trauma, vitals are stable.
Doctor:Name?
Nurse: No sir.
Doctor: Did someone drop him off, maybe wecan speak to them? Let's get some background on this fellow.
Nurse:No ID, nothing, and he won't speak to anybody.
Doctor: Well, let'ssay hello.

Doctor: Good morning, I'm Dr. Watson. How are you today? How areyou today? Look son, you're in a safe place, we want to help you, inwhatever way we can. But you need to talk to us, we can't help youotherwise. Now, what's happened? Tell me everything."


***
00:00
Zsunął się resztkami sił z wózka na miękki dywan pokrywający podłogę w pokoju, uprzednio wyciągnąwszy wszystkie leki z sekretnej szufladki. Powoli odpakowywał każdą tabletkę z osobna, każdą szarą powlekaną pigułkę i wszystkie żółte pastylki (te zostawiał sobie do wzięcia zazwyczaj raz na tydzień).Obok miał przygotowaną miedniczkę, która powoli zapełniała się lekarstwami, tworząc śmieszno-dziwną mieszankę. Gdy już opróżnił wszystkie opakowania po lekach, odwinął wszystkie folie, wziął miedniczkę do rąk i zaczął wysypywać jej zawartość na głowę. Powoli spływał po nim deszcz plastikowego złudzenia. Dzień się wypełnił. Nie było go.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Paweł

- moja miłość do Ciebie jest jeszcze większa niż moja miłość do Boga – pomyślał w momencie kiedy topił nóż w gardle jakiegoś podstarzałego pijaczka. Właśnie tak Paweł szukał natchnienia do swoich przepełnionych miłością poematów ku czci Boga i cudzych żon.

Paweł już od dziecka był kochliwy, a że wcześnie zaczął przejawiać zdolności grafomańskie wszystkie koleżanki z klasy tłumnie przychodziły na pozbawione samokrytycyzmu odczyty jego "poezji". Wszyscy którzy go pamiętają, wspominają do dziś jaki olbrzymi wpływ miał na niego ojciec, który notabene chciał mieć córeczkę i od najmłodszych lat przebierał małego Pawełka w kupowane po kryjomu sukienki i rajstopki, wpinał mu różową spineczkę we włosy i zwracał się do niego Kasiu.
Tak więc Paweł - Kasia - od najmłodszych lat cierpiał, ale nie z powodu tego co wyprawiał z nim jego ojciec, Paweł cierpiał na egzystencjonalny ból istnienia przeradzający się w fanatyczną miłość do Boga i koleżanki z klasy Honoratki. Razem z Honoratką bawił się lalkami, w dom, w lekarza - i to własnie dzięki tej ostatniej zabawie Paweł pierwszy raz zorientował się, że on jest nieco odmienny niż wszystkie inne dziewczynki - był chłopcem - przebieranym za dziewczynkę - a nie odwrotnie jak wbijał mu młotkiem do głowy tatuś. Paweł często wspominał ten młotek i guzy powstające na wskutek jego uderzeń, gojące się tygodniami rany zmieniające swój kolor i konsystencje po to, żeby w końcu zmienić się w niemiłosiernie swędzące strupy... .

