poniedziałek, 30 czerwca 2008

Lot zakończony dysfunkcją oka

Głuchy, metaliczny odgłos wyrwał ją z koszmarnego snu. Powoli starała się rozruszać zdrętwiałe powieki. Niby prosta czynność, ale udało się tylko połowicznie, lewe oko ani drgnęło zlepione jakąś podejrzaną substancją pokrywającą rzęsy. Przez kilka minut walczyła jeszcze z oporną materią, jednak nie widząc efektów dała za wygraną.
- Gdzie ja, do diabła, jestem? - pomyślała rozdrażniona
Prawym okiem starała się nerwowo wyłowić jakieś charakterystyczne elementy otoczenia. Niestety, jedyne co udało jej się dostrzec - to szara, ciągnąca się w nieskończoność przestrzeń. Chwilę zajęło jej uzmysłowienie sobie, że patrzy na sufit, miejscami pokryty plamami pleśni, miejscami pozbawiony fragmentów tynku, przeorany szczelinami rozgałęzionymi jak nerwy liścia.
Stopniowo zaczęły docierać do niej również podejrzane odgłosy... jęki, nerwowe chichoty, krzyki... W ustach poczuła dziwny posmak jakby tabletek albo jakichś innych środków chemicznych. To, co nie dawało jej spokoju, to ten trudny do zidentyfikowania intensywny zapach. Przesunęła źrenicę odrobinę na bok i zauważyła wbitą w dłoń kroplówkę, a wokół wbicia zaschniętą krew. Potężny dreszcz przeszył jej pokaleczone ciało, już wiedziała... ten niepokojący, chemiczny, ściskający wnętrzności zapach, to nic innego jak zapach fenolu, dokładnie tak pachnie szpital.
- O.K. - pomyślała z satysfakcją - teraz pora, żebyś przypomniała sobie jak się tu znalazłaś.
Tok jej myśli zakłóciło jednak pojawienie się barczystej kobiety o wysuniętym podbródku. Niechybnie była to siostra przełożona. Kobieta nie należała do najurodziwszych, a posturą przypominała raczej NRD-owskiego sztangistę na dopingu. Przez chwilę świdrującym wzrokiem przyglądała się pacjentce owiniętej od stóp do głów w bandaże, po czym energicznie zaczęła gryzmolić w karcie zdrowia wiszącej na oparciu łóżka.
- Odwiedziny - bąknęła w końcu przez zaciśnięte zęby.
Po chwili przy łóżku pojawiło się dwoje osobników - kobieta i mężczyzna. Ona, w błękitnej przykrótkiej sukience, różowej szmince obficie nałożonej na usta i z burzą rozwianych kasztanowych loków, on - w znoszonym, bezbarwnym garniturze, w prawym ręku trzymał kilo pomarańczy zawiniętych w gazetę Le Monde. Przedstawił się jako Trelkovsky.
Nie miała pojęcia kim są. Jedyne co mogła, to obserwować ich swoim prawym sprawnym okiem (lewe nadal nie wykazywało chęci do współpracy z właścicielką) i czekać na rozwój wypadków.
Nieznajomi chwilę siedzieli w milczeniu, po czym kobieta odziana w błękity wybuchła nerwowym płaczem i zaczęła wyrzucać z siebie dziki potok słów będących po trochu litanią narzekań, pretensji i łzawych wspomnień.
- Biedaczka, leży tutaj zupełnie sparaliżowana i samiuteńka jak palec! A pamięta pan, jak bardzo lubiła podróże na Lazurowe Wybrzeże i powieści Michaela Zevaco, nie dalej jak w ostatni czwartek mówiła mi, że chce sobie kupić czwartą symfonię Beethovena w wydaniu klubowym, nie znosiła zwierząt, uwielbiała amerykańskie filmy z happy endem, potwornie bała się utyć, była taka szczęśliwa... Simone, dlaczego?! – wykrzyknęła histerycznie na sam koniec i wtuliła się w klapę marynarki siedzącego obok mężczyzny, wytrącając mu przy okazji z rąk pomarańcze, które poturlały się pod sąsiednie łóżka.
"Simone"– na dźwięk tego imienia, w głowie poturbowanej kobiety, momentalnie pojawił się ciąg nakładających się na siebie obrazów...
Mieszkanie na ulicy Pirenejów, czekolada wypijana codziennie rano w pobliskiej kawiarence, zapach i smak Gitanów bez filtra, refren ulubionej piosenki Pierra Lamoureux ("Charakter ciężki masz, lecz to jest sekret nasz"), dziwni współlokatorzy zamieszkujący jej kamienicę (z panem Zy na czele), siekacz zawinięty w kawałek waty i schowany w dziurze za szafą, stopniowo narastające uczucie zaszczucia i bezradności, pogarszająca się depresja i coraz donośniejsze głosy w głowie, w końcu skok z trzeciego piętra i szklany daszek poniżej, który zamortyzował upadek.
- Cóż, Simone Choule, znowu Ci się nie poszczęściło... Ale, moja droga, nie możesz zaprzeczyć, że całkiem Ci do twarzy w tym wdzianku z bandaży – pomyślała przymykając zmęczoną powiekę.

