sobota, 28 listopada 2009

Zmarli

"Pamiętam dokładnie kiedy przestałem się interesować piłką nożną. Razem z chłopakami poszliśmy na hałdę za kopalnią pograć w nogę. Kiedy już doszliśmy na miejsce zobaczyłem wysypaną obok naszego "boiska" stertę śmieci.
- Poczekajcie – powiedziałem i zamiast grać poszedłem pogrzebać w tych śmieciach. Pierwsze co tam znalazłem to była srebrna papierośnica – na jej froncie widniał powtarzający sie grawerowany wzór coś w rodzaju szlaczka i pasek z dekoracja roślinną, oraz wlutowane złote inicjały CG. Otworzyłem ją. W środku znajdowała się wygrawerowana dedykacja - " W dowód szczerej przyjaźni Kazik 29.VII.1929". Wtedy zrozumiałem, że piłka nożna już mnie nie interesuje. Zacząłem palić papierosy..."
Radosław Jureczka, luty 2009

I

- Muszę w końcu z tym zerwać raz na zawsze – pomyślał Marek dojadając resztki śniadania. Kiedy już ostatnie okruchy czerstwego pieczywa, które tak pieczołowicie zbierał czubkami palców ze stołu zniknęły w jego ustach, a letnia herbata o konsystencji syropu wypełniła jego żołądek, Marek powoli zabrał się do zjedzenia serwetki. Serwetka stanowiła dla Marka ukoronowanie każdego śniadania. Nie daj Boże, żeby kiedykolwiek mu jej zabrakło, choć i takie dni Marek doskonale pamięta. Zjadał wtedy w zamian za serwetkę jedną ze swoich ściereczek kuchennych co zaiste do najprzyjemniejszych rzeczy w życiu Marka nie należało.
Zawsze po śniadaniu Marek miał wyznaczony kwadrans na relaks i samokrytykę. Układał się wygodnie na swojej nieco już starej, zielonej w żółte pasy kanapie i oddawał się masturbacji, gdyż to właśnie odprężało go najbardziej. Nie potrzebował jakiejś specjalnej podniety, wystarczał sam akt samogwałtu – było to swojego rodzaju misterium, którego Marek potrzebował do życia jak powietrza.
- Już czas wziąć się za robotę, dochodzi jedenasta – powiedział do siebie Marek.
Marek posiadł unikalną sztukę komunikowania się ze zmarłymi. Co dziennie od godziny jedenastej piętnaście do jedenastej trzydzieści pięć, Marek w swojej wynajętej kawalerce przyjmował dziesiątki osób, które prosiły go o kontakt z ich bliskimi zmarłymi, oczywiście za sowitą opłatą. Marek zbierał ich dane – imię, nazwisko, adres i numer telefonu, numer pesel i datę urodzenia i śmierci. Początkowo sam notował wszystkie te informacje, lecz później wpadł na genialny pomysł wydrukowania specjalistycznych formularzy, które wypełniali jego klienci w domowych zaciszach. Marek od jedenastej piętnaście do jedenastej trzydzieści pięć zbierał formularze i zapoznawał się z nimi. Od dwunastej dziesięć do czternastej dwadzieścia pięć przyjmował osoby, które dzień wcześniej podały dane osobowe zmarłych, z którymi chcieli się skontaktować i przekazywał wiadomości zza grobu.
Jedynym, najpoważniejszym mankamentem w pracy Marka było to, że kontaktował się on ze zmarłymi tylko we śnie. Było to bądź co bądź utrudnienie w jego pracy, gdyż spora część klienteli chciała uczestniczyć w seansie spirytystycznym, a nie oglądać śpiącego, przy tym niemiłosiernie chrapiącego i zgrzytającego zębami grubego, zapuszczonego facecika z nieogoloną gębą.
Marek od dawna borykał się z tym problemem, ale był już o krok od jego rozwiązania.
- Gdybym choć był narkoleptykiem – marzył pod prysznicem. Problem nie dawał mu spokoju aż do pewnego letniego popołudnia.
- Mam! Świadome zapadnięcie w śpiączkę! – wrzasnął Marek w tramwaju, którym akurat jechał. Pozostawał do zrobienia tylko jeden drobiazg – jak tą śpiączkę u siebie wywołać?
- Śpiączka na życzenie – podśpiewywał pod nosem, myśląc, że oświeci go nagle jakiś natchniony pomysł wywoływania śpiączki. Zaczął nawet trenować z dość niezłym skutkiem, krótkie zdrzemnięcia w środkach masowej komunikacji miejskiej, lecz nie dawało to zadowalających rezultatów, bo staruszka chce usiąść, bo ktoś się przewraca po nagłym hamowaniu, bo kibice wracają, bo dziecko płacze, pies szczeka, silnik ryczy, tramwaj się pali, pijak rzyga itp. itd. – jednym słowem za dużo rozpraszających czynników zewnętrznych... .
- Hipnoza to przyszłość – pomyślał Marek – tylko jak zahipnotyzować samego siebie?
- Hmm, czasami niepozorny uraz może wywołać długoterminową śpiączkę, a po ciężkim urazie pacjent szybko odzyskuje świadomość – rozważał możliwości Marek.
- To może mam się walnąć czymś w głowę?- pomyślał – tylko czym?
W najgłębszych swoich wspomnieniach Marek wrócił do lat swojego dzieciństwa, kiedy to jego dziadek Andrzej naprawiał najbliższym buty, buty zawsze nakładał na żeliwne czarne kopyto szewskie ciężkie jak jasna cholera. Tylko gdzie ono teraz może być? Trzeba było najbliższej nocy spytać Andrzeja gdzie je ostatnio widział.