Kiedy Paweł skończył podstawówkę wyjechał ze swojego ukochanego domu do liceum z internatem. Cieszył się na ten wyjazd, ale jednocześnie nie wiedział do końca czego może się spodziewać po kolegach, którzy będą z nim mieszkali. Paweł chciał trafić na chłopców, którzy grzecznie będą się uczyli, czytali poezję i prozę a na dobranoc opowiadali sobie bajki Andersena. Oczywiście Paweł trafił na wiecznie śmierdzących papierosami i winem bandytów, którzy grzecznie czytali świerszczyki, a przed zaśnięciem onanizowali się wspólnie spuszczając się na pościel i ubrania Pawełka, bądź też dla odmiany zjadali mu przywiezione z domu zapasy żywności, lub po prostu robili mu kocówę i gwałcili go.
- kiedyś ich wszystkich pozabijam - myślał po nocach Paweł, - nie, nie pozabijam ich, to by było za proste, będę ich torturował, podcinam im stopy, będą mi wylizywali bród zza paznokci prosząc mnie o litość. I tak powoli rodził się Paweł - dewiant, zboczeniec, morderca, fanatyczny katolik i wiecznie nieszczęśliwie kochanek. Tak, Paweł był ciągle zakochany - a to w nauczycielce polskiego, która swym obfitym biustem przesłaniała mu ortografię, interpunkcję i cukierki czekoladowe. Ten biust robił na Pawle tak piorunujące wrażenie, że nie dostrzegał nawet jej 54 lat. Marzył tylko żeby zatopić się w jej olbrzymich piersiach i ssać jej przerośnięte sutki. Inną miłością Pawła była taczka stojąca na placu budowy niedaleko jego ciasnego mieszkanka. Paweł potajemnie zrobił jej nawet zdjęcie, które wisiało oprawione w złotą ramkę tuż obok portretu Jezusa. Taczka śniła się Pawłowi po nocach, razem spacerowali, przewozili cegły i gruz, razem kąpali się w rzece. W końcu budowa się skończyła i taczka pojechała w nieznane razem z robotnikami.
- To kurwa!- pomyślał Paweł - zdradziła mnie z jakimiś prymitywnymi robolami, którzy tylko patrzyli gdzie się najebać! Paweł jednak szybko pozbierał się po tym zawodzie miłosnym - receptą na niego była jak zwykle inna miłość, tym razem padło na dziewczynę z sąsiedztwa, długowłosą blondynkę, w której głębokich czarnych oczach Paweł po prostu się utopił. Długo nie mógł się przemóc żeby normalnie podejść do niej i zagadać, twierdził że zanadto onieśmielał go jej trądzik. Na razie tylko ją śledził i podglądał przez lornetkę. W końcu czysty przypadek sprawił że zrobił jej dziecko i musiał brać z nią ślub - taki był jej warunek. Nie można powiedzieć że byli z tego powodu szczęśliwi, on nazbyt lubił wygryzać jej wągry i całymi godzinami głaskać jej bujne owłosienie łonowe, ją obrzydzała jego damska bielizna, która poniekąd była zdecydowanie lepsza od tej którą jej kupował. Kiedy urodził im się syn, ona przestała pozwalać mu na jego ulubione czynności, a on się załamał. Całymi dniami wsłuchiwał się w nie mający końca płacz dziecka które wysysało z niego poetycką wenę. Obserwował czasami jak zachowuje się jego żona, jak czule dotyka dziecko i był wściekły, że nie on jest na miejscu dziecka. Coraz bardziej dręczyło go pytanie - jak znaleźć wenę? Kiedy pewnego dnia przechadzał się po niewielkim parku położonym w pobliżu jego ciasnego mieszkania, poczuł nieodpartą ochotę obcięcia komuś palca. Tak też się stało. Paweł dostrzegł w półmroku zbliżającego się wieczora starszą kobietę, która wracała ze sklepu spożywczego. Ukrył się w trawie i czekał. Kiedy kobieta zbliżyła się do jego kryjówki, wyskoczył i rzucił się na nią z nożyczkami, które zawsze nosił ze sobą, lubił bowiem strzyc się w różnych dziwnych miejscach. Przerażona kobieta darła się w niebogłosy prosząc o pomoc. Ale pomocy nie było. Paweł pomalutku, z prawdziwą rozkoszą odcinał swoimi fryzjerskimi nożycami palec po palcu, aż kobieta zemdlała z bólu. Kończąc swoje dzieło obciął jej jeszcze włosy łonowe, które nakleił na dwustronną taśmę klejącą i przykleił kobiecie pod nosem.

- jakby co, to powiem że napadł mnie Hitler i musiałem się bronić - pomyślał Paweł i szybkim krokiem udał się do domu. Teraz był natchniony - nie przeszkadzał mu płacz synka, ani gderanie żony, on miał tylko jedno w głowie - pisać, pisać, pisać!
Pisał bardzo długo, nikt nie pamięta ile, nawet sam Paweł, w każdym razie gdy Paweł wyrwał się z twórczego amoku zastał na stole list od żony, która wniosła pozew o rozwód z orzeczeniem o winie. Tego samego dnia listonosz przyniósł polecony list z sądu. Paweł nawet jakoś specjalnie się nie zmartwił, wręcz był szczęśliwy, że znowu może umartwiać się nad sobą i swobodnie pisać swoje wiersze. Tak to już jest z poetami, kiedy to dopada ich ochota na sernik.
Krótko po rozwodzie Paweł poczuł się wyobcowany ze społeczeństwa. Przygnębienie dopełniało ciągłe gwałcenie kanapy, bo chociaż to lubił, to cały drapał się o skorupę zaschniętej spermy którą owa kanapa była pokryta. Paweł czuł, że musi coś z tym zrobić. I zrobił. Kupił nową kanapę.

