sobota, 26 marca 2011

Z każdym dniem Hana coraz bardziej przyzwyczajała się do zapachu piwa, wymiocin, do obmacujących ją szorstkich dłoni, nieświeżych ubrań, awantur, niemiłych i miłych komentarzy. Do pracy w karczmie, burdelu, swojego ciasnego pokoiku, gadulstwa Mariki, chamstwa właściciela karczmy i pretensji tajemniczego mężczyzny. Przyzwyczajając się coraz bardziej gasł w niej bunt i wiara. Kiedy kładła się do łóżka po kolejnym dniu, w którym nic się nie zmieniło zauważała, że nawet resztki nadziei tlą się w niej coraz słabiej. Tej nadziei, która pozwalała jej układać w głowie gotowe scenariusze szczęśliwego dnia, kiedy wreszcie będzie mogła powiedzieć, że jej się udało, że jest silna, spełniona, szczęśliwa, jak kiedyś kiedy wszystko było na wyciągnięcie ręki. A teraz? Co teraz? Jak pozostali mieszkańcy zachodniego wybrzeża nie wierzyła w żadnego boga, boginie, skrzaty, duchy, elfy i inne animistyczne bóstwo. Nawet nie znała takiego pojęcia. Jej nadprzyrodzone moce nie były tu niczym niezwykłym - wiele ludzi je miało i każdy traktował je równorzędnie ze zdolnością przełykania czy poruszania się na dwóch nogach. Nic nadzwyczajnego. Każdy był taki sam i każdy w takim samym stopniu mógł bądź nie mógł decydować o swoim losie. Hana nie mogła. I to właśnie doprowadziło ją do momentu, w którym pomyślała, że może czas najwyższy skrócić sobie mękę i skorzytać z jednej ofert, jaką zaproponował jej młody chłopak w czarnym, lnianym kapturze lekko spadającym mu na oczy. Przyszedł do burdelu tylko raz. Zapłacił za całą noc z nią. W przeciwieństwie do innych pachniał żywicą i piżmem. Kochał się z nią powoli celebrując każdy skrawek jej ciała. Potem długo rozmawiali, a na odchodne zostawił jej mały zwitek papieru, na którm pochylonym, starannym pismem napisany został tylko adres. Tego wieczora, kiedy wszystko wydało jej się całkowicie bezsensu ubrała się w swoje nowe ciuchy, starannie zaczesała włosy i wyszła. Droga była długa i pogrążona w całkowitych ciemnościach. Hana nie bała się. Wiedziała, że znajduje się już w takim momencie, że człowiek nawet przestaje się bać. Po półgodzinnym marszu znalazła się pod drzwiami chaty. W środku było ciemno, ale przez niewielką szparę w ścianie dało się usłyszeć przytłumione szepty. W oddali wyły wilki. Była pełnia.

sobota, 5 lutego 2011

...

6.35 budzik. Te same czynności mające ostatecznie doprowadzić do wyjścia z domu.

7.18 krótki spacer z psem. Pies sika w tych samych miejscach, obwąchuje te same/nowe kupy. To samo auto czeka na kogoś kto codziennie tak samo się spóźnia.

7.36 Ci sami ludzie na przystanku, ten sam autobus (spóźnienie się na niego jest naprawdę wielkim urozmaiceniem).

8.00 te same czynności wykonywane do 16. Ci sami pojebani, irytujący, śmierdzący współpracownicy. Ten sam skurwysyn szef. Ci sami tak samo pojebani klienci.

16.00 take a breath. Parę sekund wolności, które przeradza się w bezsensowne oczekiwanie na autobus.

17.00 spacer z psem, obiad i inne czynności, które doporowadzają do tego, że zasypiam.

23.00/24.00-6.35 wolność.

Dlaczego tak bardzo przeraża mnie to, że ludzie dążą do stabilizacji zawodowej, uznając ją jako jedyny pewnik, coś co ma im zapewnić spokój, coś co jest jedynym słusznym wyjściem? A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że dla mnie to też było coś co miało mi zapewnić spokój. A teraz się duszę. W każdym możliwym scenariuszu zaczynającym się od 6.35 do 23.00/24.00 się duszę. Parę sekund dziennie nie wystarcza. Sen nie wystarcza. Weekend nie istnieje, a do świąt daleko. Jestem tak bardzo zmęczona brakiem tlenu, przejrzystego powietrza i klarownego widoku, że już nie mam pewności czy jeszcze żyję.

Wszystko jest tak daleko. I gdyby mieć tylko taki wielki młot, którym możnaby rozpierdolić to wszystko byłoby fajnie. Ale nie można. Trzeba sobie pozwolić na te parę sekund wolności w ciągu dnia. Tyle musi wystarczyć.


I need a new world.


And freedom.


niedziela, 30 stycznia 2011



I want a new world.



piątek, 21 stycznia 2011

Już następnego dnia przekonała się na czym owo służenie miało polegać. Mężczyzna miał bowiem na tyłach karczmy niewielki, ale dobrze znany w okolicy burdel. Hana była jego nowym nabytkiem. W zamian za oddawanie się cielesnym rozkoszom zapewniał jej mieszkanie w jednym ze pokoi w swoim drewnianym dworku, najnowsze suknie, perfumy, pomadki, wikt i wcale niesymboliczne kieszonkowe. Po zapoznaniu jej z ogólną sytuacją, w jakiej się znalazła, zaprowadził ją do najbardziej doświadczonej kurtyzany w burdelu, by ta nauczyła ją sekretnych technik dzięki, którym mężczyźni płaciliby więcej niż wymagała cena.
- Cześć, jestem Marika - przedstawiła się dziwka.
- Hana.
- Martin powiedział, że jesteś dziewicą i że mam Ci powiedzieć co i jak. No wiesz... Jak się to robi, żeby chłopu było dobrze- zaczęła z grubej rury Marika.
- Taa...
- Co taa?
- Dlaczego to Martin jest przekonany, że z nikim nie współżyłam?
- No wiesz... - zmieszała się Marika. Młoda jesteś. Nie sądziłam, że...
- No to źle myślałaś. Tam, skąd jestem, miałam wielu adoratorów. Z jednym z nich spotykaliśmy się potajemnie. Byliśmy jeszcze bardzo młodzi i chyba nie do końca wiedzieliśmy dokąd nas to wszystko prowadzi. A poza tym była jeszcze Marin. Wiesz w lesie jest wiele miejsc, w których możesz robić takie rzeczy, o których ludziom się nawet nie śniło.
- Robiłaś to z babą??? - zdziwiła się Marika.
- A co? Hehe. I kto jest teraz większą dziwką?- zaśmiała się Hana.
- No wiesz. Ale tu przychodzą tylko chłopy, a ty miałaś tylko jednego więc nie masz na pewno takiego doświadczenia jak ja- oburzyła się Marika.
- Może i nie...
Zapadła dłuższa cisza, podczas której dziewczyna wyraźnie zmarkotniała.
- O czym myślisz? - spytała kurtyzana.
- O niczym.
- No powiedz. Wiesz musimy się w końcu zaprzyjaźnić, bo skoro już pracujesz dla Martina to zostaniesz w tej zatęchłej dziurze do końca swoich dni i musisz mieć kogoś kto pomoże Ci się pozbyć niechcianych ciąż, syfilisu i komu wypłaczesz się w spódnicę jak będzie naprawdę źle.
- Słuchaj no! Po pierwsze to nie zostanę tu. Po drugie miałam już przyjaciółkę i ona nie żyje. Nie chcę więcej. Dzięki. Po trzecie, co ty możesz wiedzieć? Mieszkasz tu, kurwisz się z pijanymi wieśniakami i pewnie nawet żaden młody chłopak nigdy nie powiedział Ci, że jesteś piękna- wykrzyczała Hana.
Mimo iż pomieszczenie oświetlały tylko dwie marne świece w oczach kurtyzany można było dostrzec łzy. Hana miała rację. Nikt nigdy jej nie powiedział, że jest piękna. Mężczyźni obłapywali jej cycki, obmacywali tyłek chwaląc je pod niebiosa, ale nikt nigdy nie zachwycił się ani jej urodą ani wnętrzem.
- Przepraszam- powiedziała Hana. Po prostu miałam ciężki okres w życiu. Oni odeszli, a ja zostałam sama.
- On też zmarł? - zapytała dziewczyna.
- Nie, nie wiem. Może. Pewnego dnia odszedł i nie wrócił. A obiecywał mi dzieci, dom...
- Oni zawsze tak obiecują. A potem co? Wychędożą i pójdą na piwo. Ot tyle.
- Taa... To czego mnie miałaś nauczyc o życiu. Tutaj.
- Nie, niczego. Zdaje się, że wiesz już wszystko.
Wieczór zapadł szybciej niż zazwyczaj.

czwartek, 13 stycznia 2011

Anioł część druga

***
W ciemnym pomieszczeniu, którego ściany zdobiły obrzydliwe gobeliny z okresu socrealistycznego, czternastu podstarzałych mężczyzn siedziało w ciszy przy ciemnym mahoniowym stole. Wszyscy wpatrywali się w krępego, szpakowatego bruneta z wydatnym wąsem.
Brunet gwałtownie wstał, zapiął marynarkę i przeczesał dłonią włosy.
- Panowie, sprawy zaszły za daleko – powiedział donośnie ochrypłym głosem - Nasz przewodniczący został zamordowany. Musimy podjąć radykalne kroki w tej sprawie. To nie są żarty. Czeka nas wybór nowego lidera. Nie możemy tego tak po prostu zostawić, jak pisał Dostojewski – „Zbrodnia i kara” panowie, tak kara! Zbrodnia musi zostać ukarana!
Zapadła cisza.
Mężczyźni spoglądali po sobie, poprawiali krawaty, oblizywali skacowane usta pamiętające jeszcze pocałunki zdzir z pobliskiego burdelu. Niski grubas wycierał co chwila spocone czoło chusteczką do nosa. Zakaszlał nerwowo.
- Koledzy, proponuję więc wybrać na nowego przewodniczącego mojego przedmówcę Ryszarda Dąbrowskiego – czy ktoś z kolegów jest przeciw? Nie widzę, zatem ogłaszam kolegę Ryszarda Dąbrowskiego Nowym liderem i przewodniczącym naszego ugrupowania. Panie Krzysiu, pan poinformuje członków naszego klubu o wyborze, dobrze? Janek, zwołasz na jutro, na czternastą zebranie… . Dziękuję zatem i życzę miłego popołudnia kolegom… .
Usiadł i ciężko odsapnął.
Pozostali podchodzili do Dąbrowskiego z gratulacjami i uśmiechami, po czym powoli salka zaczęła pustoszeć. Po chwili został tylko Dąbrowski i mały, spocony grubasek.
- No Rysiu, gratuluję – jęknął grubas – chyba to niezłe uczucie stać się z dnia na dzień liderem najpopularniejszej partii w kraju, nie?
- Stefan, wiem że to twoja zasługa – odparł Dąbrowski – gdyby nie ty…
- Kurwa, Czesiek był moim kumplem, rozumiesz! Mam nadzieję że dotrzymasz słowa – charkotał wyraźnie poirytowany grubas. Teraz pocił się jeszcze bardziej.
- Oczywiście Stefek, oczywiście. Wiesz, że mam kontakty tu i ówdzie, zna się paru ludzi w tym kraju, nie przepuszczę tego skurwysynowi, nie podaruję.
- Ciekawe jak? Co? Przecież już go gliny mają!!! – ryknął Stefan – kurwa masz mi go przynieść w zębach ty szmatławcu rozumiesz? W zębach masz mi przynieść jego urwane jaja i chuj mnie to obchodzi jak to zrobisz… - mówił przez zaciśnięte zęby. Krople potu na jego twarzy ścigały się ze sobą, która pierwsza kapnie na podłogę, lub na marynarkę. Stefan wstał, spojrzał jeszcze na Dąbrowskiego i wyszedł głośno trzaskając drzwiami. Dąbrowski stał teraz sam w pustej sali i ocierał spocone czoło. Teraz również on zaczął się pocić. Wiedział, że musi dotrzymać obietnicy bo podzieli los Czesława.

Nadinspektor Wysocki nerwowo kręcił się po swoim gabinecie. Z własnej pensji kupił sobie miniaturkę karuzeli, więc kręcenie się w tak małym pomieszczeniu nie było wcale trudne ani uciążliwe. W napięciu czekał na telefon, który jak na złość milczał od samego rana. Wysocki co kilka minut kontrolnie podnosił słuchawkę sprawdzając czy aby aparat się nie zepsuł. Odpalił kolejnego klubowego i usiadł za biurkiem.
- Wyjątkowo dziś swędzą mnie jaja – powiedział na głos z wyraźnym rozbawieniem.
Jego dobry humor rozerwał na strzępy dzwonek telefonu.
- Wysocki, słucham. Taaa. Jasne, od razu go dawajcie do mnie. Kurwa Szczepański jaja se robisz? Jasne kurwa że w kajdankach!
- Przyjechał kolega, taaa – szepnął Wysocki i odpalił kolejnego papierosa.