sobota, 21 czerwca 2008

Pytanie na dzień dobry

czy nie uważacie, że admin ulepszył zdecydowanie wersję czasową tegoż bloga?

Tfu.

Splunął uroczyście na bruk.
Bruk był szary i kamienisty.
Nad brukiem unosiła się mgła. Mętna, zielona, brudna mgła.
A przed nim kolejne miejsce kolejnych zbrodni.
A nad nim.
A nad nim szyld.
Nad szyldem dach.
Nad dachem niebo.
A na szyldzie napis wygięty wyczerniały i najwyraźniej wypalony:

KLANCYK

Jasny pierunie, cóż to może znaczyć, pomyślał idiota potykając się w ciemności o schodek przed wejściem.
Nieważne.
Wszedł.

czwartek, 19 czerwca 2008

Mastercard

Buenos Aires

Dzień dobry tylko powiedzieć chciałam na razie, gdyz ze wzgledu na chwilowy brak wolnego czasu w czasie, wiecej napisac w tej chwili nie moge.
Witam!!

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Nie dotyczy Boruty bez pity

Kółka roweru kręciły się jak zwykle o tej porze dość jednostajnie wydając z siebie cichy terkot klamerki ocierającej się o szprychy. Dynamo dawało z siebie tyle energii, na ile było je stać.
- PEDAŁY KURWA! - Pomyślał Robert i zaczął pedałować intensywniej. Dało to dość znaczący efekt w postaci zmiany środowiska czaso-przestrzennego położenia jego i rowera względem wszechświata. Jaże jednak było to złudne... Gdyby Robert wiedział, że kręci się w kółko, na pewno nie zrobiłby nic, bo przecież tak naprawdę wiedział, tylko nie chciał się do tego przyznać sam przed sobą. A kręcił się w kółko od zawsze.
Pan Bohdan z drugiego piętra wiedział o tym dobrze. Obserwował Roberta od wielu lat, odkąd Robert zaczął sam chodzić i sam bawić się przed domem. Pan Bohdan to w ogóle dużo widział, w szczególności zaś upatrzył sobie, nie wiedzieć czemu, Roberta. A Robert był po prostu zwykłym chłopczykiem, z czasem chłopcem, a obecnie mężczyzną. Kiedyś będzie takim samym staruszkiem jak Pan Bohdan, ale Robert nie dopuszczał do siebie tej myśli. On jeździł na
rowerze i myślał, że tak będzie zawsze. Jazda pozwalała mu zapomnieć o wszystkim, nawet o samej jeździe, o tym, że jeździ by zapomnieć i o tym, że w ogóle jeździ. W ogóle rower był ważnym elementem życia Roberta. Był z nim od zawsze. Jako chłopczyk wychodził na rower, później zaczął jeździć dalej i dalej, ale zawsze wracał, zawsze zataczał koło. To było więcej niż nałóg, to był sens jego życia. Robert Rowert Rower. Stawali się jednością i nienawidzili się jednocześnie. Rower nienawidził Roberta, za to, że ten na nim jeździł, Robert zaś nienawidził Rowera, za to, że nie potrafił się od niego uwolnić. Jednocześnie kochał go, dlatego go smarował, konserwował i czyścił jego tryba. Namiętnie wygrzebywał błoto z trybów łańcucha i rowków bierznika. O wszystkim tym wiedział dobrze Pan Bohdan, doświadczony przez życie - w końcu sam miał kiedyś rower.
- TAAAK... to był rower...trzy przerzutki, bagażnik i stopka. Jak na tamte czasy był to naprawdę dobry rower. - Pan Bohdan rozmarzył się myśląc o swym rowerze. Trwał tak przez chwilę, aż w końcu otrząsnął się zdecydowanym trzepnięciem się pompką rowerową w czoło.
- TY STARY, GŁUPI RAMOLU!!! - powiedział głośno do siebie, tak, by nie było wątpliwości, że nie dosłyszał własnych słów. - już zapomniałeś do czego doprowadził cię ten rower?
To fakt, pan Bohdan pewnego deszczowego dnia podstępnie zwabił swój rower nad staw, niby to na wycieczkę i nagłym, zdecydowanym ruchem zepchnął go w toń, w której odbijające się gwiazdy na krótką chwilę zawirowały od kółek fal tonącego roweru i kilku kulistych bąbelków ostatniego jego westchnięcia.
- I tak w kółko i w kółko - powiedział pan Bohdan patrząc na Roberta jeżdżącego ma swym rowerze dookoła domu.