Swoją drugą żonę Paweł poznał w kościele. Wysoka brunetka z lekkim wąsikiem przechadzała się między kościelnymi ławkami jakby szukając Pawła.
- ona mnie szuka - pomyślał Paweł.
-tu jestem!-krzyknął.
Spojrzeli na niego wszyscy tylko nie ona, ale Paweł postanowił nie dać za wygraną. Zaraz po mszy pobiegł do proboszcza i spytał czy nie zna przypadkiem tej dziewczyny, która tak śmiało przechadzała się nawą główną podczas mszy.
- ta która zbierała na tacę?- spytał ksiądz.
- o właśnie ta!- powiedział Paweł.
- aaa to siostra Bernadetta - zakonnica którą kuria przysłała mi do pomocy.
W tym momencie Paweł już był zakochany.
- Zakonnica- myślał - pewnie jeździ na koniu, albo za - koniem, to niesamowite!
Pewnego wieczora Paweł zaprosił Bernadettę na odczyt swojej poezji do pobliskiego domu kultury. Paweł był zachwycony że przyszła i podglądał ją w toalecie. Ona zauroczona poezją o Stwórcy postanowiła rzucić habit dla Pawła.
Pobrali się. Paweł był zakochany po uszy. Bernadetta zresztą też, ale to miało się wkrótce zmienić. Kiedy zaszła w ciąże, oczywiście zupełnie przypadkiem, przyłapała Pawła na praniu swojej damskiej bielizny. Coś w niej pękło. Ona , stara zakonnica zawsze miała męską bieliznę - kalesony i bokserki, ale żeby jej ukochany mąż przechadzał się w damskich figach po balkonie - co to, to nie! Paweł ubłagał ją na kolanach żeby nie zostawiała go, że ją kocha i że przeprasza. Przepraszał, ale tak naprawdę czuł się poniżony do granic możliwości, poniżony tak samo jak wtedy gdy poniżali go koledzy z internatu i akademika. Kilka chwil później Paweł w wiadomym parku obcinał paznokcie listonoszce, niczego nie świadomej zdzirze, która puszczała się z każdym i wszędzie. Teraz puściła się z Pawłem, który z wypiekami na twarzy zjadał każdy obcięty paznokieć. Romans z listonoszką trwał i trwał. Paweł zaczął nawet zjadać jej śpiki, wylizywać i wysysać resztki pokarmów z jej zębów i malutką łyżeczką wybierał jej z uszu woskowinę - jego przysmak. Spotykali się w każdej wolnej chwili i uprawiali małe poletko z rzodkiewką. W zasadzie mogło to trwać jeszcze latami, gdyby nie czysty przypadek. Po solidnym plewieniu Paweł zmęczony wrócił do domu i usiadł na kanapie. Było dość późno więc myślał że Bernadetta i jego - ośmioletni wtedy syn już śpią. Ale Bernadetta nie spała.

Po rozwodzie Paweł stał się jakiś taki zobojętniały i niedowartościowany. Z pracy w szkole wywalili go za proces przeciwko dyrektorowi, którego Paweł oskarżył o mobbing. Proces wygrał, ale od tamtej pory nikt nie chciał go nigdzie zatrudnić. Paweł wpadł więc w depresję. Zaczął nałogowo pisać wiersze dla poznanych mężatek i postanowił nie dać za wygraną. Znowu śledził, znowu pisał, znowu tak naprawdę mógł być sobą. Czasem tylko, gdy późnym wieczorem wracał do domu, wyciągał swój nóż, albo nożyczki fryzjerskie i zabijał kogo popadnie. Któregoś dnia, po zmroku Paweł zesikał się w swoje koronkowe stringi. Kiedy prał je w małej, dziecięcej wanience, zdał sobie sprawę że tak naprawdę nie ma nikogo, że jest sam z tymi swoimi damskimi fatałaszkami.
- ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - pomyślał Paweł, - przecież mam jeszcze kanapę.
Nie wiedział jednak, że kanapa również postanowiła się wyprowadzić i właśnie kończyła pakować walizkę.