Obstawa złożona z ośmiu policjantów, prowadziła mnie poprzez korytarze Głównej Komendy Policji w Warszawie. Wszyscy, bez wyjątku policjanci, których mijaliśmy na korytarzach z szacunkiem salutowali mi i kłaniali się. Zrozumiałem że oddają mi swoisty hołd.
Zatrzymaliśmy się pod obitymi skajem drzwiami.
- Żenada – pomyślałem kiedy wchodziliśmy do środka. Wysocki siedział na swojej malutkiej karuzeli i palił. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego.
- Wysocki ja pierdolę! Ty dalej palisz to śmierdzące gówno! – parsknąłem śmiechem.
Wysocki zerwał się z karuzeli.
- Panowie, proszę zostawić nas samych – powiedział dostojnie rozkazującym tonem.
Jego głos zawsze mnie bawił, szczególnie kiedy mówił nim coś poważnego, czy ważnego jego wypowiedzi nabierały wręcz ironicznego charakteru.
- Siadaj Rafał – rzucił – proszę. Zapalisz? – Wysocki wyciągnął w moją stronę paczkę Klubowych.
- Zapaliłbym – odpowiedziałem – ale na pewno nie klubowego.
- To nie zapalisz nic – uśmiechnął się Wysocki – przejdźmy od razu do rzeczy Rafał, kto ci nadał tę robotę? Kto? Wiem, że to nie był twój pomysł, tak więc kto? Kto to kurwa wymyślił?
Cisza wypełniła gabinet. Wpatrywaliśmy się w siebie. Wysocki bardzo się postarzał odkąd go ostatni raz widziałem, z resztą ja się też postarzałem.
- A co tam u cie…
- Kurwa nie rób Se jaj Rafał!!! – krzyknął Wysocki – to nie są kurwa żarty! Zajebałeś premiera, rozumiesz kurwa? P R E M I E R A!!!
- Jak premiera to trzeba włożyć strój wieczorowy – przerwałem – a w jakim teatrze?
Wysocki patrzył na mnie i uśmiechał się od ucha do ucha. Teraz dopiero zauważyłem, że ma okropny kamień na zębach. Pewnie od tych zasranych klubowych i równie podłej kawy, którą chleje na okrągło.
- Rafał, słuchaj… szczerze to mnie to jebie, ja się nawet cieszę bo to były największe, rozumiesz dwie największe mendy w Polsce – powiedział spokojnie Wysocki – ale ja mam nad sobą ludzi rozumiesz? Mnie naciska prezydent, rozumiesz?
- Ha ha – roześmiałem się – naciska, mówisz?
- No powiedzmy że mnie bardzo prosił – powiedział rozbawiony Wysocki – powiedzmy. Rafał, kto ci nadał te zabójstwa? Ja to muszę wiedzieć – błagalnie jęknął.
- Wszystko ci powiem Franek, spokojnie, ale najpierw załatw mi jakiś dobry tytoń i bibułki, cholernie chce mi się palić, ale tego twojego ścierwa nie zapalę – powiedziałem z uśmiechem – acha, no i weź powiedz żeby mnie rozkuli, co?
- Sam cię rozkuję, czekaj – wyciągnął z szuflady biurka kluczyk, podszedł i rozpiął kajdanki. Słyszałem nawet jak moje ręce odetchnęły z ulgą po kilkugodzinnej torturze. Wysocki podniósł słuchawkę telefonu.
- Dyżurny, dajcie mi tu dwie kawy. A! I jakiś dobry tytoń skombinujcie i bibułki, tylko migiem!

- Migiem to nie będzie bo nie mam uprawnień na latanie samolotami, a co dopiero odrzutowcami – pomyślał dyżurny Głównej Komendy Policji kiedy włączał ekspres do kawy. Od trzech dni bolał go ząb i czuł, że dopada go grypa.

***

W celi aresztu śledczego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie było brudno. Obdrapane ściany opowiadały sobie więzienne historie szepcząc kruszącą się lamperią. Śmierdziało uryną i kałem z domieszką stęchlizny i krochmalu. Wyciągnąłem z kieszeni zieloną kopertę Golden Virginii i skręciłem papierosa. Chwilę zwlekałem z jego odpaleniem, po czym głęboko zaciągnąłem się dymem. Teraz bukiet smrodu został dopełniony.
- Dobrze że Wysocki załatwił mi Virginię – powiedziałem na głos – jest co palić… .
Nie wiedziałem czy Wysocki zrozumiał o co chodzi w całej tej sprawie, czy w ogóle zrozumiał cokolwiek z tego co mu powiedziałem podczas naszej wielogodzinnej rozmowy, a raczej mojego przesłuchania. W każdym razie dawałem sobie 70% szans na powodzenie mojego misternie uknutego planu, planu w którym i Wysocki miał do odegrania dość ważną rolę. Kończył się kolejny dzień, a ja nie miałem pewności czy zdołam to wszystko zakończyć. Teraz to już nie zależało tylko ode mnie.

Dąbrowski nerwowo przerzucał kartki swojego oprawionego w skórę terminarza z odciśniętym orłem w koronie na okładce. Jego mieszkanie było tandetne i totalnie niegustowne. Dębowe meble z mosiężnymi uchwytami i okuciami, pozłacane ramki okropnie kiczowatych pejzaży, których pstra kolorystyka nijak się miała do reszty kolorów występujących we wnętrzach. Obite skajem fotele i krzesła, grawerowane szklaneczki i kieliszki, biblioteczka uformowana na niby antyczny styl i równie niby antyczne dzieła literackie stojące na jej półkach. Jedynym zapachem jaki w ogóle Dąbrowski znosił był zapach jego ukochanej naftaliny porozkładanej we wszystkich kątach jego ogromnego i ogromnie tandetnego mieszkania. Sam Dąbrowski pozował na niby antycznego lecz tak naprawdę sam również był obity skajem i przesiąkniętym naftaliną przydupasem małego, grubego i wiecznie przepoconego Stefana Starowicza. Zemsta jaką poprzysiągł kolegom z zarządu Partii Ludzi przerastała go i on dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Był przekonany o swojej bezradności, dlatego tak niecierpliwie przeszukiwał kartki swojego terminarza. Chciał w nich znaleźć wybawienie, wybawienie, które mogło go zaprowadzić jeszcze wyżej w politycznej hierarchii, mogło go doprowadzić na sam szczyt tej kupy gówna. Dąbrowski w końcu uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. W końcu znalazł ten błogosławiony numer telefonu do błogosławionego człowieka.
- No to teraz Zimny będziesz sztywny – roześmiał się ze swojego dowcipu – teraz Smalec się tobą zajmie. Głośno zamknął terminarz i wystukał numer na klawiaturze swojego telefonu.

Tytoniowy dym wypełniał wnętrze mojej celi. Siedziałem na podłodze opierając się plecami o ruinę ściany. Tynk sypał się z niej przy każdym moim oddechu.
- Stanowczo za dużo palę – pomyślałem – ale co tu robić?
Szczęk klucza w zamku rozwiał moje mentalne dywagacje. Dyżurny przyniósł mi śniadanie – jeżeli w ogóle taki posiłek zasługiwał na miano śniadania. Razem z kubkiem letniej, parszywej herbaty dostałem dwie kromki chleba z masłem i pasztetową. Dyżurny rozejrzał się i rzucił na moją pryczę gazetę.
- Ja nie czy…
- Zamknij się i przeczytaj – przerwał mi dyżurny – masz przeczytać – syknął. Kiedy otwierałem płachtę jednego z najpopularniejszych dzienników, huk nagłówka z pierwszej strony zlał się z chrobotającym kluczem w zamku.
- Prezydent R.P. głównym podejrzanym w sprawie potrójnego morderstwa – przeczytałem na głos – kurwa udało się – szepnąłem – Wysocki się spisał. Zacząłem czytać, zagryzając lekturę kanapką z pasztetową.
„ Wczoraj w późnych godzinach wieczornych zatrzymany został do dyspozycji Prokuratury Prezydent Polskiej Rzeczypospolitej. Zarówno Komenda Główna Policji w Warszawie na czele z nadinspektorem Franciszkiem Wysockim jak i prokuratura odmawiają komentarza w tej sprawie. Możemy się tylko domyślać, że są dowody lub poszlaki na to, że Prezydent R.P. Adam Wieczorek jest zamieszany w popełnione przed kilkoma dniami morderstwa Czesława Pliszki – przewodniczącego i lidera Partii Ludzi, Premiera Daniela Rotta i jego kierowcy, pracownika Biura Ochrony Rządu, porucznika Krzysztofa Pełki. Przypominamy również, że policja zatrzymała bezpośredniego sprawcę Rafała Z. artystę malarza z Sosnowca. Powody morderstw nie są znane, jednak zaskakujące są reakcje zwykłych ludzi, którzy wyraźnie dzielą się na dwie grupy: pierwszą, większą grupę, popierającą zbrodniczy czyn Rafała Z. i drugą, mniejszą, złożoną ze słuchaczy Radia Maryja i skrajnie prawicowych odłamów Partii Ludzi, którzy domagają się ukamienowania Rafała Z. Od wczesnych godzin porannych ludność tłumnie zbiera się pod aresztem śledczym przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, skandując hasła i żądając uwolnienia i uczynienia bohatera narodowego z zatrzymanego Rafała Z. Z kolei prawicowe bojówki Partii Ludzi, domagają się kary śmierci cytując biblijne: oko za oko. Z każdą godziną przybywa ludzi. Obawiamy się, że w każdej chwili mogą wybuchnąć zamieszki.
A jak państwo odnosicie się do tej sprawy? Czekamy na wasze opinie. Jeżeli jesteś za uwolnieniem wyślij sms pod numer 8835 w treści wpisując U1, jeżeli jesteś za karą śmierci wyślij sms pod nr 8835 w treści wpisując S2. Koszt sms’a 2.45zł + VAT. Wśród wszystkich głosujących rozlosujemy atrakcyjne nagrody”.
- No to teraz Franek wyciągaj mnie z paki, dawaj ochronę i status świadka koronnego – zatarłem z radości ręce, plan zaczął żyć własnym życiem, ja byłem już zbędny i mogłem znów zatopić się w zaciszu swojej bylejakości. Będę mógł w końcu nawet przeczesać całą kulę ziemską w poszukiwaniu mojej córki, stać mnie, w końcu mnie stać nawet i na to… .


Ciemne mieszkanie w suterenie już dawno zapomniało, że ktokolwiek mogłby je sprzątnąć, nie mówiąc już o malowaniu czy myciu okien lub podłogi. Zabite okna drżały za każdym razem, kiedy na pobliskiej ulicy przejeżdżał samochód. Panujący tu półmrok uzupełniał niewyobrażalny burdel, utkany przez lata rzucania po kątach odpadków, jedzenia, opakowań, petów, butelek, odchodów, wymiocin, brudnych i śmierdzących ubrań, połamanych mebli i wszystkiego tego czego nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Pleśń i grzyby pączkowały w pełnej krasie w każdym zakamarku mieszkania. Każdy kto wszedłby tam po raz pierwszy nie wiedząc co znajduje się w tej oślizgłej od brudu norze na pewno by zwymiotował, a może nawet i zemdlał. Świeże powietrze bowiem skrzętnie omijało podwoje tego przybytku wielkim łukiem, a choć czasem i miewało samobójczy gest dostania się do środka tego przybytku, to wszystko kończyło się na muśnięciu zabitych gwoździami okien, których ni jak nie dało się już otworzyć. Każdy kto znał to mieszkanie i jego lokatora nie ważył się nawet przejść w pobliżu. Lokator który zamieszkiwał to lokum był monstrualnie skrzywionym psychicznie, dwumetrowym, otyłym potworem. Jego twarz, niegdyś zmiażdżona podczas wypadku w kopalni wykrzywiona była w poczwarnym grymasie. Łysa, niekształtna czaszka i olbrzymia żuchwa wysunięta nienaturalnie do przodu dopełniały obrazu bestii. Klaus Spyra bardziej znany jako Smalec siedział teraz na swoim tapczanie i uważnie kartkował wytłuszczony zeszyt. Kartki zeszytu wypełnione były kolażami modelek porno z doklejonymi głowami świętych i błogosławionych kobiet, które Smalec wycinał z kościelnych czasopism i parafialnych obrazków. Sapnął, kiedy żądza zaczęła wypełniać jego olbrzymi członek. Smalec rozsunął rozporek swoich spodni i sięgnął w głąb ręką. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Smalec nic sobie z tego nie robił. Nie chciał przerywać tej chwili, którą celebrował z pietyzmem kilka razy dziennie. Jego nabrzmiały, ogromny, śmierdzący kutas mlaskał z rozkoszy, kiedy Klaus ściskał go swoją monstrualnie wielką dłonią. Pukanie jednak nie ustawało i powoli doprowadzało Klausa do szału.
- Klaus to ja, twój kuzyn, byliśmy umówieni – dobijał się głos zza drzwi – otwórz to ja Rysiek to znaczy Richard.
Smalec właśnie kończył swój obrządek i nie miał zamiaru ani otwierać, ani sobie przerywać, jego małe, świńskie oczka osnuwała mgła nadchodzącego orgazmu.
- Klaus otwórz, ta ja Richard – głos zza drzwi natrętnie wdzierał się pomiędzy Smalca a głowę świętej Barbary doklejoną do korpusu modelki z ogromnymi, obwisłymi piersiami. Smalec jęknął w spazmatycznym wytrysku spermy, która trysnęła prosto na nogawkę jego spodni.
- Klaus, mam dla ciebie robotę, to ja Richard.
- Zara, jerunie! Już leza! – ryknął Smalec wcierając dłonią spermę w nogawkę – Już leza ino se szczewiki łobleke! Podszedł do drzwi i przekręcił klucz.
- Szczynść Boże! Wlazuj Richard, wlazuj i siednij se kaj tam chcysz – powiedział Smalec ,podając na powitanie całą lepiącą się i śmierdzącą od spermy rękę, którą onanizował się jeszcze chwilę temu – ino mi kibla ze szczynami nie wylyj!

niedziela, 9 stycznia 2011

Anioł część pierwsza.

