sobota, 26 marca 2011

Z każdym dniem Hana coraz bardziej przyzwyczajała się do zapachu piwa, wymiocin, do obmacujących ją szorstkich dłoni, nieświeżych ubrań, awantur, niemiłych i miłych komentarzy. Do pracy w karczmie, burdelu, swojego ciasnego pokoiku, gadulstwa Mariki, chamstwa właściciela karczmy i pretensji tajemniczego mężczyzny. Przyzwyczajając się coraz bardziej gasł w niej bunt i wiara. Kiedy kładła się do łóżka po kolejnym dniu, w którym nic się nie zmieniło zauważała, że nawet resztki nadziei tlą się w niej coraz słabiej. Tej nadziei, która pozwalała jej układać w głowie gotowe scenariusze szczęśliwego dnia, kiedy wreszcie będzie mogła powiedzieć, że jej się udało, że jest silna, spełniona, szczęśliwa, jak kiedyś kiedy wszystko było na wyciągnięcie ręki. A teraz? Co teraz? Jak pozostali mieszkańcy zachodniego wybrzeża nie wierzyła w żadnego boga, boginie, skrzaty, duchy, elfy i inne animistyczne bóstwo. Nawet nie znała takiego pojęcia. Jej nadprzyrodzone moce nie były tu niczym niezwykłym - wiele ludzi je miało i każdy traktował je równorzędnie ze zdolnością przełykania czy poruszania się na dwóch nogach. Nic nadzwyczajnego. Każdy był taki sam i każdy w takim samym stopniu mógł bądź nie mógł decydować o swoim losie. Hana nie mogła. I to właśnie doprowadziło ją do momentu, w którym pomyślała, że może czas najwyższy skrócić sobie mękę i skorzytać z jednej ofert, jaką zaproponował jej młody chłopak w czarnym, lnianym kapturze lekko spadającym mu na oczy. Przyszedł do burdelu tylko raz. Zapłacił za całą noc z nią. W przeciwieństwie do innych pachniał żywicą i piżmem. Kochał się z nią powoli celebrując każdy skrawek jej ciała. Potem długo rozmawiali, a na odchodne zostawił jej mały zwitek papieru, na którm pochylonym, starannym pismem napisany został tylko adres. Tego wieczora, kiedy wszystko wydało jej się całkowicie bezsensu ubrała się w swoje nowe ciuchy, starannie zaczesała włosy i wyszła. Droga była długa i pogrążona w całkowitych ciemnościach. Hana nie bała się. Wiedziała, że znajduje się już w takim momencie, że człowiek nawet przestaje się bać. Po półgodzinnym marszu znalazła się pod drzwiami chaty. W środku było ciemno, ale przez niewielką szparę w ścianie dało się usłyszeć przytłumione szepty. W oddali wyły wilki. Była pełnia.