wtorek, 8 lipca 2008

Wojtek

Patrząc na niego, mogłoby się wydawać że przecież jest zupełnie normalny… . Tylko po co mu te kółka? – zastanawiał się Wojtek w letnią, zbyt duszną noc, na tyle za duszną, że ofiarował nawet 20 zł za duszę swojej zmarłej myszy.
- Ładnie i miło wyglądasz – powiedział Wojtek do niewielkiego pieska, którego nazwał na swoją cześć Wojtek.
Z tym pieskiem było o tyle wesoło co i smutno, gdyż piesek pozbawiony był sierści wskutek wypadku. Onegdaj bowiem, Wojtek przejechał Wojtka – psa – łyżworolkami, na których uwielbiał mknąć pod wiatr smagający jego mocno przerzedzoną czuprynę. Wojtek po prostu przeciął Wojtkowi drogę, wymuszając pierwszeństwo i wbiegając z nadmierną prędkością z podporządkowanej, kiedy ten zjeżdżał ze skrzyżowania. Nie pomogło ostre chamowanie, piesek wpadł pod kółeczka. Wojtek nie myśląc wiele jak to miał w swoim zwyczaju, pozbierał rozjechanego psa i szybko zabrał go do swojego domu, choć raczej był to dom jego mamy. Mama Wojtka była starzejącą się salamandrą, która utrzymywała się jak na swoje lata w całkiem niezłej formie. Była to ładna, blaszana forma do ciasta, w której to Wojtek zwykł moczyć nogi gdy tylko skończył obierać ogórki. Mama znała Wojtka jak nikt inny na świecie, znała wszystkie jego tajemne schowki w których ukrywał resztki niedojedzonych obiadów, przecierające się skarpety, miniaturowe peruczki maskujące kłopotliwie świecące kółko na czubku głowy. Tak, znała nawet tajemne przejście przez jezdnię, którym Wojtek przemieszczał się na drugą stronę ulicy. Tym bardziej zafrasowała się poczciwa matula, kiedy to jej ukochany Wojtuś przyniósł przejechanego psa. Niemniej jednak wierzyła, że Wojtek uratuje zwierzę, bo jak to wszyscy sąsiedzi mawiali – „ten Wojtek to wszystko umie naprawić” – no to przecież i tego psiaka musi poskładać do kupy… .
Tymczasem Wojtek nie próżnował, starą brzytwą z należytym pietyzmem pozbawiał psa sierści, paznokci, wąsów, rzęs, przy okazji wykastrował go jeszcze, żeby nie przepłacać u weterynarza – ach zaradny ten nasz Wojtuś, zaradny – mówiła kierowniczka pobliskiego
G.S-u – on to powinien być gdzieś kształcony, w jakiś szkołach, abo nawet i na inżyniera!
Tylko po co skoro Wojtek był inżynierem, ba , wszyscy inżynierowie świata mogli mu czyścić buty, albo i to nawet nie bardzo, bo Wojtek czyścił buty wyśmienicie. Wojtek umiał wszystko.
- Umiem wszystko – myślał Wojtek zszywając kolejne, pozbawione życia części przejechanego pieska.
- Uratuję go, naprawię, będzie jak nowy – nucił sobie pod nosem Wojtuś montując w zadzie psa elektryczny, energooszczędny silniczek napędzany jedną baterią AAA, która powinna wystarczyć na około pół roku z kawałkiem.
- Jeszcze tylko usztywnienie głowy i mechanizm napinający kończyny – westchnął Wojtek. Prawie świtało kiedy piesek został naprawiony. Poruszał się dość szybko i w miarę stabilnie, zmieniając kierunek gdy tylko dotykał swoim nosem przerobionym na czujnik jakiejkolwiek przeszkody. Mechanizm działał na tyle dobrze, że Wojtek swoje dzieło ochrzcił własnym imieniem.
- Wojtek jeden – powiedział Wojtek dwa – prototypowy pies na kółkach, nie sika, nie je, napędzany tylko jedną baterią AAA!
A tak poza tym w ogóle Wojtkowi nie przeszkadzało że pies nie żyje, że jest pozbawiony sierści, narządów rozrodczych, paznokietków, które niegdyś tak wesoło stukały po asfalcie ulicy. Wojtkowi zresztą też już nic nie przeszkadzało.

sobota, 5 lipca 2008

72

But there's a trapdoor in the sun..