Pierwszy raz gdy zobaczyłem Czesława nie mogłem powstrzymać się od szyderczego uśmiechu. Jego nad wyraz ciemna, bujna, rozczochrana czupryna opadająca na czoło i zakrywająca uszy w sposób typowy dla źle obciętych włosów. Wyraźnie asymetryczna twarz z wykrzywionymi łukami brwiowymi i kontrastującą do ciemnych włosów broda w kolorze jasny blond, oraz charakterystycznie wysunięta dolna szczęka tworzyły obraz bezmyślnego indywiduum, które przy każdej nadarzającej się okazji musiało wyżyć się seksualnie gdziekolwiek i czymkolwiek. Czesław wielokrotnie opowiadał mi historię swojej marynarki, którą to rzekomo jego pra pradziad dostał od Napoleona Bonaparte jako nagrodę za dobre sprzątanie po cesarskim pekińczyku. Ponoć Bonaparte nawet zwierzył się przodkowi Czesława i w chwili słabości wyznał mu, że pekińczyk ów jest doskonale przyuczony do robienia minety, którą Napoleon po prostu uwielbiał ponad wszystko.
Teraz kiedy spoglądam na twarz Czesława mam nieodparte wrażenie, że nigdy już nie spotkam kogoś takiego jak on. Nienawidziłem go przez długie lata, bo on zawsze starał się być lepszy niż inni, a w rezultacie to i tak zawsze ja byłem lepszy. Czesław nic nie umiał, niczego nie potrafił zrobić od początku do końca, a jeżeli nawet cokolwiek udało mu się sfinalizować to i tak okazywało się to totalną porażką. Czesław próbował popełnić samobójstwo, ale i to mu nie wychodziło. Prosił mnie nawet żebym mu pokazał jak je poprawnie popełnić, ale jakoś nieszczególnie miałem akurat czas na takie zabawy. Zdaję się, że zajęty byłem układaniem puzzli z 5000 elementów - widok przedstawiający niedźwiedzia polarnego rozrywającego na strzępy niewielkiego zająca. Całej scenie przyglądają się lisy i małe puszyste piłeczki tenisowe. Pamiętam dokładnie, że jeszcze do niedawna Czesław miał do mnie żal za to że nie pokazałem mu jak popełnić samobójstwo.
Szczególnym dniem dla nas obu był ślub Cześka z jego ukochaną Karolinką - okropnie otyłą studentką politechniki. Nie wiem co Karolina w nim widziała, ale zakochana była na zabój. Z resztą zabiła się tydzień po ślubie kiedy okazało się że Czesław nagrywał potajemnie w toalecie odgłosy jej wypróżnień, a później onanizował się przy odsłuchiwaniu tych jęknięć, pierdnięć i szumu spłukiwanej wody. Karolina odcięła sobie stopy piłką do metalu i wykrwawiła się w wannie. Ponoć chodzą słuchy, że kiedy Czesław ją znalazł, utopioną w wannie pełnej krwi, myślał że Karolina kupiła świnię i spuściła z niej krew na jego ulubioną kaszankę, więc nie zastanawiając się wiele napełnił kaszą i krwią ukochanej żony baranie kiszki. Pół miasta zajadało się przednim wyrobem. Nieświadomy niczego Czesiek zapeklował resztę świni - Karoliny i uwędził na pobliskich ogródkach działkowych. Stóp do dzisiaj nie odnaleziono... .
Czasami sam się zastanawiam co tak na prawdę łączyło mnie z tym potworem Cześkiem? Chyba tylko to, że obaj lubiliśmy drapać igłami po lamperiach klatek schodowych starych kamienic. Pamiętam jak Czesław rozkoszował się zapachem stęchlizny i uryny, który roztaczały klatki schodowe, był swoistym koneserem takich zapachów. Opowiadał wtedy, że chciałby mieć takie perfumy, które pachniały by jak półpiętro kamieniczki przy Starosłowiańskiej 29.
jak wcześniej wspominałem Czesław nic nie potrafił zrobić dobrze więc postanowił, że zostanie politykiem. W krótkim czasie zrobił oszałamiającą karierę, a założone przez niego ugrupowanie o nazwie "Partia Ludzi" okupowało szczyty rankingów popularności. Czesław stał się wrogiem nr 1 wśród innych, dotychczasowych liderów. Znienawidzili go do tego stopnia, że postanowili pozbyć się go za wszelką cenę.
Pamiętam kiedy listonosz w chłodny styczniowy poranek wrzucał do mojej skrzynki list w niebieskiej, staromodnej kopercie. Przez dłuższą chwilę obserwowałem go z okna skrywając się za firaną. List był krótki. Zawierał tylko kilka zdań wyklepanych na maszynie:
Szanowny Panie.
Jako, że świadczył Pan tego typu usługi również i dla rządu, zwracamy się do Szanownego Pana o usunięcie z politycznego podwórka jednego śmiecia, który nad wyraz zalazł nam za skórę. Zanieczyszcza on środowisko na tyle że podjęliśmy nieodwołalną decyzję o jego natychmiastowej utylizacji. Cena nie gra roli. Proszę się zastanowić nad naszą propozycją i odpowiedzieć listownie na nr skrytki pocztowej 789 - Warszawa.
Z Poważaniem. D.R.

Od razu domyśliłem się kim jest ów śmieć zanieczyszczający środowisko... . Nie chciałem być sentymentalnym ścierwem i jako że zawsze nienawidziłem wszystkiego co łączyło się z polityką i politykami odpisałem. Mój list zawierał odpowiedź twierdzącą, ale również niebotyczną - zaporową jak mi się wydawało kwotę zapłaty za wywóz śmieci.
Odpowiedź dostarczył kurier. Pieniądze na moje konto wpłynęły jeszcze tego samego dnia.

Siedziałem z Czesławem w małej kawiarni w śródmieściu, paliłem sprowadzony Anglii tytoń Old Holborn, który wypełniał niebywałą rozkoszą moje płuca. Jego delikatnie kwiatowy posmak wykrzywiał moje usta w nieustanny grymas uśmiechu. Czesław małymi łykami upijał gorące espresso i pogryzał czekoladowe ciasteczka. Jego niedbale dobrany garnitur napawał mnie odrazą.
- Przejdźmy się bulwarem - zaproponowałem.
- O, fajnie - odpowiedział Czesław - dawno nie spacerowałem, wszędzie tymi limuzynami - roześmiał się Czesiek.

- Widzisz, kiedy przyjaźniliśmy się, jeszcze w czasach podstawówki, zawsze zastanawiałem się co tak na prawdę nas przy sobie trzymało i tak na prawdę nie wiem do dzisiejszego dnia - wycedziłem przez zęby - Ty znasz mnie chyba dobrze, nie? - spytałem skręcając papierosa.
- Pewnie tak - odpowiedział Czesiek - trochę się razem poobdrapywało tych lamperii - uśmiechał się pełną gębą... .
- No właśnie, to przecież wiesz, że nie trawię wszystkiego co wiąże się z polityką. Powinieneś to wiedzieć - odpaliłem papierosa chowając w kieszeni płaszcza kopertę tytoniu, bibułki i zapalniczkę. - Powinieneś to wiedzieć... .
- No wiem, wiem przecież wiem, kurwa - odparł podenerwowany Czesław - dlatego nie widujemy się już tak często jak kiedyś, z resztą ja też już nie mam tyle czasu co kiedyś, wiadomo obowiązki, ha ha ha - teatralnie roześmiał się wyraźnie już zdenerwowany lider "Partii Ludzi"
Skrzypiąc zmrożonym śniegiem nadchodził wieczór. Postawiłem kołnierz i poprawiłem szalik. Siedzieliśmy z Czesławem nad brzegiem rzeki. Czesław spoglądał w dal, gdzieś w głąb parku. Jego oczy były zgaszone i nieobecne. Delikatny uśmiech, zdobiący jego asymetryczną gębę rozmywał się pod strużką krwi wypływającą z jego nozdrzy. Wyglądał tak niewinnie i spokojnie. To poderżnięte gardło dodawało mu nawet uroku, którego nigdy za życia nie miał... .
- Na mnie już czas - powiedziałem do Czesława - mam jeszcze trochę do posprzątania. Tutaj.
Powolnym krokiem ruszyłem w stronę mojego domu. Zrobiło się już późno i mróz niemiłosiernie piszczał kiedy stawiałem kroki wbijając się podeszwami w grubą warstwę styropianowego śniegu. Parkowe latarnie rozświetlały brzoskwiniowym sokiem światła moją przyszłość. Wiedziałem co muszę teraz zrobić, decyzję już podjąłem w momencie kiedy czytałem wystukany na maszynie list podpisany inicjałami premiera - Daniela Rotta.
- Czas na ciebie skurwysynu, sam mi to umożliwiłeś - wyszeptałem przez zęby. Właśnie dochodziłem do drewnianej furtki mojego domu. Drzwiczki skrzypnęły na powitanie i kłapnęły zębami samozatrzaskującego się zamku. Dochodziła 22.45.



Nie przepadałem za moim warszawskim mieszkaniem. Było to przestronne i jasne poddasze kamienicy położonej w samym centrum stolicy, nowocześnie urządzone z przepięknymi abstrakcyjnymi obrazami jakiegoś nieznanego zupełnie artysty z Bytomia. Nie wiem, sam nie wiem dlaczego go nie lubiłem. Może tylko dlatego, że właśnie tutaj odeszła ode mnie moja żona, zabierając moją ukochaną córkę.
- Tylko dokończę sprawy i je odszukam - powtarzałem sobie smarując kromki pumpernikla majonezem. Przygotowane na talerzyku obok ogórki i pomidory w pachnącej czosnkiem oliwie z oliwek uśmiechały się kawałkami starannie rozczłonkowanej fety.
- Jeszcze kawkę - uśmiechnąłem się sam do siebie.

Po śniadaniu zadzwoniłem do kancelarii Rotta z prośbą o spotkanie. Chciałem porozmawiać z nim osobiście, ale akurat o dziwo gdzieś wyjechał i nie było go w mieście. Zostawiłem mój nr telefonu jego sekretarce. Wiedziałem, że oddzwoni do mnie jak tylko będzie mógł. W końcu nie jedno się dla niego robiło. Można rzec że skutecznie "przygotowałem grunt" jego karierze politycznej.
Około 15-tej telefon odezwał się wydobywając z siebie nieznośną ilość i jakość dźwięków.
- Tu Rott, co jest?
- Spokojnie, nie denerwuj się, mam interes do ciebie - odparłem.
- Jak można zarobić to będę u ciebie za godzinkę, hahahaha - odpowiedział wyraźnie już wyluzowany Daniel.
- Czekam.

Rott oczywiście dużo się spóźnił. Zawsze się spóźniał i nigdy nie dotrzymywał słowa. Wypierał się niejednokrotnie swoich słów i czynów. Obrzydliwy smród swojego potu starał się ukryć pod powłoką hiper eleganckich garniturów i koszul zalanych perfumami Chanell Egoiste. Chociaż perfumy miał trafnie dobrane do swojej osobowości. Jego przyklejone do łysiny resztki siwiejących włosów , przesadnie wielki nos z różowymi i czerwonymi przebarwieniami i świdrujące małe oczka w bliżej nie określonym kolorze dopełniały obrazu tego skurwysyńskiego, zakłamanego ścierwa. Był skrajnie prawicowym faszystą od którego biło na kilometr jego wiejskie pochodzenie.
- Nie ściągaj butów Daniel - powiedziałem do niego, wiedząc jak cuchną jego stopy, przez lata gnijące w gumowcach.
- Dobrze, przejdźmy do rzeczy - co to za biznes? spytał tak łapczywie jakby miał się zakrztusić swoją chciwością.
- Napijesz się czegoś? - rzuciłem pochodząc do barku - czysta, whisky, koniaczek?
- Czystej daj.
Nalałem w 50 gramowy kieliszek i podałem mu. Daniel jednym hałstem przechylił go i wypił. Grymas jego twarzy był jednak inny niż zwykle. Złapał się za gardło i próbował krzyczeć, ale kwas solny z kieliszka skutecznie przepalił jego gardło wraz ze strunami głosowymi. Wił się jak robak.
- Czas na kąpiel - wyszeptałem mu do ucha - nareszcie pozbędziesz się smrodu raz na zawsze.Za resztkę włosów zaciągnąłem go do łazienki, gdzie w wannie czekała już kąpiel z kwasu solnego.
Przeładowałem pistolet, nakręciłem tłumik na lufę i wyszedłem z mieszkania. Daniel spokojnie zażywał kąpieli więc na pewno nie będzie mu przeszkadzała moja nieobecność.

- Dobry wieczór panu, słyszał pan że tego przywódcę z Partii Ludzi ktoś zabił? – usłyszałem znajomy głos na klatce schodowej.
- A dobry wieczór pani Matyldo, nie, nie słyszałem, ja się nie interesuję polityką – odparłem z uśmiechem.
- Wiesz pan który to był? Taki popularny bardzo z jasną brodą ale włosy ciemne miał. Ja tam go nie popierałam. Ponoć, że go zamordowali w jego rodzinnym mieście, na urlopie był. Już nawet są na tropie sprawców – szeptała Matylda.
- To dobrze, to dobrze… .
- No i że ponoć ktoś mu poderżnął gardło, bestialski mord panie, bestialski, mówią że robota zawodowców, że jakieś porachunki czy coś.
- Możliwe, możliwe… .
Matylda nachyliła się w moją stronę i cicho dodała:
- I dobrze chujowi, ja tam go nie żałuję choć żem katoliczka i w Pana naszego Jezusa wierzę, ale kto to widział żyć za 600 zł renty? Jak dla mnie to niech ich wszystkich wymordują skurwysynów, tfu, gadzinę pierdoloną, złodziei!!!
- Niech się pani nie denerwuje, pani Matyldo, jeszcze pani ciśnienie skoczy.
- A daj pan spokój – powiedziała i odwróciwszy się na pięcie zniknęła za drzwiami swojego mieszkania.

Stałem w bramie i obserwowałem parking szukając stojącej rządowej Lancii. Żółtawe światło latarni spływało po sylwetce pancernego pojazdu służbowego, rysując w mroku jego charakterystyczny kształt.
Podszedłem cicho i zapukałem telefonem Daniela w szybę. Zdenerwowany BOR-owiec odburknął tylko
– Proszę odejść!!!
- Panie tu koło auta telefon znalazłem, może pana? – zagadnąłem do niego.
- Nie, nie mój – odparł – idź pan stąd!
- Panie drogi telefon, możeś pan widział jak ktoś zgubił, patrz pan drogi telefon – ciągnąłem temat przyciskając do szyby samochodu bardzo wysoki model Nokii z pozłacaną obudową.
- Kurwa pokaż pan to – powiedział BOR-owiec odsuwając szybę.
- Proszę – powiedziałem wkładając lufę pistoletu przez okno wprost do jego zdziwionej mordy.