Sen przyszedł szybko i lekko. Marek zatopił się w czeluściach swego tapczanu, zapadł się w materac, który wciągał go głębiej i głębiej aż do samego dna pojemnika na pościel. Tak, Marek miał zepsute, stare łóżko w którym sprężyny w materacu były tylko odległym wspomnieniem.
- Najpierw obowiązki – powiedział we śnie Marek.
Uwielbiał śnić. Zawsze, w każdym śnie był nieprzyzwoicie piękny i elegancki, elokwentny i czarujący – takim też znali go zmarli, nie znając jego ziemskiej powłoki. Znali tylko wyobrażenie Marka o sobie samym, kogoś kim chciał być, a przecież nie był.
Kiedy już Marek załatwił wszystkie służbowe sprawy ze zmarłymi, zaczął wywoływać sen ze swoim dziadkiem Andrzejem. Andrzej jednak nie bardzo go poznawał i Marek długo musiał udowadniać Andrzejowi że on to on, czyli jego jedyny wnuk Marek. Kiedy już Andrzej dał się przekonać Marek spytał go o kopyto.
- Zdaje się że jest w piwnicy, albo nie - za zasłoną w małym pokoju! Stoi koło łóżka – powiedział Andrzej przeczesując dłonią włosy – A po co ci to w ogóle ?
- Eksperyment przeprowadzam dziadziuś... – odpowiedział Marek.
Pożegnali się, serdecznie uściskali i rozeszli się każdy w swoją stronę.
Kiedy Marek obudził się rano był szczęśliwy. Postanowił nawet dać sobie dyspensę na wszystkie poranne rytuały z masturbacją włącznie. Umył się szybko, włożył wczorajsze ubranie, starannie je wcześniej obwąchując, czy aby nie śmierdzi, odpalił papierosa i szybkim krokiem wyszedł z mieszkania na przystanek.
Autobus przeciskał się przez miasto jak wieloryb przez ucho igielne. Był ranek, a upał doskwierał już wszystkim śpieszącym się do pracy pasażerom. Zmieszany smród spalin, potu, moczu i alkoholu powodował u marka odruch wymiotny, który z trudem powstrzymywał. W końcu wysiadł i spokojnym krokiem ruszył w kierunku starego bloku w którym mieszkała jego babcia Antonina. Dochodziła dziewiąta.
Chłód klatki schodowej przyjemnie koił rozgrzane i spocone ciało Marka. Szedł powoli, licząc każdy schodek i delektował się temperaturą klatki. Poręcz skrzypiała tak samo odkąd pamiętał, zielony pas grubego, gumowego tworzywa oplatającego uchwyt poręczy, kojarzył mu się z dzieciństwem, z grą w "Remika" i zalewajką jedzoną wprost z garnka.
Dudniący dźwięk kroków przerwał brutalnie wspomnienia i echem odbił się od mózgu Marka. Ktoś zbiegał po schodach.
- Ceś Malcinku! To papci icies?
- Cześć Mieciu, tak, do babci. Mieciu weź sobie zapamiętaj w końcu że mam na imię Marek – My A Ry E Ky – powiedział do Miecia.
Donia – pies z którym szedł na spacer Mieciu, właśnie lizał Marka po kostce. Mieciu był upośledzonym mężczyzną, którym po śmierci rodziców zajmował się brat Janusz. Janusz tak się zajmował Mieciem, że Mieciu cały czas miał obitą twarz. Mieciu lubił wypić, ale z racji tego, że nie zarabiał, a jego rentę przejmował Janusz, nie bardzo miał za co wypić. Zbierał więc różne rzeczy i sprzedawał, chodził po śmietnikach, pomagał starszym mieszkańcom klatki w zakupach. Po śmierci dziadka Mieciu również pomagał Marka babci – wynosił śmieci, przynosił zakupy – jak zwykle. Babcia zawsze dawała mu dwa złote i oboje byli zadowoleni.
- Lecę Mieciu, trzymaj się – powiedział Marek podając na pożegnanie rękę Mieciowi.
- Ceś Malcinku, postróf pacie Kosie – rzucił Mieciu zbiegając ze schodów z Donią.
- Kurwa mać, co on ma z tym Marcinkiem – szepnął do siebie Marek gramoląc się na trzecie piętro po schodach.
Wreszcie stanął przed pomalowanymi na jasnobrązowo drzwiami z ręcznie namalowaną siódemką i wcisnął przycisk dzwonka.