Ale tak się to właściwie wszystko kończy, a wypadałoby nadać jakiś początek, który i tak sam w sobie prowadzi do końca.

Każdego dnia stał na rogu patrząc na zgarbionego starca, dzięki któremu zazwyczaj wiedział, w którą stronę się udać, żeby nie natknąć się znowu na ślepy zaułek. Starzec odziany w prochowiec i trochę więcej lat doświadczenia niż on sam, garbił się na przecięciu dróg, tuż przy przejściu dla pieszych. W ręku trzymał ostry metalowy przedmiot, który co jakiś czas wkładał w prawą gałkę oczną, przekręcając go w jedną bądź drugą stronę. Następnie wyciągał z kieszeni kawałek kartki i swoje ulubione czarne pióro, którym coś szybko bazgrolił. Starzec miał kiedyś swój zespół muzyczny, który jednak nie odważył się wyjść poza przysłowiowy szereg i zaistnieć publicznie. Po tamtych doświadczeniach zostały mu kruszące się wspomnienia oraz parę myśli raz na jakiś czas, i dawnym nawykiem zapisywał je, by potem odczytywać przypadkowym przechodniom.

Po kolejnym przekręceniu metalowego przedmiotu, nasz bohater odszedł w swoją, wiadomą już stronę. Przystanek autobusowy - 72 autobusy do tego właściwego, numer 72, 72 osoby z bardziej zjechaną psychiką niż jego, 72 myśli pozostałe do wyczerpania zapasu, 72 przeżegnania przed kaplicą, by uniknąć złego uroku. 72 - tyle razy na minutę krew obiega organizm ludzki. 72 przekleństwa, żeby o tym wszystkim zapomnieć.

Wracał do domu na czworakach, bo na plecach siedziała mu kobieta z długimi, tłustymi włosami, szukająca swojego dzieciństwa zagubionego wraz z ojcem, który wyruszył w świat szukać swojej drugiej półkuli mózgowej, w której zapisane miał odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wreszcie, po przyjściu do domu, rozsiadł się wygodnie na podłodze, i wlepił wzrok w czarną ścianę przed nim. Co chwila słyszał szybki tupot przebiegających za jego plecami karłów, w których pochował swoje nadzieje na bycie normalnym. (Zabierzcie ludziom ich chorą psychikę, a zostanie pustka i nagość, która się już sama nie obroni). Zakupionym wcześniej mazakiem zaczął dopisywać na ścianie dalsze fragmenty swojej nowej książki o braku twórczej weny. Po zakończeniu wziął swoją dzienną dawkę 72 tabletek i wyszedł.

Starzec stał na rogu, tam gdzie zwykle. Na widok naszego bohatera wyjął metalowy przedmiot i wbił go sobie w oko. Przekręcił dwukrotnie w prawo, jakby chcąc otworzyć jedną z tych kłódek na szafkach, znanych z amerykańskich filmów. Następnie odsunął się i zrobił miejsce dla swojego gościa. Ten z kolei postał chwilę, po czym spokojnie wyjął z kieszeni ostry metalowy przedmiot, i wbił go precyzyjnie w oko. Przekręcił dwukrotnie w lewo i nie widział już pułapki w słońcu.

I know the pieces fit, cuz I watched them fall away.