Nie znosiłem od dziecka dworców kolejowych, których smród napawał mnie odrazą i obrzydzeniem. Żebrający narkomani i bezdomni, gotowi zabić cię za 2zł. Przyglądałem się mężczyźnie czytającemu gazetę, który siedział w poczekalni razem ze mną. Był środek nocy, w poczekalni tylko my dwaj i obleśna kawa smakiem nie przypominająca absolutnie niczego do picia.
- Hehehe – zaśmiał się nieznajomy uderzając wierzchem dłoni w połeć gazety – widziałeś pan jaka afera? – spytał. Dwa dni z rzędu i dwóch złodziei zabili – ciągnął. Panie, jeden gorszy od drugiego – mówił uśmiechając się do mnie.
- Co pan powie, nie, nie wiem nic, jakich złodziei?
- No jak jakich, przedwczoraj tego skurwysyna z Partii Ludzi zarżniętego jak świnie nad rzeką znaleźli, a wczoraj ponoć premiera, tego cwaniaka Rotta. Tyle że nie bardzo mogą go zidentyfikować bo go ktoś rozpuścił w kwasie solnym – kurwa i bardzo dobrze. Tyle tylko, że tam gdzie go znaleźli, niby że w mieszkaniu jakiegoś artysty, to tam pod tą kamienicą premiera auto stało ze zwłokami ochroniarza w środku. Ktoś mu łeb panie rozpierdolił w tym aucie, że nie było co zbierać… .
- Co pan powie, szok w jakim bezpiecznym kraju żyjemy, tyle się o tym mówi teraz że bezpiecznie, a tu popatrz pan takie rzeczy… .
- Ja panu coś powiem, tak od siebie, ja to bym wszystkich tych złodziei do gazu jak za Hitlera wpierdolił i tyle, panie kochany. Ja żem okupację przeżył , ale takiego czegoś jak teraz to nie widziałem jeszcze, złodziejstwo, obłuda panie w biały dzień na oczach świata, kradną legalnie panie – nas kurwa okradają, mnie i pana też, ci młodzi teraz jak niewolnicy panie, jak tak można, jak tak można do cholery jasnej? Musi jakaś kara na nich w końcu przyjść, ja panu powiem, ten co to ich morduje to powinien wszystkich zarżnąć jak świnie, panie, normalnie młotkiem w łeb i spuścić krew jak ze świni, panie i kaszankę powinien z prezydenta naszego zrobić, panie, bo ten morderca, panie to jest anioł!
- Panie jak anioł? Morderca ludzi zabija – przerwałem.
- Panie anioł do kurwy nędzy, mówię panu, że anioł, co go Bóg wszechmogący na ziemię posłał, żeby się z tym plugastwem rozprawił i porządek na świecie i u nas w świętym kraju w końcu zaprowadził. Ja bym panie mu pomniki stawiał i nagrodę nobla bym mu dał.
- Komu? – spytałem
- No jak komu panie? – odpowiedział – no temu co to tych polityków, wie pan wypatroszył, mówię panu to anioł… .
- Przepraszam, ale pójdę już na peron, za kilka minut przyjeżdża mój pociąg, do widzenia panu – powiedziałem.
- A do widzenia, do widzenia… .

Świt rozrywał moje źrenice, kiedy wysiadałem z pociągu. Kraków jeszcze nigdy tak jak dziś nie witał mnie z otwartymi ramionami. Pocałowaliśmy się na przywitanie, a on nawet delikatnie musnął językiem moją szyję. Moje zmęczone ociężałe powieki opadały na oczy w zwolnionym tempie, brnąłem wzdłuż ulicy Basztowej topiąc się w rozpuszczonej pośniegowej brei. Ołowiane nogi wlokły się za mną jak zbędny balast, który powinienem odciąć i zostawić na pastwę losu. Z Basztowej skręciłem w Szpitalną i wlokąc się resztkami sił doszedłem do Pijarskiej. Brama floriańska śmiała się ze mnie, biła mi brawo i poprawiała makijaż z sadzy.
- Muszę się wyspać – powtarzałem w kółko w myślach. Trzy nieprzespane noce dały mi ostro w kość, żadna kawa, czy nawet amfetamina nie postawiła by mnie na nogi. Nie myśląc długo zameldowałem się w Hotelu Floryjan, przy Floriańskiej 38. Pokój był niewielki, ale dość stylowo urządzony. Światło rozbryzgiwało się na jasnych ścianach więc zaciągnąłem żaluzje, żeby nie męczyć już i tak zdezelowanych oczu. Rzuciłem ubranie na skórzaną kanapę i zatopiłem się w czystej pościeli snu, snu którego potrzebowałem teraz jak nigdy dotąd, Musiałem nabrać sił, bo przede mną najtrudniejsze świniobicie… .

***

W Warszawie przy ulicy Puławskiej wrzało. Pracownicy Głównej Komendy Policji uwijali się jak mrówki, wszyscy byli postawieni w stan najwyższej gotowości. W końcu nie co dzień prowadzi się dochodzenie w sprawie brutalnych mordów najwyższych rangą przedstawicieli państwa. Wszystkie poszlaki i dowody wskazywały tylko na jednego człowieka.
Nadinspektor Franciszek Wysocki siedział spokojnie za swoim biurkiem i odpalał śmierdzącego klubowego od płomienia ślicznie grawerowanej, przedwojennej zapalniczki. Wysocki dobrze wiedział kim jest morderca. Problematyczne wydawało się tylko to dlaczego to zrobił. Nadinspektor był przekonany, że mordy te z pewnością były zamówione, że morderca działał na zlecenie kogoś bardzo wysoko postawionego, ba może nawet działał na zlecenie samego prezydenta? Wysocki sam nieraz współpracował z domniemanym przestępcą. Znali się jeszcze ze służby wojskowej. Obaj pracowali w wywiadzie i obaj zajmowali się oczyszczaniem... . Jednak Wysocki z powodów osobistych musiał przejść w stan spoczynku i w stopniu nadinspektora wylądował w służbie kryminalnej.
- Problemem nie jest sam mord, lecz zleceniodawca i pomysłodawca tego przedsięwzięcia – głośno myślał Wysocki wydmuchując z ust kłęby obrzydliwego dymu. - Śmiać mi się chce jak słyszę chłopaków z wydziału, którzy szeptają do siebie, że w końcu Polska pozbyła się tych skurwysyńskich złodziei i że ten morderca to błogosławiony powinien zostać i że to bohater narodowy a nie przestępca. Tak czy siak muszę rozesłać za nim list gończy, muszę dotrzeć do niego, inaczej nigdy się nie dowiem co się tu rozgrywa... . Podniósł majestatycznym ruchem słuchawkę telefonu wewnętrznego i poinformował sekretarkę o zwołaniu odprawy za pół godziny w jego gabinecie.

Obudziłem się. Leżąc w przepoconej pościeli nie mogłem rozszyfrować cyferblatu mojej starusieńskiej Doxy. Wskazówki pokazywały 6.45, ale nie wiedziałem czy rano czy wieczorem, a może przespałem ze dwie doby?
Powoli wstałem i włączyłem telewizor. Był wieczór następnego dnia. Na każdym kanale trąbili o brutalnych mordach dostojników państwowych. Informacje podawane były razem z moim zdjęciem – jako sprawcy.
- Chuj z tego Wysockiego – powiedziałem głośno sam do siebie – myślałem że poczeka jeszcze z dobę... .
Ubierałem się powoli. Usiadłem wygodnie w skórzanym fotelu, skręciłem papierosa i zapaliłem.
- Coś mi tu nie gra – pomyślałem – przecież jeżeli tak trąbią o tych zabójstwach i pokazują fotografię poszukiwanego mordercy, który rzekomo tę zbrodnię popełnił, to czemu jeszcze nikt do kurwy nędzy mnie nie podpierdolił na policję??? Choćby i sam recepcjonista. Mój pędzący myślotok zatrzymało nagle mocne pukanie do drzwi.
- No i już idą po mnie... - pomyślałem. Nie będę tutaj robił rzeźni, to są niewinni ludzie wykonują swoje obowiązki. Podszedłem do drzwi, przekręciłem zamek i otworzyłem.
W drzwiach stał starszy, lekko łysiejący mężczyzna w stalowym garniturze trzyczęściowym. Pod kołnierzem czarnej koszuli błyszczał srebrny półwindsorski węzeł krawata, mężczyzna trzymał w ręce srebrną tacę z przykrywką. Stan jego uzębienia jak i zapach drogiej wody kolońskiej wskazywał na to, że nie jest to na pewno boy hotelowy... .
- Dzień dobry szanownemu panu – powiedział ciepłym, donośnym głosem – nazywam się Janusz Majer i jestem dyrektorem tego hotelu. Zapewne dziwi pana moja obecność?
- Dzień dobry, zaiste dziwi – odparłem – proszę niech pan wejdzie do środka – zaproponowałem.
- Dziękuję.
Majer usiadł na kanapie stawiając tacę na ławie.
- Przyniosłem śniadanie czy też kolację jak pan woli dla szanownego pana – zaczął Majer.
- Bardzo się cieszę, ale proszę mi wytłumaczyć od kiedy dyrekcja tak szanowanego hotelu podaje posiłki przeciętnym klientom? - przerwałem.
- No nie takim przeciętnym panie Zimny, nie takim przeciętnym. Doskonale wiem kim pan jest i co pan zrobił dla kraju. Powinien pan zostać bohaterem narodowym, nie wiem czy zdaje sobie pan sprawę, że trzy czwarte polaków popiera pański czyn? - zapytał lekko obniżając i tak już niski tembr głosu.
- Chyba bierze mnie pan za kogoś innego – wyszeptałem przez zęby – chyba mnie pan z kimś myli panie...eee, panie....
- Majer. Moje nazwisko – Majer. Chyba nie, chyba nie... . Widzi pan, panie Zimny, nasz kraj od dawna czekał na kogoś takiego jak pan, kogoś kto odważy się napluć w twarz tym skorumpowanym oszustom, tym plugawym złodziejom, którzy okradają nas każdego dnia i ciągle im mało i chcą jeszcze więcej i jeszcze więcej. Nienasycone ścierwo!
- Proszę się uspokoić – syknąłem – jeszcze ktoś usłyszy.
- Niech się pan nie obawia, u mnie nic panu nie grozi, mam pewien pomysł jak panu pomóc wydostać się z kraju...
- Chyba nie będzie to konieczne odparłem, poradzę sobie sam – przerwałem Majerowi.
- Panie Zimny od dwóch dni pańskie zdjęcie pokazują w telewizji, internecie, prasie. Jeszcze chwilę i trafi pan na billboardy, gdzie się pan schowa? Przecież zaraz pana złapią! - krzyknął Majer.
- Być może, ale mam jeszcze tu coś do załatwienia – odpowiedziałem. - A teraz pozwoli pan dyrektorze, że skonsumuję śniadanie czy też kolację – jak ładnie to pan ujął, które raczył mi pan przynieść.
- Oczywiście, oczywiście, niech się pan posili. Proszę jeszcze przemyśleć moją propozycję, wydaje mi się całkiem sensownym rozwiązaniem pańskiej no powiedzmy nieciekawej sytuacji. Smacznego – rzucił Majer zatrzaskując za sobą drzwi.
- Dziękuję – odpowiedziałem mu w myślach i zająłem się pałaszowaniem przepiórczych jajek sadzonych na grzankach z francuskiej bagietki z bazylią i czosnkiem, zapijając wszystko mocną, czarną kawą. Dochodziła 19.30.

Zimny styczniowy wieczór wyraźnie doskwierał dwójce policjantów z VI Komisariatu Policji Miejskiej w Krakowie. Ślizgali się po zamarzniętym bruku. Mróz ścinał wieczorami dopołudniową odwilż, tworząc z chodników istne lodowisko do jazdy figurowej. Policjanci z trudem patrolowali okolice krakowskiego rynku, co i rusz przeklinając momenty w których z trudem łapali równowagę. Zatrzymali się na chwilę przy pomniku Mickiewicza, żeby spisać dwóch punków pijących wino w miejscu publicznym.
Wchodząc w sukiennice jeden z nich zauważył znajomą twarz. Nie mógł sobie przypomnieć skąd zna niewysokiego, szpakowatego szatyna, z krótko wystrzyżonymi skroniami.
- Heniek, skąd ja znam tego kolesia – powiedział wskazując palcem na niewielką postać odzianą w drogi płaszcz i czarny, jedwabny szalik.
- Ty, kurwa mać! To zdaje się ten poszukiwany koleś co go na okrągło pokazują!!!- wycedził przez zęby.
- No to awans mamy w kieszeni!


Otyły komendant VI Komisariatu Komendy Miejskiej w Krakowie położonego przy ul. Ćwiklińskiej 4, sapał i chrząkał nerwowo do słuchawki telefonu.
- Tak jest, oczywiście, ekm, echhh, tak jest panie nadinspektorze, oczywiście, niezwłocznie wyślemy transport z więźniem do Warszawy. Tak, z naszego komisariatu patrol, tak posterunkowy Henryk Jastrzębski i przodownik Bartosz Adamus. Tak panie nadinspektorze, wypiszę stosowne formularze do awansu, tak oczywiście jeszcze w tym tygodniu. Dziękuję panie nadinspektorze, do widzenia.
Wyszedł ze swego niewielkiego gabinetu i odchrząknowszy krzyknął:
- Józek – pakujcie się z tym degeneratem do Warszawy! Za pół godziny będzie po niego karetka z obstawą. A! I dawać mi tu Jastrzębskiego i Adamusa – migiem!

- Przeszkadza mi ta otyłość – pomyślał komendant kiedy Adamus i Jastrzębski opuścili już jego gabinet – cieszą się chłopaki z awansu, kurwa cieszcie się, bo gdyby to ode mnie zależało to bym puścił tego człowieka wolno, niech robi swoją robotę – myślał.
Was bym tempe chuje pozamykał w więzieniach, kurwa człowiek się nazapierdala za 2500zł i chuja z tego ma! - gadał do siebie patrząc przez okno.
- A podskocz jakiemuś kurwa dygnitarzowi, podskocz! - ciągnął – to wyjebią cię na bruk i to bez wazeliny. Kurwa mać! Powinienem coś zrobić, żeby go wypuścić, powiedzieć, że to nie on czy co, do chuja pana! Powinienem coś zrobić!
Nagle ktoś przerwał jego rozważania pukaniem do drzwi.
- Wejść! - zawołał donośnie otyły komendant.
- Panie komendancie przyjechali po aresztowanego... .

piątek, 7 stycznia 2011

Nowy Rok Stare Śmieci

To ostatni rok, w którym można coś zmienić.

Powrót do pracy po tygodniowym urlopie uświadomił mi, że tygodniowy, miesięczny, roczny urlop skończy się takim samym przygnieceniem jakby go w ogóle nie było. A wszystko przez to, że trzeba tam wracać, gdy wszyscy uciekają stamtąd jak szczury z zatopionego statku. Nie wiem czy jest to rodzaj samodestrukcji, czerpania chorej przyjemności z niepowodzeń sapiącej świni czy może desperacja. Nie będę pisać o braku wyjścia, bo wyjście jest z każdej sytuacji. Nie można też zwalić tego na to, że nie ma dokąd pójść. No bo dokąd dobrze wiadomo od jakiś 6, 7 lat.