Przytłaczająco wąski przedpokój w mieszkaniu zawsze napawał Marka niepokojem. Odłażąca zielonkawa farba olejna, którą pokryte były przedpokojowe szafy mieniła się swoistym wypłowieniem i starością, którą przepełnione było całe mieszkanie. Kłębiły się w nim chaotycznie dziwne rzeczy, czasem zupełnie przypadkowe, jakieś pamiątki, zdjęcia, okruchy wspomnień i szarość sprzętów. Marek wszedł do małego pokoiku i zapalił papierosa. Wersalka na której usiadł nakryta była kocem na którym widniał olbrzymi tygrys. Za zieloną zasłoną z jakiegoś sztucznego materiału stało czarne, żeliwne, szewskie kopyto.
- Jednak dziadek się nie mylił – powiedział Marek do babci.
- Dziadek nie żyje przecież. Tak szybko mi chłop poszedł, w kilka dni – odpowiedziała.
- Mogę sobie pożyczyć to kopyto?
- Ale oddasz? – spytała.
- No jasna sprawa, że oddam babciu – powiedział Marek wyciągając kopyto zza zasłony.
Wypowiadając te słowa nie mógł wiedzieć, nie przewidział, że już nigdy nie odda kopyta. Ostatnia deska ratunku jaką stanowiła jego babcia, która kapryśnie mogła przecież odmówić pożyczki tym samym uratowała by go. Ale tak się nie stało.