poniedziałek, 30 czerwca 2008

Lot zakończony dysfunkcją oka

Głuchy, metaliczny odgłos wyrwał ją z koszmarnego snu. Powoli starała się rozruszać zdrętwiałe powieki. Niby prosta czynność, ale udało się tylko połowicznie, lewe oko ani drgnęło zlepione jakąś podejrzaną substancją pokrywającą rzęsy. Przez kilka minut walczyła jeszcze z oporną materią, jednak nie widząc efektów dała za wygraną.
- Gdzie ja, do diabła, jestem? - pomyślała rozdrażniona
Prawym okiem starała się nerwowo wyłowić jakieś charakterystyczne elementy otoczenia. Niestety, jedyne co udało jej się dostrzec - to szara, ciągnąca się w nieskończoność przestrzeń. Chwilę zajęło jej uzmysłowienie sobie, że patrzy na sufit, miejscami pokryty plamami pleśni, miejscami pozbawiony fragmentów tynku, przeorany szczelinami rozgałęzionymi jak nerwy liścia.
Stopniowo zaczęły docierać do niej również podejrzane odgłosy... jęki, nerwowe chichoty, krzyki... W ustach poczuła dziwny posmak jakby tabletek albo jakichś innych środków chemicznych. To, co nie dawało jej spokoju, to ten trudny do zidentyfikowania intensywny zapach. Przesunęła źrenicę odrobinę na bok i zauważyła wbitą w dłoń kroplówkę, a wokół wbicia zaschniętą krew. Potężny dreszcz przeszył jej pokaleczone ciało, już wiedziała... ten niepokojący, chemiczny, ściskający wnętrzności zapach, to nic innego jak zapach fenolu, dokładnie tak pachnie szpital.
- O.K. - pomyślała z satysfakcją - teraz pora, żebyś przypomniała sobie jak się tu znalazłaś.
Tok jej myśli zakłóciło jednak pojawienie się barczystej kobiety o wysuniętym podbródku. Niechybnie była to siostra przełożona. Kobieta nie należała do najurodziwszych, a posturą przypominała raczej NRD-owskiego sztangistę na dopingu. Przez chwilę świdrującym wzrokiem przyglądała się pacjentce owiniętej od stóp do głów w bandaże, po czym energicznie zaczęła gryzmolić w karcie zdrowia wiszącej na oparciu łóżka.
- Odwiedziny - bąknęła w końcu przez zaciśnięte zęby.
Po chwili przy łóżku pojawiło się dwoje osobników - kobieta i mężczyzna. Ona, w błękitnej przykrótkiej sukience, różowej szmince obficie nałożonej na usta i z burzą rozwianych kasztanowych loków, on - w znoszonym, bezbarwnym garniturze, w prawym ręku trzymał kilo pomarańczy zawiniętych w gazetę Le Monde. Przedstawił się jako Trelkovsky.
Nie miała pojęcia kim są. Jedyne co mogła, to obserwować ich swoim prawym sprawnym okiem (lewe nadal nie wykazywało chęci do współpracy z właścicielką) i czekać na rozwój wypadków.
Nieznajomi chwilę siedzieli w milczeniu, po czym kobieta odziana w błękity wybuchła nerwowym płaczem i zaczęła wyrzucać z siebie dziki potok słów będących po trochu litanią narzekań, pretensji i łzawych wspomnień.
- Biedaczka, leży tutaj zupełnie sparaliżowana i samiuteńka jak palec! A pamięta pan, jak bardzo lubiła podróże na Lazurowe Wybrzeże i powieści Michaela Zevaco, nie dalej jak w ostatni czwartek mówiła mi, że chce sobie kupić czwartą symfonię Beethovena w wydaniu klubowym, nie znosiła zwierząt, uwielbiała amerykańskie filmy z happy endem, potwornie bała się utyć, była taka szczęśliwa... Simone, dlaczego?! – wykrzyknęła histerycznie na sam koniec i wtuliła się w klapę marynarki siedzącego obok mężczyzny, wytrącając mu przy okazji z rąk pomarańcze, które poturlały się pod sąsiednie łóżka.
"Simone"– na dźwięk tego imienia, w głowie poturbowanej kobiety, momentalnie pojawił się ciąg nakładających się na siebie obrazów...
Mieszkanie na ulicy Pirenejów, czekolada wypijana codziennie rano w pobliskiej kawiarence, zapach i smak Gitanów bez filtra, refren ulubionej piosenki Pierra Lamoureux ("Charakter ciężki masz, lecz to jest sekret nasz"), dziwni współlokatorzy zamieszkujący jej kamienicę (z panem Zy na czele), siekacz zawinięty w kawałek waty i schowany w dziurze za szafą, stopniowo narastające uczucie zaszczucia i bezradności, pogarszająca się depresja i coraz donośniejsze głosy w głowie, w końcu skok z trzeciego piętra i szklany daszek poniżej, który zamortyzował upadek.
- Cóż, Simone Choule, znowu Ci się nie poszczęściło... Ale, moja droga, nie możesz zaprzeczyć, że całkiem Ci do twarzy w tym wdzianku z bandaży – pomyślała przymykając zmęczoną powiekę.

sobota, 21 czerwca 2008

Pytanie na dzień dobry

czy nie uważacie, że admin ulepszył zdecydowanie wersję czasową tegoż bloga?