Coraz częściej nawiedzają mnie sny o pustce życia. Nie tej z dobrze znanego stanu nirwany, a tej pozbawionej sensu. Zresztą nie tylko sny, przemyślenia i takie tam bardziej ostateczne lub mniej... Pomijając rzecz najważniejszą donikąd nie doszłam i tam dokąd doszłam nic nie odnalazłam. Ludzie niegdyś tak ważni dla mnie - nie tylko z racji zawodu - poznikali. Nie można już mówić o zasadach moralnych czy po prostu takich ważnych rzeczach jak przyjaźń, sztuka i zróbmy coś wartościowego. Miniony rok ostatecznie pozbawił wszystko złudzeń, a okruchy pamięci roztrzaskał na drobny piach, który natychmast zwiał zachodni wiatr do pierwszej lepszej kratki ściekowej Tyle z większości znajomości/wartości pozostało - smród. I może jeszcze niedawno jakoś by mnie to obeszło, ale miniony rok nauczył mnie tego, że nie warto. Tak niewiele warto.

I tak za długo zwlekaliśmy. No a pieniądze? Pieniądze zawsze się znajdą.

Coraz częściej nawiedzają mnie sny o pustce życia. To dobrze. Bo to ostatni rok, w którym można coś zmienić.

(Czarownica siadła na kamieniu i poprawiła włosy. A więc jestem. Co dalej? - spytała.)


Happy New Year


czwartek, 30 grudnia 2010

Cicha...

Wybudzenie ze snu było zawsze szokiem dla mojego umysłu i organizmu. Przeszywające drgawki i kołatanie serca, które towarzyszą przejściu ze snu w stan przytomny zawsze przypominają mi jedyny sens życia. Tego ranka słońce lubieżnie lizało szyby i ramy okienne, niemiłosiernie chlipiąc i dławiąc się swoimi odbiciami w oknach budynków. Mroźny poranek rozświetlał mój skromny pokój i już czułem, że mróz znów pokonał moje centralne ogrzewanie. Powoli siadłem na łóżku i trzęsąc się z zimna zacząłem zakładać na siebie porozrzucane niedbale ubrania.
Czajnik wył przeraźliwie. Pewnie poparzył się w gwizdek – pomyślałem. Postanowiłem mu pomóc szybko zakręcając kurek gazu na kuchence. Zapach kawy wypełniał teraz moje nozdrza, tak samo jak niegdyś Cyklon B wypełniał nozdrza więźniów obozów koncentracyjnych. Pierwszy łyk kawy ma zawsze w sobie coś z orgazmu, szczególnie przepalony jakimś tytoniem dobrej jakości. Nieuniknione wyjście na przemrożone zewnątrz nadchodziło powoli, uśmiechało się do mnie, a raczej śmiało się ze mnie ostrząc ołówek lekko stępionym nożykiem do papieru. Czerwone ostrużyny ołówka leżące na śniegu wyglądały jak logo przerwanej błony dziewiczej. Kawa dogasała razem z niedopałkiem. Ubrałem kurtkę i szalik.
Daleko nie uszedłem bo zaraz poślizgnąłem się na oblodzonych schodach i zapierdoliłem głową o spawaną, metalową poręcz. Łuk brwiowy poszedł się pierdolić – pomyślałem. Zacząłem zamiatać swoje obolałe ciało z powrotem do domu, ale gdy tylko stanąłem na nogach powtórnie wypieprzyłem się tym razem uderzając potylicą o schody… .

Kiedy otworzyłem oczy było już ciemno. Kurwa, przeleżałem cały dzień – pomyślałem. Muszę zadzwonić do pracy, jakoś się usprawiedliwić z nieoczekiwanej nieobecności. Głowa pękała mi z bólu. Próbowałem odszukać w kieszeni telefon, ale nie mogłem go namacać. Pewnie rozgniotłem go na miazgę podczas któregoś z upadków.
- No kurwa nie wstanę! – ryknąłem na cały głos. Krew z rozbitej głowy przymarzła do schodów uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch głową. Byłem złączony ze schodami własnego domu własną krwią.
- Ratunku! – krzyknąłem. Nie wiedziałem nawet która może być godzina. Mogła być równie dobrze szesnasta co dwudziesta trzecia albo czwarta rano.
- Nawet nikt mnie nie zobaczy – szepnąłem cicho sam do siebie. Przez lata pracowałem nad ogrodzeniem posesji, które świetnie oddzielało mnie od reszty świata - sąsiadów i przechodniów. Cały czas chciałem żeby nikt mnie nie widział. Chciałem intymności i swobody na własnej posesji, żeby nie czuć się skrępowanym jakimiś przypadkowymi podglądaczami i gapiami… . Tylko co teraz. Powoli opadałem z sił. Trzęsłem się z zimna – wychłodzony bliżej nie określonym czasem leżenia na śniegu i lodzie z przymarzniętą otwartą raną głowy do lodowej politury schodów.
- Przynajmniej się nie wykrwawię – powiedziałem szeptem słyszalnym tylko dla zmarłych właścicieli sąsiedniej posesji, którzy jakoś dziwnie spokojnie obserwowali mnie przez szparę w płocie. Uśmiechali się do mnie, a nieżyjąca sąsiadka puszczała nawet zalotne perskie oczko. Kolorowe kwiaty, które zaczęły przebijać się przez cukrową śnieżną watę oplatały rurki ogrodzenia i poliwęglanowe płyty. Szczygieł razem z papugą kakadu rozkładali na części pierwsze wszystkie zdania jakie kiedykolwiek wypowiedziałem, a żuk gnojarz kończył lepić bałwana. Brakowało mu tylko marchewkowego nosa. Chętnie nawet bym my przyniósł, ale było mi tak błogo że postanowiłem jeszcze chwilkę rozkoszować się tą upojną chwilą. Tym bardziej że właśnie rudo czarny kot sąsiadów przyniósł mi sernik na zimno i kawałek pasztetu z jagnięciny z żurawiną i śliwkami suszonymi. Ślina przymarzła mi do podniebienia. Dostałem wzwodu, który rozerwał moje spodnie i kutas obserwował mnie bardzo uważnie czekając na jakiś ruch z mojej strony. Dostałem ataku śmiechu – bo jak ja będę wyglądał jak już ktoś mnie znajdzie na wiosnę na tych schodach, cały pokrwawiony z tym kutasem na wierzchu?

Kierowca pewnie prowadził rozpędzoną do 140 km/h karetkę oddziału ratunkowego. Z rykiem syren zaparkował pod wyłamaną bramą posesji nr 28. Ratownicy sprawnymi ruchami wyskoczyli z pojazdu, a kierowca chuchnąwszy w ręce zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem.
- Ale miazga – pomyślał patrząc na człowieka leżącego na schodach.
- Tętno jest wyczuwalne – rzucił jeden z ratowników.
- Zabieramy go.
Bez zastanowienia wzięli mężczyznę za ramiona i silnym ruchem pociągnęli go do góry, pozbawiając go przy tym sporej części mózgu, który został przytwierdzony lodowym gwoździem do schodów.
- Kurwa i po tętnie… - powiedział kierowca odpalając następnego papierosa. Zaczynało się ściemniać. Gapie rozchodzili się pośpiesznie do domów. Przecież za chwilę wigilia a ołówki jeszcze nie zastrugane.

wtorek, 7 grudnia 2010

Kiedy dotarło do niej co się naprawdę stało, uświadomiła sobie, że jedynym jej znanym miejscem w okolicy poza lasem, jest Karczma pod Złotym Kogutem. Pamiętała wszakże, że nie wywarła na niej dobrego wrażenia, ale czy mogło jej się przydarzyć coś gorszego niż nagła śmierć najlepszej przyjaciółki na jej własnych oczach?! Zrezygnowana i obojętna na wszystko udała się tą samą drogą co parę miesięcy wcześniej, prosto pod drzwi oberży. Weszła do środka i ku jej zaskoczeniu stanął przed nią ten sam mężczyzna, którego widok ją wtedy tak przeraził. Nie miał już jednak tak groźnego i zachrypniętego głosu jak wtedy, a i jego postura była jakaś przygarbiona i niezgrabna, ale kiedy spojrzał jej w oczy Hana zdrętwiała i nie mogła się ruszyć. 

- Miałaś go uratować. A on nie żyje. - stwierdził z wyrzutem mężczyzna.

Słowa zabrzęczały Hanie w uszach jakby odbite echem od chaty matki. Nie tylko jego miała uratować - pomyślała i spojrzała na mężczyznę z takim żalem, że ten skulił się jeszcze bardziej i osunął na podłogę pod ścianą.

Poza nimi w karczmie nie było nikogo aż do wieczora, kiedy to właściciel oberży zjawił się nagle by zrugać piękną kelnerkę i zaciągnąć ją na zaplecze, by tam oddać się cielesnym rozkoszom. Kiedy wrócił zarócił uwagę na Hanę siedzącą przy pustym kufle piwa i zapytał jak długo zamierza tak siedzieć. Kiedy dziewczyna nie odpowiedziała nic uświadomił sobie, że może nie ma dokąd pójść i co z sobą zrobić i zaproponował jej pracę pomywaczki na zaplaczu karczmy. Hana przyjęła ofetę z obojętnością i jednocześnie ulgą, że nie będzie musiała się martwić o swoją najbliższą przyszłość. Noc spędziła w komórce za karczmą. Trochę zbyt ciasnej, trochę zbyt ciemnej i trochę za brudnej jak na pokój hotelowy. I dopiero po dwóch, może trzech dniach uświadomiła sobie, że została w niej uwięziona, tylko jeszcze nie wiedziała za co. Z każdą mijaną godziną głód doskwierał jej coraz bardziej, a ostatnie promyki nadziei opuszczały jej duszę i wtedy drzwi otworzyły się z łoskotem i stanął w nich znów ten sam mężczyzna, którego pierwszego spotkała w karczmie. Wyszarpnął ją za włosy na zwenątrz, zdarł z niej ubranie i wrzucił ją do bali pełnej gorącej wody i różanego olejku.

- Wykąp się. Od teraz będziesz służyć mnie. - powiedział.

Hana zdezorientowana, głodna i poniżona zaczęła się zastanawiać, w którym momencie jej życie przestało od niej zależeć i dlaczego znalazła się w tym właśnie miejscu i w tym właśnie momencie. Odpowiedzi jak zwykle nie było.

c.d.m.n.

piątek, 3 grudnia 2010

Tak, ku pokrzepieniu serc

http://www.youtube.com/watch?v=1QL0bXxjqEQ

piątek, 15 października 2010

lemingi

Lemingowate z ukrytym genem samozagłady (1)

Może i utoniemy...
Idee

Cały „moherland”, Ciemnogród, zacofanie – czy jak tam głosi jasnogrodzka propaganda – się zżyma i martwi stanem lemingowatych. Że te są bezideowe, materialistyczne, letnie, oportunistyczne, kunktatorskie, hedonistyczne…. Że lemingowate są inercyjne i podatne na wpływy telewizora. Że lemingowate poznawczo-interpretacyjnie są jałowe. Że atrofię identyfikacji z tradycją tuszują kosmopolitycznym szpanem. Że immanentny im konformizm czyni ich zdolnymi wyłącznie do naśladownictwa. Że jakikolwiek krytycyzm i realizm jest im całkowicie obcy. Że są narcystyczne, egotyczne, próżne czy z gruntu aspołeczne. Trudno to wszystko uznać za przesadne stereotypy, skoro otaczająca rzeczywistość dostarcza aż nadto dowodów na potwierdzenie powyższych twierdzeń. Istnieje jednak coś, z czego lemingowate nie zdają sobie w ogóle sprawy. Tym czymś jest noszony w sobie ukryty gen samozagłady. Zastanówmy się.

Lemingowate w całej swojej masie przyjmują doraźną postawę, zawężając neurastenicznie pole wyboru takich lub owych alternatyw, by niecierpliwie iść po linii najmniejszego oporu, byleby niczym sobie głowy nie zaprzątać, mieć masę przyjemności i jak najbardziej przedłużyć stan dziecięcej beztroski. Dla lemingowatych całe życie musi być bezustannie trwającą zabawą, „funem”, luzikiem. Analizując swoisty życiowy bilans (w krótkim, średnim i długim okresie) lemingowate skupiają się prawie wyłącznie na aktywach, zaś ze zwyczajną niechęcią i irytacją zmuszają się do pobieżnego zajmowania się pasywami. Bierze się to stąd, że ta strona tegoż rachunku drażniąco przypomina o ograniczoności zasobów, którymi człowiek dysponuje. A to z kolei lemingowate frustruje, gdyż ich fundamentalnym imperatywem życiowym jest, by mieć miast być. Stąd też, gdy niewzruszalna zasada buchalterii stanowi, że cokolwiek, co jest dostępne, musi mieć pokrycie w czymś innym. Że nic nie powstaje z niczego. Że naturalne, logiczne procesy ekonomiczne, społeczne czy też kulturowe układają się w łańcuch przyczyn i skutków. Że to natomiast jest wyznacznikiem zdrowego rozsądku, wnioskowania, a więc myślenia. To, to wszystko, jest przez lemingowate traktowane, jako coś nieprzyjaznego, odrzucającego, wręcz wrogiego. A skoro tak, to dla, tzw. „świętego” spokoju, lepiej jest obchodzić to z daleka. Mieć z tym jak najmniejszy kontakt, zamieść to pod dywan. No i lemingowate z zapałem to robią. Nie łamią sobie głowy tym, że odpychając coraz bardziej narastające problemy, tak naprawdę sadzają się na bombie z opóźnionym zapłonem. Że prędzej czy później, to ona może eksplodować w najmniej spodziewanym momencie. Że wybuch taki spowodować może bliższe i dalsze szkody społeczne (i jakiekolwiek inne). Zwyczajnie, ukryty gen samozagłady. By lemingowate mogły dawać sobie z tym radę, to wymyślono igrzyska nowego rodzaju i…. nazwano je postpolityką. Wiadomo, skoro takie quasi naukowe bełkoty, jak „koniec historii”, „postnowoczesność”, etc. są chwytliwe, to i w zakresie różnych, naturalnie, ścierających się sprzeczności, aspiracji i pragnień, wyrażających się w polityczności, da się sfabrykować jakiś surogat i go forsować. Byleby nie wnikać w sedno różnorakich problemów.