Nowo przybyła

Patajpatatajpatatajpatataj prrrrr.... Głośno stukając ostrogami zsiadła z cholernie niewygodnego siodła, kupionego przed tygodniem na wyprzedaży u Paco Nadaremnika. Niestety, na lepsze nie było jej na razie stać z prostej przyczyny - zaledwie kilka pesos w kieszeni i zastój w interesach nie pozwalał na zbytnią rozrzutność. Spod półprzymkniętych powiek przyjrzała się okolicy... oprócz kundla obsikującego ciepłym moczem stojące w centrum placu spróchniałe drzewo i wyliniałego sępa na pobliskim dachu, miasteczko wyglądało na wymarłe, jedynie na moment zza rogu jednej z rozpadających się hacjend wyłonił się przykurczony osobnik w przetartych skarpetach założonych do mało gustownych sandałków, jednak na widok nieznajomej o bladej cerze i chorobliwie błyszczących oczach znikł szybciej niż się pojawił w labiryncie uliczek biegnących ku peryferiom miasta.
Nieznajoma leniwie splunęła przez lewe ramię, po czym szpetnie zaklęła, w sumie bez powodu, ot taki niewinny rytuał, by przywitać nowy dzień. A ten zapowiadał się wyśmienicie - wiatr wiał w kierunku Kawuru, a ze wschodu nadchodziła potężna burza piaskowa. Kobieta wyjęła z kieszeni fragment zapisanego niechlujnym pismem papieru, przyjrzała się jeszcze raz rozchwianym literom i bezgłośnie poruszając ustami ponownie odczytała otrzymane kilka dni temu zaproszenie.
- To tutaj - wyszeptała, po czym zdecydowany ruchem pchnęła stalowe drzwi, przed którymi stała, a na których ktoś czcionką Arial wydrukował napis KLANCYK.


Dygam lewym odnóżem i witam wszystkich

sobota, 14 czerwca 2008

Zasady pisania na blogu.

No więc drodzy współautorzy!

Jako że przypadła mi w spadku rola admina, muszę wytyczyć pewne zasady co wolno a czego nie wolno żeby nie było później jakichś niedomówień jak np. na mniemaniu, czy mniemaniu jak zwał tak zwał ale wszyscy raczej wiedzą o co chodzi.

A więc:

1. Można pisać wszystko, o wszystkich, na każdy temat

2. Można, a nawet czasem trzeba choć nie jest to wymóg przeklinać bluzgać ect.

3. Można krytykować admina – żadne skutki w postaci wywalania współautorów czy blokowania komentarzy nie wchodzą w grę – mam nadzieję że to jasne.

4. Zapraszamy wszystkich do komentowania – nawet najgłupszy komentarz od Maciusia będzie okazją do wyzywania kogoś i wyśmiania.

5. Szczególnie zapraszamy do komentowania ekipę z niemania (rym) – ich się najlepiej wyzywa i wyśmiewa – ale to wiemy

6. Bardzo szczególnie – a nawet najszczególniej zapraszamy do komentowania admina niemania aldarona z powodów wymienionych w punktach 4 i 5.

7. Mile widziane wysublimowane artystycznie teksty - ale to akurat to my mamy we krwi... .

Tyle tytułem ustalenia braku ustaleń, zakazów, nakazów i chuj tam jeszcze wie czego.

Po prostu piszcie co wam klawiatura na ekran przyniesie.

Miłej zabawy eks drobinkowcy!

Były drobinki jest klancyk...

Tak tak, dziś ja jestem dziadkiem - jak głosił niegdysiejszy slogan reklamowy, ale faktycznie trochę czuję się jak blogowy dziadek. Skończył się bowiem pewien etap blogowania na dro, być może w ogóle nic tu już nie napiszemy, ale mam nadzieję że jednak jeszcze cuś powstanie warszawskie.
To tyle tytułem wstępu, mam nadzieję że spotkamy się na tej stronce raz jeszcze i raz jeszcze zaczniemy od nowa. I to by było na tyle