II



Dopracowanie konstrukcji zajęło Markowi dwa tygodnie. Dzień i noc skręcał stalowe szyny, zapadki, przełączniki fazowe i inne dobrodziejstwa współczesnej techniki. Kiedy już wszystko było gotowe przyszedł czas na próbę.
- Sam się kurwa nie położę, jeszcze mi łeb zmiażdży albo co – mówił na głos.
- Trzeba by coś, nie wiem, może psa? – zastanawiał się – nie no pies odpada, bezsensu. Kurwa, może na początek arbuz, żeby sprawdzić siłę uderzenia – powiedziawszy to pobiegł do pobliskiego warzywniaka i kupił cztery całe arbuzy. Ekspedientka nie mogła się nadziwić po co mu aż cztery.
- A co to panie Marku, gruzińskie przyjęcie pan robisz – spytał uśmiechając się swoimi zapyziałymi od kamienia zębami.
- A co to pani Jadziu, przesłuchanie? – odpowiedział Marek i wyszedł.
- Ale obrażalski, wielkie mi tajemnice! – rzuciła na odchodne sklepowa.
- Obrażalski kurwa od razu, lepiej byś mi pomogła nieść te jebane arbuzy ty niedomyta pizdo- szeptał pod nosem Marek.
Marek w ogóle był dziwny, te ciągłe gadanie pod nosem, jakieś nienormalne rytuały śniadaniowo poranne, popieprzone dogadywanie innym ludziom... , ale Markowi wydawało się zawsze, że właśnie te cechy wyróżniają go ze społeczeństwa, stawiając go ciut wyżej od szarego motłochu kłębiących się wszędzie ludzi. Tak na prawdę Marek nigdy nie wpadł by na jakikolwiek genialny pomysł, niczego niezwykłego by nie wymyślił, ale to wiemy my, my którzy znaliśmy Marka, wiedział to także Autor Sygnału. Wiedział nawet więcej, wiedział że Marek nigdy tu nie będzie sobą.
Kilka dni później ciało Marka rozkładało się powoli znacząc swoją obecność zapachem zjełczałego mięsa, leżąc cichutko i spokojnie. Tylko ta zmiażdżona trzydziesto kilowym kopytem głowa burzyła obraz medytacji i wyciszenia... .
Szkoda, że Marek w swoich wycieczkach do zmarłych, nie zdążył poznać Autora Sygnału... .

III


- Czy chciała by Pani mnie poznać?
- Ale kogo? Co mam przez to rozumieć?
- Czy chciała by Pani mnie poznać?
- Ale kim Pan jest?
- Ja? Ja jestem Autorem. Autorem Sygnału?
- Co??? Jakim kurwa Autorem jebanego Sygnału? Jakiego? Co Pan pierdolisz?
- Troszeczkę szacunku kobieto, bo zostawię cię tu na zawsze i wtedy na pewno już nigdy nie zapomnisz jak się nazywam.
- Pan się uśmiecha???
- Permanentnie...