No, dobrze (a może jednak, nie) w związku z powyższym powstaje pytanie, co jest tego wszystkiego przyczyną i jakie mogą być tego skutki. Obsesja materialistyczna lemingowatych, którą są owładnięte, ich prokonsumpcyjne apetyty, aspiracje czy też zachcianki są efektem permanentnie trwających deformacji rynkowych. W ciągu dwudziestu lat owego neo-peerelu (polskiej republiki lemingowatych) wskutek działania systemu utrudniającego (czy wręcz uniemożliwiającego) odtwarzanie rodzimego kapitału, tworzenia rodzimych instytucji kapitalizmu właścicielskiego, stabilizowania relacji i warunków gospodarczych, mimo względnego przyrostu bogactwa (szczególnie w indywidualnym wymiarze), ogromne rzesze społeczeństwa zostały przekierowane w stronę oferty rynkowej, która na masową skalę została im zaimportowana. Oczywiście, stało się to kosztem rodzimego potencjału produkcyjnego, wytwórczego czy też ogólnie, gospodarczego. Sytuacja przypominała trochę tą, która miała miejsce w 1626 r., kiedy wyspa Manhattan za ówczesne 60 guldenów (równowartość obecnych 20-30 dolarów) została sprzedana holenderskim osadnikom przez Indian z Brooklynu. Skutkiem tego późniejsi Anglosasi, wypierając z niej wcześniejszych kolonistów, przejęli biznes, na którym zrobili interes wszechczasów. Najgorzej na tym wyszli, tzw. „rdzenni” Amerykanie.

Ów import oferty rynkowej nałożył się na kryzys wywołany regresem wcześniejszej dekady. A tak w zasadzie było to odległe echo, skutek uboczny, realizowania przez prawie pół wieku utopijnego modelu gospodarki „księżycowej”. W efekcie tego, ogromne masy społeczne (materialnie wyposzczone) pognały w stronę względnego dobrobytu podsycanego sugestywnym przekazem „dla każdego coś miłego”. Ma się rozumieć, że w tej gonitwie bardzo szybko zaczął im przeszkadzać balast przeszłości, którego czym prędzej starały się pozbyć. Zaledwie nieliczni wówczas nawoływali do tego, by posprzątać stare, zalegające drogę „śmieci”, i w ten sposób ułatwić sobie bieg naprzód. Jednak, ich głosy zagłuszał masowy ferwor i tupot. Niezwykłą zręcznością w omijaniu, lawirowaniu wśród tych „śmieci” wykazywały się coraz to młodsze pokolenia, które uznały, że z racji czasu, w którym się rodziły, ten względny dobrobyt się im zwyczajnie należy. Za przeproszeniem, jak psu kość. Coś, do czego dojrzalsze państwa i społeczeństwa dochodziły przez wiele pokoleń, miało im być dane natychmiast. Ów moment urodzenia miał być dla nich swoistą premią. Bez wątpienia zagranica miała co im oferować, gdyż w ten właśnie sposób likwidowała nagromadzone przez dziesięciolecia nadwyżki (nierzadko będące zwykłymi bublami), by dzięki temu móc sama się odciążyć. No i w ten sposób na stare „śmieci” nakładać się zaczęły nowe. Mimo wszystko nie dotyczyło to wyłącznie zagranicznych odpadów rynkowych, ucieleśnionych w dobrach konsumpcyjnych. Nie, to natychmiast do Polski docierało dopiero co montowane było gdzieś tam na peryferiach, w Trzecim Świecie. W znacznym natomiast stopniu dotyczyło to pewnych wzorców (lepiej powiedzieć, „antywzorców”) kulturowych, instytucjonalnych, społecznych. Coś, co w tamtych społeczeństwach przeszkadzało było jak najszybciej wypychane (jak „brudna produkcja”), by w Polsce, jak i innych, tzw. młodych demokracjach, mogło się osadzać. Starsze, pogardliwie nazywane „moherowe”, pokolenie mądre doświadczeniem życiowym potrafiło precyzyjnie oceniać stan ideowego i kulturowego „zaśmiecana” kraju, jednak jego głos był coraz słabiej słyszalny. Bo…, to szła młodość. Zresztą owe „moherowe” pokolenie prostolinijnie i prostodusznie zakładało, że ta młodość zerwie ze złymi nawykami z przeszłości, jednak Bogiem a prawdą nic takiego nie miało miejsca. Mechanizmy pozostały w gruncie rzeczy te same i co najwyżej przybrały nowe atrybuty, nowe symbole, nowe kody kulturowe.

Napierająca coraz śmielej młodość była jednak wyjałowiona z pewnej umiejętności, tj. zdroworozsądkowej interpretacji sygnałów świadczących o nadciągającym zagrożeniu. Liczyły się bowiem zabawa, przyjemność, doraźność chwili czy – ogólnie mówiąc – beztroska. „Moherowe” pokolenie w ogromnym stopniu stało sobie obok, przyglądając się temu, co z czasem zaczęło się rozkręcać, gdyż – jak twierdzono – młodość ma prawo się „wyszumieć”. Nawet teraz można spotkać się jeszcze z takimi poglądami u tych, którzy o sobie mówią, że są konserwatystami, prawicą, wierzącymi i patriotami. Nie wiadomo, czy jest w tym więcej naiwnej pobłażliwości, permisywizmu, lekceważenia problemu czy też jest to forma pewnej kapitulacji, wycofywania się i popadnięcia w błogostan, samoznieczulenie się. Pal sześć, co to jest, ważniejsze jest to, że system wczesnego ostrzegania, właściwy każdemu zdrowemu społeczeństwu i państwu, zwyczajnie zaczyna zawodzić. Zresztą, ile razy tak było w przeszłości? No, „mohery” są coraz słabiej słyszalne, a młodość szaleje. I łamane są jedne bariery za drugimi, jedne granice za drugimi, jedne tabu za drugimi. Hulaj dusza piekła nie ma. Oczywiście to jest złudne, gdyż system wzajemnej kontroli u lemingowatych jest tak drakoński, że ten, kto choćby w minimalnym stopniu wyłamuje się z całości, bardzo szybko zaczyna być elementem niepewnym. To nie wystarczy wyłącznie „jechać” mainstreamem lecz trzeba także być odpowiednio czujnym. Jak lemingi sobie z tym radzą?

Ano w zasadzie prosto. Polega to na stworzeniu sobie pewnego „autofiltru”, w którym dokonywana jest selekcja sygnałów dochodzących z otoczenia. Jeśli cokolwiek nie jest zgodne z jakimś, funkcjonującym w światopoglądzie, stereotypem, to jest to automatycznie odrzucane bez poddawania tego dalszej „obróbce”. Do świadomości docierają więc wyłącznie te sygnały, które zgodne są z zaszczepionym standardem postrzegania rzeczywistości. Weźmy za przykład ostatnie dwie wielkie powodzie, tj. w 1997 r. i tegoroczną. Okazało się, że ani wówczas ani teraz lemingowate, które w ogromnej masie pobudowały się na terenach zalewowych, nie brały pod uwagę tego, że w ten sposób wystawiają się na ogromne ryzyko. Zresztą nie tylko siebie lecz również resztę społeczeństwa, które będzie zmuszone przyjść im z pomocą. A przecież ważniejsze było, by w atrakcyjnych (sic!) lokalizacjach pobudować apartamentowce i domy jednorodzinne, gdyż to zaspokajało ich aspiracje prokonsumpcyjne. Czy zastanawiając się nad miejscem zamieszkania brały one pod uwagę to, że otaczające ich rzeki mogą być niebezpieczne? Nie. Nic takiego nie miało miejsca. Zadowalały ich jedynie znakomite oferty rynkowe, które takiego niebezpieczeństwa nie uwzględniały. Wszak w rachunku ekonomicznym liczyły się przede wszystkim zyski, zaś koszty o tyle, o ile wiązały się z kredytowaniem inwestycji. Cała reszta, która podważała długofalowy sens takich przedsięwzięć budowlanych, została pominięta. Dlaczego? Właściwie odpowiedź na to pytanie nie jest taka trudna. Mianowicie, przypuśćmy, że to ryzyko również zostałoby wzięte pod uwagę, to naturalną koleją rzeczy byłaby rezygnacja (bądź wstrzymanie) inwestycji do czasu, kiedy otoczenie zostanie na nie przygotowane. Takie byłoby „moherowe” myślenie. Wszak to nie chodzi wyłącznie o to, by pociągnąć media i uzbroić teren, co w większym stopniu o to, by stworzyć infrastrukturę, jeśli nie zapobiegającą rozlaniu rzek, to przynajmniej ograniczającą szkody wskutek tego powstałe. To rzecz jasna mogą zrobić władze samorządowe współdziałające z rządem. I teraz, lemingowate, wybierające jedno i drugie, nastawiają się na to, by obie władze szybko stwarzały warunki usprawniające gospodarkę gruntami, by w ten sposób móc szybko przeznaczać je pod zabudowę. A przecież kolorowe oferty tak intrygująco kuszą. I owszem, może, jak radośnie obwieszczały jasnogrodzkie media, w hipotekach i operatach drgnęło, co wystarczyło na tyle, by lemingowatych zadowolić. Ale co z rzekami? No cóż, jest fajnie, bo ekologicznie. „To nie moja sprawa.” – powiada lemingowaty. „Co mnie to obchodzi?” – mówi inny – „Nie mam czasu, by się tym zajmować.” – szybko dodaje. „Że co? Może zalać? Gdzie tam, nie ma mowy.” – ucina rozmowę następny. „No i co z tego? Postawi się kilka pomp i będzie po sprawie.” – rezolutnie dodaje inny. Co, nie było takich wypowiedzi? Doraźność wygrała ze zdrowym rozsądkiem.

Pytanie, dlaczego. Otóż, przede wszystkim dlatego, że gdzieś tam zaczyna tykać zegar rat kredytowych, więc pojawia się paląca potrzeba, by zamieszkać w nowym gniazdku. Dalej, drażni mieszkanie „na kupie” (u rodziców, teściów) lub gdzieś tam w wynajmowanym mieszkaniu, więc chce się stamtąd uciec jak najszybciej. Ważny jest też efekt demonstracji, będący motorem działań lemingowatych, pragnących cieszyć się jakimś cenzusem (materialnym, środowiskowym, towarzyskim). Nic tak bowiem na poprawia własnego ego, jak możliwość pochwalenia się ponad standardowymi warunkami bytowania. Dalej, lemingowaty nie wnika to, co tak rzeczywiście stoi za tym, że grunty schodzą, jak – nomen omen – woda (!). Być może właśnie jest tym, który o tym decyduje bądź na tym zarabia (bez- lub pośrednio). Być może swoim działaniem ma wpływ na to, by w taki sposób „uszczęśliwić” swoich krewnych i znajomych. Takich przesłanek może być zresztą więcej. Następnym wytłumaczeniem może być to, że zrozumienie sedna problemu mogłoby wymagać weryfikację dotychczasowego postrzegania rzeczywistości. Bo też, dlaczego rzeki są groźne. Ano, dlatego, że od dziesięcioleci zostały zaniedbane. Nie opracowano systemu polderów, nie pobudowano stopni retencyjnych, nie wzmacniano wałów, nie modernizowano kanałów melioracyjnych, nie budowano i nie odbudowywano dren itd. itd. A dlaczego? Wszak nie jest tak, że brakuje fachowców. Ano dlatego, że to są wszystko rzeczy ogromnie kosztowne. No, a wiadomo w kasie dno coraz bardziej prześwituje. Dlaczego? Lemingowate mają na to tylko jedną odpowiedź, „Bo to jest sprawa polityczna.” Ot, wystarczy „pojechać” mainstreamem byle uciec od następnych trudnych, a może nawet i drażliwych, pytań. Wszak gdzieś tam w toku analizy może pojawić się to, że jednym z powodów braku owego moni jest to, że spora jej część jest zakumulowana (zamrożona) w dobrach gromadzonych przez lemingowate, zaś jakaś inna…, no gdzieś „wyciekła” (sic!). Dobrach ulegających ponadto szybkiej dekapitalizacji. Takie odkrycie mogłoby wywołać dysonans poznawczy, a stąd jest już droga do redefinicji postrzegania przez siebie rzeczywistości. A to jest bolesny proces. Przeto, by przez niego nie przechodzić, konieczne jest uruchomienie autonomicznych mechanizmów obronnych, polegających przede wszystkim na uciekaniu od analizowania sedna problemu i zagłuszeniu tego czymkolwiek. Najlepiej poprzez wynalezienie jakichś tematów zastępczych. Bo też jakże niewdzięcznym może być postawienie pytań, „To, jak to? To również moja wina? To ja mam teraz rezygnować z tego, co się dorobiłem? Mam znowu wrócić ‘na kupę’ do rodziców, teściów, wynajmować jakieś mieszkanie w bloku? Mam co parę lat nie zmieniać samochodu, nie kupować drogich mebli, całego wyposażenia domowego? Nie jeździć za granicę na wczasy? Mam się cofnąć do punktu wyjścia? To po co ja robiłem te studia, harowałem jak wół, byłem dyspozycyjny, rzadko bywałem w domu, późno wziąłem ślub, piąłem się po szczeblach kariery, dobierałem sobie kolegów, przyjaciół, znajomych wyłącznie takich, którzy są mi do czegoś przydatni…?” Itd. itd. Takie i tym podobne pytania, rzecz jasna, mogą doprowadzić do depresji bądź w najlepszym razie do zmiany postaw życiowych. W dalszej natomiast kolejności może to doprowadzić do zaświtania pytań, „Może do cholery te mohery, to jednak w czymś mają rację? Może ten Ciemnogród wcale nie jest taki ciemny? Może posłuchać, co on ma do powiedzenia?” A może jednak, nie, bo się włącza „autofiltr”. No, to sru, na plazmę wyścigi Formuły I, a w rękę szklankę z Jack’iem Daniels’em. „Co, tam, że mi zaleje garaż, patio? Ubezpieczyciel wypłaci odszkodowanie. Wezmę następny kredyt i sobie kupię wszystko nówki.” I tak do następnego razu, aż przyjdzie kolejne zaskoczenie.