Tfu.

Splunął uroczyście na bruk.
Bruk był szary i kamienisty.
Nad brukiem unosiła się mgła. Mętna, zielona, brudna mgła.
A przed nim kolejne miejsce kolejnych zbrodni.
A nad nim.
A nad nim szyld.
Nad szyldem dach.
Nad dachem niebo.
A na szyldzie napis wygięty wyczerniały i najwyraźniej wypalony:

KLANCYK

Jasny pierunie, cóż to może znaczyć, pomyślał idiota potykając się w ciemności o schodek przed wejściem.
Nieważne.
Wszedł.

czwartek, 19 czerwca 2008

Mastercard

Buenos Aires

Dzień dobry tylko powiedzieć chciałam na razie, gdyz ze wzgledu na chwilowy brak wolnego czasu w czasie, wiecej napisac w tej chwili nie moge.
Witam!!

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Nie dotyczy Boruty bez pity

Kółka roweru kręciły się jak zwykle o tej porze dość jednostajnie wydając z siebie cichy terkot klamerki ocierającej się o szprychy. Dynamo dawało z siebie tyle energii, na ile było je stać.
- PEDAŁY KURWA! - Pomyślał Robert i zaczął pedałować intensywniej. Dało to dość znaczący efekt w postaci zmiany środowiska czaso-przestrzennego położenia jego i rowera względem wszechświata. Jaże jednak było to złudne... Gdyby Robert wiedział, że kręci się w kółko, na pewno nie zrobiłby nic, bo przecież tak naprawdę wiedział, tylko nie chciał się do tego przyznać sam przed sobą. A kręcił się w kółko od zawsze.
Pan Bohdan z drugiego piętra wiedział o tym dobrze. Obserwował Roberta od wielu lat, odkąd Robert zaczął sam chodzić i sam bawić się przed domem. Pan Bohdan to w ogóle dużo widział, w szczególności zaś upatrzył sobie, nie wiedzieć czemu, Roberta. A Robert był po prostu zwykłym chłopczykiem, z czasem chłopcem, a obecnie mężczyzną. Kiedyś będzie takim samym staruszkiem jak Pan Bohdan, ale Robert nie dopuszczał do siebie tej myśli. On jeździł na
rowerze i myślał, że tak będzie zawsze. Jazda pozwalała mu zapomnieć o wszystkim, nawet o samej jeździe, o tym, że jeździ by zapomnieć i o tym, że w ogóle jeździ. W ogóle rower był ważnym elementem życia Roberta. Był z nim od zawsze. Jako chłopczyk wychodził na rower, później zaczął jeździć dalej i dalej, ale zawsze wracał, zawsze zataczał koło. To było więcej niż nałóg, to był sens jego życia. Robert Rowert Rower. Stawali się jednością i nienawidzili się jednocześnie. Rower nienawidził Roberta, za to, że ten na nim jeździł, Robert zaś nienawidził Rowera, za to, że nie potrafił się od niego uwolnić. Jednocześnie kochał go, dlatego go smarował, konserwował i czyścił jego tryba. Namiętnie wygrzebywał błoto z trybów łańcucha i rowków bierznika. O wszystkim tym wiedział dobrze Pan Bohdan, doświadczony przez życie - w końcu sam miał kiedyś rower.
- TAAAK... to był rower...trzy przerzutki, bagażnik i stopka. Jak na tamte czasy był to naprawdę dobry rower. - Pan Bohdan rozmarzył się myśląc o swym rowerze. Trwał tak przez chwilę, aż w końcu otrząsnął się zdecydowanym trzepnięciem się pompką rowerową w czoło.
- TY STARY, GŁUPI RAMOLU!!! - powiedział głośno do siebie, tak, by nie było wątpliwości, że nie dosłyszał własnych słów. - już zapomniałeś do czego doprowadził cię ten rower?
To fakt, pan Bohdan pewnego deszczowego dnia podstępnie zwabił swój rower nad staw, niby to na wycieczkę i nagłym, zdecydowanym ruchem zepchnął go w toń, w której odbijające się gwiazdy na krótką chwilę zawirowały od kółek fal tonącego roweru i kilku kulistych bąbelków ostatniego jego westchnięcia.
- I tak w kółko i w kółko - powiedział pan Bohdan patrząc na Roberta jeżdżącego ma swym rowerze dookoła domu.