Mieszkanie w całości wyłożone było drewnianą mozaiką z przenajróżniejszych gatunków drewna. Wzór był tak misterny i tak precyzyjnie wykonany, że potrzeba by było setek lat, żeby wykonać takie cudo. Mozaika oplatała każdą część mieszkania. Ściany, sufit podłogę, przechodziła przez meble i wszystkie sprzęty domowe. Sama w sobie była czymś niemiłosiernym, nie pozostawiającym oglądającemu żadnych złudzeń na temat swej
doskonałości.
Na wycyrklowanym przez wzór punkcie centralnym mieszkania stał fotel, wykonany z tą samą precyzją i mistrzostwem co i jego siostra mozaika. Czasami nawet spotykali się na urodzinach jednego czy drugiego i gawędzili wspominając stare czasy, kiedy to jeszcze rośli sobie w lasach, a ich liściaste grzywy czesał wiatr. Fotel parskał czasami drobinkami kurzu, z których korniki plotły swoje gniazda, moszcząc go i upychając w drążonych korytarzach własnego jestestwa. Ogólnie fotel i mozaika nie lubili korników, a korniki wręcz przeciwnie...
Fotel nie lubił także swojego właściciela, gdyż jak uważał zbyt często ów właściciel przesiadywał mu na twarzy.
- Może i jestem zboczony – mawiał do mozaiki swoim zgrzytającym głosem – ale bez przesady kurwa!
Właścicielem fotela, mozaiki i mieszkania w ogóle – jak już się wszyscy domyśliliśmy był Autor Sygnału.
Powstaje pytanie - co łączy Autora Sygnału z Markiem?
Autor Sygnału urodził się tego samego dnia, o tej samej godzinie, minucie, sekundzie, co Marek. Autor znał Marka, ale Marek słyszał o Autorze tylko w bajaniach, mitach i legendach. Autora Sygnału nazywano na ziemi aniołem. Aniołem Stróżem. Tyle że Autor nie był żadnym aniołem czy duchem, był takim samym bytem co Marek, Autor był istotą o wyższej świadomości o ponadczasowych i długoterminowych zadaniach. "Bycie" Autora Sygnału mieściło się w jednostkach niepojmowalnych przez nas – szarą masę ludzką zżerającą siebie i innych. "Bycie" Autora Sygnału nie mieściło się nigdzie. Dla nas Autor nie powinien istnieć w świecie materialnym i rzeczywiście – nie dane nam jest go widzieć, co nie oznacza że on nie istnieje. Istnieje.
Sam nie wiem czemu, ale Autor bardzo upodobał sobie Marka. Czasem gdy Marek onanizował się na kanapie, Autor siadał obok niego i czekał na euforyczny orgazm (jakby Marek w ogóle wiedział co to znaczy) razem z Markiem.
Pomagał mu w odszukiwaniu zmarłych, sam z resztą udostępnił mu ową furtkę na tamten świat, co jak wiemy Marek skrzętnie wykorzystywał każdej nocy, komunikując się ze zmarłymi. I sam mu tę furtkę zatrzasnął... .


IV

- Witaj Marku – powiedział Autor Sygnału, głosem pełnym przeszywającego spazmu rozkoszy.
- Witaj - odpowiedział Marek odpalając papierosa. – Widzę że udało mi się wywołać tą śpiączkę tylko teraz nie wiem jak się z niej wybudzić. Nie mam za bardzo koncepcji... za to głos masz bardzo przyjemny kolego.
- Hmmm, no cóż Marku – mruczał Autor – przyjrzyj mi się dokładnie, poznajesz mnie?
- Jakby tak. Ale nie do końca.... jakby....
- Spójrz na siebie i spójrz na mnie – zrozumiesz?
- Kurwa! Przecież ty wyglądasz jak ja zawsze tutaj wyglądałem i to ja właśnie tak powinienem tu wyglądać, a przecież wyglądam tak jak wyglądałem tam! Co tu jest kurwa grane???
- Nic, uspokój się – wyszeptał Autor, wywołując dreszcz przyjemności przeszywający ciało Marka – właśnie spotkałeś swoje prawdziwe ja...

Marek nie mógł opanować ciągłego uśmiechu. Był jakby na stałe zamontowany do jego twarzy, wszechogarniający spokój i wyjałowienie z wszystkich problemów dostarczało mu euforycznej radości. Siedział na plaży popalając papierosy, które smakowały jak nigdy przedtem. Wpatrywał się w błękit morza. Rozkoszował się kojącym szumem fal.
- No i coś zrobił z tym moim kopytem? – dobiegł go nagle głos Andrzeja.
- No widzisz, zdaje się ,że eksperyment nie bardzo się udał...

V

- A dupa tam! powiedział fotel, kiedy kolejny raz Autor Sygnału siadał na jego twarzy...

wtorek, 17 listopada 2009