A „mohery” patrzyły na to wszystko zgoła odmiennie. Od „zawsze” bowiem twierdziły, że wpierw trzeba od fundamentów budować społeczeństwo obywatelskie, zdrowe instytucje polityczne, gospodarcze, regulacyjno-administracyjne, wreszcie społeczne. Że proces przekształcania narodu, społeczeństwa i państwa winien być stopniowy, rozłożony w czasie. Że własną państwowość należy budować tak, by była ona alternatywną wobec wpływów zagranicznych. Że przy spodziewanych efektach należy brać pod uwagę przyczyny, rzutujące na to, co i w jakim czasie można osiągnąć. Że przekształcenia nie mogą radykalnie, rewolucyjnie, burzyć różnorakich trwałych i tradycyjnych relacji wewnątrzspołecznych, które rozwijały się przez dziesięciolecia. Że na gruncie tego, co zostało odziedziczone „w spadku” po dekadach Polski Ludowej, należy tak to modernizować, by nie pozbywając się tego móc z czasem osiągnąć stopień rozwoju bliski państwom zachodnim. Że nie można rozrywać więzi międzypokoleniowych, gdyż grozi to napięciami społecznymi. Że zstępujące i dorosłe jeszcze w czasach PRL’u pokolenia nie mogą zostać pozbawione perspektyw przetrwania. Itd. itd. Innymi słowy mówiąc, „mohery” uważały, że spieszyć to należy się powoli. Oczywiście było to mało atrakcyjna wizja dla lemingowatych coraz bardziej rosnących w sile, gdyż była ona sprzeczna z kardynalnym imperatywem tychże, by w „oka mgnieniu” osiągnąć stopę życiową taką samą jak ta, którą cieszą się ich rówieśnicy na Zachodzie. Bo też, gdy na przełomie lat 80.tych i 90.tych granice zostały otwarte, to pierwszymi, którzy dali się oszołomić mirażami zachodniego dobrobytu byli ówcześni 20-30.latkowie. Oni to gremialnie wyjeżdżając na wakacje czy też staże i praktyki studenckie wracali z zadzierzgniętymi kontaktami, które błyskawicznie potrafiły przekształcić w perspektywy własnego dobrobytu, awansu zawodowego i znaczącej pozycji społecznej. I być może byłoby to pożądane, gdyby nie szkopuł polegający na tym, że promujące ich instytucje zachodnie oczekiwały od nich tego, że ci bezkrytycznie włączą się w ekspansję tych instytucji na ziemiach polskich i staną się jej awangardą. I to w znakomitym stopniu się ziściło. Ówcześni 20-30.latkowie wyposażeni w merytoryczne i technokratyczne atrybuty z ogromnym zapałem przystąpiły do kreowania nowej rzeczywistości lecz cechowało się to wszystko pójściem po linii najmniejszego oporu i towarzyszącym temu pewnym schematyzmem. Wszak, jeśli istniało cokolwiek, co mogło kłócić się z pewną „logiką” przekształceń było przez nich z gruntu negowane i odrzucane jako „balast” niedawnej przeszłości, zaś to z kolei stanowiło wystarczające uzasadnienie dla radykalizmu zmian. Radykalizm ten, wspierany na poziomie politycznym, zyskał ogromną szansę rozwoju, jednak wywoływał i wywołuje nadal spiętrzające się rozliczne koszty uboczne, które metodycznie były i są odrzucane w procesie przekształceń systemowo-ustrojowych.

Weźmy na przykład rzecz następującą. PRL pozostawił po sobie ogromną rzeszę ludzi z wykształceniem podstawowym i średnim, którzy mieli być przydatni na potrzeby ówczesnej utopii ustrojowej. Ci ludzie w całej swojej masie wykonywali zawody dosyć proste, niewymagające legitymowania się wyrafinowaną wiedzą (merytoryczną czy też technokratyczną), umiejętnościami menedżerskimi, zdolnościami i talentami w zakresie przedsiębiorczości czy też znajomością zasad obowiązujących w (jakkolwiek rozumianym, nowoczesnym) kapitalizmie. Nie musieli tego wszystkiego znać, bo też owa utopia miała być zaprzeczeniem tego ostatniego. Oczywiście ludzie ci jakoś dawali sobie radę w całym bezsensie ówczesnego ustroju, jednak wcale nie oznaczało to tego, by to wystarczało w zderzeniu z nową rzeczywistością. Ich ogromnym obciążeniem był ich wiek. To byli ludzie w wieku ok. 30 i więcej, którzy z trudem adoptowali się do kapitalizmu, który nagle zwalił im się na głowę. Dosyć szybko ludzie ci wraz z coraz większą falą pauperyzującej się inteligencji (tej właśnie „chowu” peerelowskiego) bądź to emigrowali z Polski bądź też coraz częściej zaczęli znajdować się na społecznym, ekonomicznym, środowiskowym oucie. I tutaj zaczęło dawać o sobie znać, wyżej wzmiankowane, obciążenie, gdyż byli oni mniej chłonni, by „łapać” nowe „sprofesjonalizowane” (cokolwiek miałoby to oznaczać) zawody, mogące im pomóc w utrzymaniu się na powierzchni. W ten sposób byli coraz bardziej wypychani na pozycje uniemożliwiające im wpływ na zmieniającą się rzeczywistość. Dla napierających młodych powstała w ten sposób przestrzeń, którą coraz intensywniej zaczęli zapełniać. Racja, młodzi wśród elit i establishmentu zyskali ogromnego sojusznika, jednak przeoczyli to, że tamci traktują ich instrumentalnie. Tutaj oczywiście transakcja była jasna i czytelna, „Albo podporządkujecie się nam bezwarunkowo w zamian za fantastyczną stopę życiową, albo wylądujecie tam, gdzie teraz są tamci, którzy są na oucie.” Lemingowatym wcale tego powtarzać nie było potrzeby. Nie zauważyły jednak tego, że ta transakcja jest w swojej istocie bezalternatywna, zaś symbioza z elitami i establishmentem, które na transformacji skorzystały, gdyż robili ją pod swoim kątem, jest tak naprawdę pozorna. Owa pozycja lemingowatych względem elit i establishmentu nie jest równorzędna i partnerska, przy całym pozorze posiadania decydującego wpływu. Lemingowate wobec tamtych grup są w dalszym ciągu w pozycji petenta, bowiem tamci dysponują przewagą w postaci szeroko rozumianej asymetrii informacji. A lemingowate nie przyzwyczajone do pogłębionej analizy nie kwapią się tego zrozumieć, chociaż same również wobec siebie stosują mechanizmy rządzące tą że asymetrią informacji. To znaczy jest tak, że one doskonale wiedzą z której strony wiatr wieje, lecz nie silą się na zrozumienie tego, kto dmucha i w jakim celu. Im natomiast wystarcza to, że wraz z tym wiatrem się poruszają. Z czasem, rzecz jasna, sami zaczynają zajmować pozycje owych dmuchających, stając się częścią elit i establishmentu, zaś w ich miejsce pojawiają się następne generacje lemingowatych. Podobnie, jak poprzednie, instrumentalnie traktowane.

By się zaliczać do tejże grupy trzeba funkcjonować w ramach swego rodzaju niepisanego kodeksu postępowania, który przestrzegany jest z żelazną konsekwencją. Tutaj trzeba błyskawicznie i z refleksem rozpoznawać wspólnego wroga. Wiedzieć, kto jest popularny i na topie, a kto jest podpadnięty. Mieć do perfekcji opanowane różne grepsy i kody kulturowe. Znać hierarchię dziobania. Nie pozwalać sobie na przejawy jakiejkolwiek myślozbrodni. Jeśli zaś takowa jakimś cudem, w przypływie olśnienia, zaistnieje, to trzeba te fakt ukrywać wobec reszty lemingowatych. Itd. itd. Jednakże z uwagi na to, że zwykła natura ludzka ma tą właściwość wyłamywania się z takich lub owych kanonów, to złamanie tutaj owego kodeksu, naruszenie jakiegoś tabu, wywołuje reperkusje środowiskowe. Z początku są one łagodne, jednak coraz bardziej się one nasilają, gdy delikwent coraz częściej zaczyna wykraczać poza przyjęte schematy. Jest wobec tego coraz bardziej wymiksowywany na zewnątrz. Ze środka na środowiskowe obrzeża. Prędzej czy później to się zaczyna odbijać na jego pozycji środowiskowej, zaś w konsekwencji na materialnej. A to jest wystarczającym straszakiem przed zejściem z „nakazanej” linii środowiskowej. W ten sposób lemingowate zagłuszają jakiekolwiek sygnały docierające z zewnątrz, które wskazywać mogą na nadciągające zagrożenie.

Weźmy, by powyższe zilustrować, kolejny przykład „na tapetę”. Chodzi o przepłacanie przez lemingowate zakupu drogich mieszkań w apartamentowcach i domów. Z obu „suchych” pensji obojga lemingowatych (mężczyzny i kobiety), żyjących bądź to „na kocia łapę” (co najczęstsze) lub w związku małżeńskim, nie sposób było i jest kupić oraz sobie uwić tak komfortowego gniazdka, jakie jest w powszechnym, katalogowym, „standardzie”. W związku z tym należy posiłkować się kredytem mieszkaniowym bądź hipotecznym. Do niedawna otrzymanie jego było – nomen omen – „dziecinnie” proste, bowiem wystarczał w banku odcinek regularnych wpływów na konto (przeważnie w tym banku, w którym brany był kredyt) poparty jednym bądź dwoma żyrantami. Kredyt, w zależności od zdolności kredytowej, można było wziąć nieomal „od ręki”, by z takim „kwitem” móc rączo pobiec do dewelopera i sobie zaklepać komfortowe gniazdko. Mniej więcej podobnie było, jeśli chodziło o zakup średniej bądź wyższej klasy samochodu (czasami dwóch), zakup wyposażenia domowego itp. I wszystko było dobrze, dopóki było dobrze. No, ale jak już wcześniej napisałem, lemingowate masowo stały się awangardą wszystkiego, co przyszło z zagranicy, na gruzach tego, co kiedyś było polskie. Lemingowate stając się siłą najemną podmiotów niepolskich wpadały w nieomal kultowe zagraniczne wzorce konsumpcyjne (właściwe materialistycznemu podejściu lemingowatych), nie zdając sobie sprawy, bądź nie chcąc tego, że w odróżnieniu od swoich zachodnich rówieśników ich zdolność kredytowa jest, delikatnie mówiąc, na wyrost. Zaś to, że ona taka jest wynika właśnie ze stanu braku alternatywy w postaci możliwości zarobkowania w polskich podmiotach gospodarczych, których coraz bardziej ubywa. Zresztą samo zatrudnienie w polskiej sferze budżetowej (szczególnie w administracji państwowej) siłą rzeczy podlega tym samym, co w przypadku podmiotów komercyjnych, zasadom interpretacji zdolności kredytowej. (Krótko jeszcze nadmienię, że zdolność kredytowa jest wystarczająco silnym instrumentem dyscyplinującym, by wśród szeroko pojętych lemingowatych żadne ruchy dysydenckie nie mogły się pojawić. Posłuszeństwo wewnątrzśrodowiskowe ma wobec tego samoistną zdolność do funkcjonowania bez potrzeby jakiejkolwiej interwencji i korygowania obowiązujących zasad.) Spowodowało to, że lemingowate masowo godzić się musiały na narzucane im zasady oraz warunki pracy, gdyż w przeciwnym razie groziło im podzielenie losu tych, którzy znaleźli się na oucie. Godząc się na to dobrowolnie wpadli w obsesję podnoszenia, tzw. wydajności pracy, co mówiąc wprost oznacza zwykły pracoholizm, kosztem osłabienia różnorakich relacji na zewnątrz własnego środowiska, przy ciągłym wzmacnianiu samokontroli wewnątrzśrodowiskowej. W efekcie tego lemingowate w całej swojej masie ogłuchli i oślepli na wszystkie sygnały zwiastujące nadchodzące złe czasy, by w ten sposób wpadając w swego rodzaju nirwanę odseparować się od coraz bardziej pogarszającej się rzeczywistości.

Zaledwie powierzchownie lemingowate zdolne są krytykować te otoczenie, w którym żyją (np. stan infrastruktury publicznej, usług publicznych itp.), jednak czynią to wyłącznie pod kątem swoich własnych interesów, nie starając się przy tym wniknąć w sedno problemów. A w nim również zawiera się ich własne podejście do otaczającego ich świata. I teraz, gdy z czasem pojawiali się tacy, którzy przed tym przestrzegali, apelowali do rozsądku i do zrozumienia rzeczywistych przyczyn piętrzących się problemów, to ci byli przez lemingowatych zagłuszani, jako siejący defetyzm, godzący w ich iluzoryczne status quo, burzący ich ułudę stabilizacji. Momentalnie również zaczęły się włączać dawno wszczepione i wytresowane bodźce samokontrolne, które lemingowatym kazały jeszcze bardziej się znieczulać na nadchodzące negatywne sygnały. I trwało to do czasu, aż tak skonstruowany domek z kart, zaczął się rozsypywać przy pierwszym podmuchu wiatru. Tym razem, jego charakter był już nie tożsamy z podobnymi w przeszłości, gdyż jego źródłem było pęknięcie i deformacja wewnętrznej struktury, która utrzymywana jest ślepym oddaniem lemingowatych i wewnątrzgrupową tożsamością. Wśród lemingowatych zaczął się czas walki między sobą, aczkolwiek na zewnątrz jest to jeszcze słabo widoczne. Cóż zatem zaczęły robić elity i establishment? Ano, chcąc wydostać się z tej kurzawy, a jednocześnie zrobić ucieczkę do przodu, postanowiły uderzyć w swoich niedawnych sojuszników, tj. przede wszystkim w tych młodych, wykształconych z wielkich miast, którzy potraktowani instrumentalnie mogą jako pierwsi zostać rzuceni „na pożarcie” coraz bardziej wkurzonego tłumu. Lemingowate wchodzą w ten sposób w niewdzięczną rolę przyjęcia na siebie głównego ciosu, by w ten sposób uratować elity i establishment. Jednocześnie, ponieważ to właśnie te lemingowate cieszą się jakimś stanem posiadania, to są oni pierwszymi, którzy muszą, dla uspokojenia coraz bardziej wzburzonych mas, zostać ograniczeni w tym, co, jak im się wydaje, posiadają. Czas strzyżenia bowiem nadszedł. Stąd pojawiają się pomysły dotyczące m.in. zaostrzenia warunków kredytowych. Dzisiaj przestaje to być aż takie proste, tym bardziej, że zagraniczne koncerny-matki banków w Polsce wchodzą na coraz wyższe poziomy wrażliwości m.in. w zakresie rozwijania, tzw. akcji kredytowej. Jednakże lemingowate zdają się nie dostrzegać tego, że opowiadają się za czymś, co w swoim sednie jest wbrew ich żywotnym interesom i dobru w średnim i dłuższym okresie, bowiem to samo w sobie pozostawia ich w pozycji pozbawionej alternatyw. Stąd zaś jest prosta droga do wyzwolenia się owego ukrytego genu samozagłady aż do pojawienia się lemingowatych następnej generacji.