Nowo przybyła

Patajpatatajpatatajpatataj prrrrr.... Głośno stukając ostrogami zsiadła z cholernie niewygodnego siodła, kupionego przed tygodniem na wyprzedaży u Paco Nadaremnika. Niestety, na lepsze nie było jej na razie stać z prostej przyczyny - zaledwie kilka pesos w kieszeni i zastój w interesach nie pozwalał na zbytnią rozrzutność. Spod półprzymkniętych powiek przyjrzała się okolicy... oprócz kundla obsikującego ciepłym moczem stojące w centrum placu spróchniałe drzewo i wyliniałego sępa na pobliskim dachu, miasteczko wyglądało na wymarłe, jedynie na moment zza rogu jednej z rozpadających się hacjend wyłonił się przykurczony osobnik w przetartych skarpetach założonych do mało gustownych sandałków, jednak na widok nieznajomej o bladej cerze i chorobliwie błyszczących oczach znikł szybciej niż się pojawił w labiryncie uliczek biegnących ku peryferiom miasta.
Nieznajoma leniwie splunęła przez lewe ramię, po czym szpetnie zaklęła, w sumie bez powodu, ot taki niewinny rytuał, by przywitać nowy dzień. A ten zapowiadał się wyśmienicie - wiatr wiał w kierunku Kawuru, a ze wschodu nadchodziła potężna burza piaskowa. Kobieta wyjęła z kieszeni fragment zapisanego niechlujnym pismem papieru, przyjrzała się jeszcze raz rozchwianym literom i bezgłośnie poruszając ustami ponownie odczytała otrzymane kilka dni temu zaproszenie.
- To tutaj - wyszeptała, po czym zdecydowany ruchem pchnęła stalowe drzwi, przed którymi stała, a na których ktoś czcionką Arial wydrukował napis KLANCYK.


Dygam lewym odnóżem i witam wszystkich

sobota, 14 czerwca 2008

Zasady pisania na blogu.

No więc drodzy współautorzy!

Jako że przypadła mi w spadku rola admina, muszę wytyczyć pewne zasady co wolno a czego nie wolno żeby nie było później jakichś niedomówień jak np. na mniemaniu, czy mniemaniu jak zwał tak zwał ale wszyscy raczej wiedzą o co chodzi.

A więc:

1. Można pisać wszystko, o wszystkich, na każdy temat

2. Można, a nawet czasem trzeba choć nie jest to wymóg przeklinać bluzgać ect.

3. Można krytykować admina – żadne skutki w postaci wywalania współautorów czy blokowania komentarzy nie wchodzą w grę – mam nadzieję że to jasne.

4. Zapraszamy wszystkich do komentowania – nawet najgłupszy komentarz od Maciusia będzie okazją do wyzywania kogoś i wyśmiania.

5. Szczególnie zapraszamy do komentowania ekipę z niemania (rym) – ich się najlepiej wyzywa i wyśmiewa – ale to wiemy

6. Bardzo szczególnie – a nawet najszczególniej zapraszamy do komentowania admina niemania aldarona z powodów wymienionych w punktach 4 i 5.

7. Mile widziane wysublimowane artystycznie teksty - ale to akurat to my mamy we krwi... .

Tyle tytułem ustalenia braku ustaleń, zakazów, nakazów i chuj tam jeszcze wie czego.

Po prostu piszcie co wam klawiatura na ekran przyniesie.

Miłej zabawy eks drobinkowcy!

Były drobinki jest klancyk...

Tak tak, dziś ja jestem dziadkiem - jak głosił niegdysiejszy slogan reklamowy, ale faktycznie trochę czuję się jak blogowy dziadek. Skończył się bowiem pewien etap blogowania na dro, być może w ogóle nic tu już nie napiszemy, ale mam nadzieję że jednak jeszcze cuś powstanie warszawskie.
To tyle tytułem wstępu, mam nadzieję że spotkamy się na tej stronce raz jeszcze i raz jeszcze zaczniemy od nowa. I to by było na tyle