źródło:

http://niepoprawni.pl/blog/625/lemingowate-z-ukrytem-genem-samozaglady-2

wtorek, 12 października 2010

Przeprosiny

Komunikat rzecznika prasowego Cieszyńskiej Akademii Braku Czasu

W związku z zaistniałymi wydarzeniami, które to miały miejsce (a właściwie nie miały, bo do nich nie doszło) w minionym miesiącu nasze biuro prasowe pragnie gorąco przeprosić Szanownego Pana TOMASZA R. za nieodwiedzenie go podczas wizyty jegoż w Ustroniu. Wina nasza jest bezdyskusyjna i nie podlega żadnym usprawiedliwieniom. Ogrom zaniechań i braku czasu w połączeniu z indolencją organizacyjną spowodowały, iż nie doszło do zapowiadanej wizyty. Zaistniał tu SZEREG INNYCH OKOLICZNOŚCI, OKOLICZNOŚCI FAKTYCZNYCH, PRAKTYCZNYCH I PRAGMATYCZNYCH.

Padamy zatem do stóp i radzi wywąchujemy szpitalne zapachy spomiędzy palców u nóg nie ośmielając się nawet zbliżyć naszych niegodnych ust do TWYCH BOSKICH PAZNOKCI. Wołamy po stokroć: WYBACZ!!!!

Z poważaniem i uniżeniem

Rzecznik wodnik i sadzawkarz

Wypatrywacz lepszego jutra w naszych

wzajemnych stosunkach

PHATOR

piątek, 1 października 2010

Pieśń eurosocjalistek na wydaniu

http://www.youtube.com/watch?v=_OFOPd6pgjI&feature=player_embedded

piątek, 24 września 2010

Poezja wirtuozerskiej improwizacji

Ja się uśmiałem, choć w sumie nie jest to wszystko takie śmieszne. No ale cóż pozostaje...

http://fanbieszczad.salon24.pl/232257,smolensk-2010-plk-szelag-lewituje

tak jak w opisie filmiku chodzi o fragment od pierwszej minuty.
Tutaj natomiast stenogram z zabawnym komentarzem:

http://niepoprawni.pl/blog/1398/podroz-w-glab-pulkownika-szelaga

czuwaj

czwartek, 19 sierpnia 2010

Mijały dni, tygodnie, miesiące, pory roku. Hana nauczyła się skubania pierza, jak dbać o gęsi, jak plewić ogródek i czytać z kamieni. Zaprzyjaźniła się z Marin, jej matką. Zapomniała o własnej i rodzonych babkach. Wszystko toczyło się swoim leniwym nurtem, aż do dnia w którym wraz z Marin udały się na polanę w poszukiwaniu arcydzięgla. Nic nie zapowiadało tragedii. Wręcz przeciwnie było ciepło, słonecznie, rozkosznie. Zmęczone poszukiwaniami i natrętnymi owadami kąsającymi ich nagie łydki usiadły w cieniu drzewa i nabrały najpierw łyk, potem dwa, trzy zrobionego przez matkę wina. Było słodkie, palące i orzeźwiające ich nagrzane ciała. Wtulone w siebie patrzyły prosto w słońce igrając z losem i prawami optyki. Posiadały już taką zdolność kontrolowania natury, że wydawało im się, że są niezniszczalne, wszechmocne i nikt ani nic nie jest im wstanie zagrozić.
- Zawsze chciałam wiesz tak... wstać i po prostu biec, aż na sam koniec. Dowiedzieć się co jest na początku. I nie oglądać się za siebie, tylko tańczyć, tańczyć i tańczyć... - Marin szeptała Hanie do ucha.
- Tańcz!!! - krzyczała Hana.
I kiedy tak wirowały, półnagie, pijane po środku polany nagle z piorun uderzył prosto w ramię Marin. Poparzył jej skórę, spalił włosy, a usta wykrzywił w bolesnym grymasie. Minęła sekunda.
Hana została sama. Słodki zapach wina rozlał się po jej białej sukience. Zrobiło się duszno. Po chwili zaczął padać bardzo drobny i ciepły deszcz. Ziemia zmywała z siebie karę za popełnione grzechy.
Hana tego dnia nie wróciła do chaty. Nie wróciła również dnia następnego. I kiedy matka Marin po długich poszukiwaniach znalazła ją w środku lasu parę kilometrów od miejsca gdzie zginęła jej córka, Hana nie powiedziała nic. Tylko tępo patrzyła w jej szkliste oczy oczekując odpowiedzi. Odpowiedzi nie było. Uświadomiła sobie, że w całym jej dotychczasowym życiu były tylko pytania i obietnice bez pokrycia.
- Nie myśl sobie, że to zrządzenie losu, siła wyższa.- powiedziała matka i poszła ze łzami w oczach do swoich gęsi i chaty pachnącej żywicą.
Hana miała już jej nigdy więcej nie spotkać.

c.d.m.n.

specjalnie na życzenie MRW:)

wtorek, 29 czerwca 2010

straszne rzeczy

Niestety Drodzy Państwo, to się dzieje naprawdę. Traktat Lizboński wszedł w życie i praktycznie tracimy pomału wpływ na cokolwiek, a to wszystko po cichu, bez rozgłosu i za plecami, bo o to chodzi żebyś harował, żarł i nie zadawał pytań i nie miał nawet czasu się zastanawiać nad czymś o czym nie mówią w telewizji czy w radiu (kontrolowanych jak wszystko przez kilka korporacji o zasięgu międzynarodowym) a żaden redaktorek nie chce stracić dobrze płatnej pracy więc nawet jak coś wie to siedzi cicho, bo i tak tego nie puszczą na antenie. Barack Obama powiedział ostatnio, że niezależne blogi są zagrożeniem dla demokracji. Zachęcam do poszperania w internecie póki to jeszcze możliwe, bo Nowy Porządek Świata skutecznie to uniemożliwi.

Coś na dobry początek (to sprawdzone z wielu źródeł - sam handluję żywnością i wiem że to są fakty):

http://www.eioba.pl/a90764/kodeks_zywnosciowy_codex_alimentarius_a_faszyzm

środa, 9 czerwca 2010

Kiedy wreszcie dotarły do chaty Marin, Hana była już tak przemoknięta i zmęczona, że nie zrobiły na niej wielkiego wrażnia małe ususzone główki małp powtykane na grube pale stojące dookoła domu. Chałupa była niewielka, drewniana, budowana na zrąb. Otaczał ją gęsty ciemny las i dziko rosnące malwy. 

- To tu. Wejdź do środka. - zaprosiła dziewczynę Marin lekko uchylając jednocześnie drzwi.

W środku panował półmrok. W jedynym oświetlonym kącie siedziała przygarbiona kobiecina platąca wianki z ziół i leśnych kwiatów, którymi zamierzała przyozdobić izbę na urodziny córki.

- Dobry wieczór matko - rzekła dziewczyna. 

- Kim jest ta młoda dama z Tobą? - zaciekawiła się kobieta. 

- To Hana. Poznałam ją pod Złotym Kogutem. Może zostać u nas na noc?

- Oczywiście. Podejdź no tu młoda damo - zwróciła się matka do Hany.

Hana podeszła niepewnym krokiem do nieznajomej i gdy tylko znalazła się na wyciągnięcie ręki, kobieta chwyciła mocno jej dłoń swoją kościstą ręką i wyszeptała coś niezrozumiale w nieznanym dziewczynie języku. Innego dnia, w innej sytuacji Hana zapewne uciekłaby stamtąd ale tego wieczoru jej umysł owładnięty był tylko jedyną myślą - chęci zmiany własnego życia.  Zmarznięta i obolała położyła się spać w wygodnym łóżku pod oknem i czystej, pachnącej lawendą pościeli. Rankiem, dzień poprzedni wydawał się tylko złym snem.

Obudziła się wcześnie. Matka cicho krzątająca się po kuchni ubijała masło i smażyła jajecznicę na niedzielne śniadanie.

- Już nie śpisz? - odezwała się do Hany, gdy ta podeszła do pieca by się ogrzać.

- Nie, nie mogę. 

- Usiądź. W takim razie zjemy razem śniadanie. Marin i tak pewnie wstanie dopiero koło południa.

- Mieszkacie tutaj same w środku lasu? Czym się zajmujecie?

- Tak, same. W ubiegłym roku zmarła moja matka, babcia Marin, która wraz z mężem wybudowała ten dom. Od tej pory zostałyśmy we dwie. Ojciec Marin nigdy z nami nie mieszkał. W zasadzie rzadko nas odwiedział. Jest kupcem w Ladorf. Poznaliśmy się tam na festynie letnim. Zakochaliśmy się w sobie i tak już zostało do momentu gdy nie dowiedziałam się, że noszę w sobie owoc naszej miłości. Wtedy wszystko się zmieniło. Miłość znikła, a i my przestaliśmy się widywać. Córkę wychowałam sama, a właściwie wychował ją las i gęsi. Hodujemy ich około setki. Tam za domem jest wielka polana gdzie żyją sobie na wpół dziko. Gdy przychodzi pora skubania pierza jest tu całkiem dużo roboty. A i ludzi kręci się pełno. Zjeżdżają się kupcy z Afeed skupujący pióra i gęsie jaja na handel w innych miastach. Nie żyjemy dostatnio, ale też nie mamy na co narzekać. Jedzenia nam nigdy nie zabrakło. A i na rozrywki jest. Chodź ja to rzadko stąd wychodzę, za to Marin... - matka zamyśliła się.

- Nie boicie się tak w środku lasu? - spytała Hana.

- A czego? Komu by się tu chciało zapuszczać. Droga daleka i kręta. Łatwo się zgubić. Nikt tu nie chodzi, tym bardziej nocą. Czego tu się bać?

Dalszą część śniadania spożyły w milczeniu. Tuż po nim kobieta oprowadziła Hanę po wielkim podwórku, gęsiarni i ogrodzie. Pokazała jej również wychodek, łaźnię z lodowatą wodą z leśnego strumyka i zbudowaną z desek saunę pachnącą żywicą, sosną i przebiśniegami. Słońce grzało coraz mocnej, a Hana czuła się coraz bezpiecznej w tej zapomnianej przez żywe dusze chacie. 

c.d.m.n.

niedziela, 6 czerwca 2010

Obudź się Człowieku

Niby wszystko jasne i wiadome, jednak warto obejrzeć do końca (a najlepiej od początku). Wiem, wymaga to czasu i cierpliwości a przecież wszyscy mamy tyle obowiązków... jednak mamy przede wszystkim życie - nasze życie i czasem warto samemu zadecydować wbrew wszystkiemu by poświęcić trochę tego życia sobie a nie rzeczom, które "muszą" być zrobione. Muszą bo co? Umrzemy jak ich nie zrobimy? świat się zawali? A może właśnie dzięki temu się nie zawali. Smacznego:

http://www.youtube.com/watch?v=iIWvUYGxMLs&feature=related

czwartek, 27 maja 2010

Afeed było tak samo niewielkim i tak samo brudnym miasteczkiem jak wszystkie inne miasteczka w państwie Zenh w czasach średniowiecza. W jego skład wchodził targ z przeróżnymi straganami oferującymi wyroby własne jak i rzemieślników z Lokland, kamienne domki i drewniane chaty, kuźnia, garbarnia, tartak, pracownia garncarska i ciągnące się na kilkaset metrów miejskie stajnie. Centralnym zaś miejscem Afeed był niewielki burdel i karczma. To do niej, jako pierwszej, udała się Hana tuż po przybyciu do miasteczka. Już po otwarciu drzwi uderzył ją smród przepoconych ciał mieszczan, kwaśny odór strawionego alkoholu przeżerający się wzajemnie z ostrym zapachem wapna, którym wybielono ściany budynku od środka. Karczma była ciemna, oświetlona jedynie woskowymi świecami porozkładanymi na stołach i drewnianej podłodze. Niewielkie okna zakryte bydlęcą błoną żołądkową były tak osmolone od sadzy, że ciężko je było w ogóle zauważyć. Usiadła przy najczystszym stoliku najbliżej wyjścia. Jej współbiesiadnikami była rozczochrana młoda dziewczyna o szmaragdowych oczach i wiejski grajek pijany jak świnia. Wcale nie miała ochoty zostawać w tym miejscu ale głód i niemiłosierny ból głowy był już nie do wytrzymania. Na dworze na domiar złego od dobrych paru godzin szalała okropna nawałnica i wiał lodowaty wiatr nie zapowiadający niczego dobrego. Uśmiechnęła się mile do demonicznie pięknej i tak samo niemiłej kelnerki i poprosiła o michę kartofli z okrasą i zsiadłym mlekiem. Zjadła w pośpiechu prawie dławiąc się kawałkami słoniny i kiedy łyżka skrobnęła o drewniane dno talerza uświadomiła sobie że nie ma dokąd pójść. Rozglądnęła się więc niespokojnie po sali szukając jakiś dobrotliwej twarzyczki chętnej do udzielenia jej pomocy, ale znalazła tylko lubieżne spojrzenia skupiające się na jej obfitym i kształtnym biuście. Właściciel jednego z nich podszedł do niej i rzucił przed nią na stół zakrwawioną biała chustę i kilka złotych monet.
Odezwał się po chwili swoim męskim i chropowatym głosem:
- Ulecz go.
- Ale kogo? Ja nie jestem... - wyjąkała Hana. Ale mężczyzny już nie było.
- Mieszka niedaleko karczmy. Jego syn jest ciężko chory. Nikt nie potrafi mu pomóc - rzekła dziewczyna o szmaragdowych oczach.
Hana spojrzała w osłupieniu na nią nie wiedząc za bardzo jak odnaleźć się w zaistniałej sytuacji.
- Jestem Marin. Możemy być przyjaciółkami jeśli chcesz.
- Hana - odbąknęła Hana.
- Zostaniesz u mnie na noc. Chodź. Lepiej nie być tu samemu gdy się ściemni. Mieszkam tuż pod lasem.
Poszły. Tego dnia Hana jeszcze nie wiedziała, że ta decyzja zaważy na całym jej przyszłym życiu i że pewnego dnia o pewnej godzinie będzie jej żałowac. Drogę do domu Marin dziewczyny spędziły w ciszy, przerywanej jedynie potężnymi grzmotami i chlupotaniem błota.
c.d.m.n.