czwartek, 30 grudnia 2010

Cicha...

Wybudzenie ze snu było zawsze szokiem dla mojego umysłu i organizmu. Przeszywające drgawki i kołatanie serca, które towarzyszą przejściu ze snu w stan przytomny zawsze przypominają mi jedyny sens życia. Tego ranka słońce lubieżnie lizało szyby i ramy okienne, niemiłosiernie chlipiąc i dławiąc się swoimi odbiciami w oknach budynków. Mroźny poranek rozświetlał mój skromny pokój i już czułem, że mróz znów pokonał moje centralne ogrzewanie. Powoli siadłem na łóżku i trzęsąc się z zimna zacząłem zakładać na siebie porozrzucane niedbale ubrania.
Czajnik wył przeraźliwie. Pewnie poparzył się w gwizdek – pomyślałem. Postanowiłem mu pomóc szybko zakręcając kurek gazu na kuchence. Zapach kawy wypełniał teraz moje nozdrza, tak samo jak niegdyś Cyklon B wypełniał nozdrza więźniów obozów koncentracyjnych. Pierwszy łyk kawy ma zawsze w sobie coś z orgazmu, szczególnie przepalony jakimś tytoniem dobrej jakości. Nieuniknione wyjście na przemrożone zewnątrz nadchodziło powoli, uśmiechało się do mnie, a raczej śmiało się ze mnie ostrząc ołówek lekko stępionym nożykiem do papieru. Czerwone ostrużyny ołówka leżące na śniegu wyglądały jak logo przerwanej błony dziewiczej. Kawa dogasała razem z niedopałkiem. Ubrałem kurtkę i szalik.
Daleko nie uszedłem bo zaraz poślizgnąłem się na oblodzonych schodach i zapierdoliłem głową o spawaną, metalową poręcz. Łuk brwiowy poszedł się pierdolić – pomyślałem. Zacząłem zamiatać swoje obolałe ciało z powrotem do domu, ale gdy tylko stanąłem na nogach powtórnie wypieprzyłem się tym razem uderzając potylicą o schody… .

Kiedy otworzyłem oczy było już ciemno. Kurwa, przeleżałem cały dzień – pomyślałem. Muszę zadzwonić do pracy, jakoś się usprawiedliwić z nieoczekiwanej nieobecności. Głowa pękała mi z bólu. Próbowałem odszukać w kieszeni telefon, ale nie mogłem go namacać. Pewnie rozgniotłem go na miazgę podczas któregoś z upadków.
- No kurwa nie wstanę! – ryknąłem na cały głos. Krew z rozbitej głowy przymarzła do schodów uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch głową. Byłem złączony ze schodami własnego domu własną krwią.
- Ratunku! – krzyknąłem. Nie wiedziałem nawet która może być godzina. Mogła być równie dobrze szesnasta co dwudziesta trzecia albo czwarta rano.
- Nawet nikt mnie nie zobaczy – szepnąłem cicho sam do siebie. Przez lata pracowałem nad ogrodzeniem posesji, które świetnie oddzielało mnie od reszty świata - sąsiadów i przechodniów. Cały czas chciałem żeby nikt mnie nie widział. Chciałem intymności i swobody na własnej posesji, żeby nie czuć się skrępowanym jakimiś przypadkowymi podglądaczami i gapiami… . Tylko co teraz. Powoli opadałem z sił. Trzęsłem się z zimna – wychłodzony bliżej nie określonym czasem leżenia na śniegu i lodzie z przymarzniętą otwartą raną głowy do lodowej politury schodów.
- Przynajmniej się nie wykrwawię – powiedziałem szeptem słyszalnym tylko dla zmarłych właścicieli sąsiedniej posesji, którzy jakoś dziwnie spokojnie obserwowali mnie przez szparę w płocie. Uśmiechali się do mnie, a nieżyjąca sąsiadka puszczała nawet zalotne perskie oczko. Kolorowe kwiaty, które zaczęły przebijać się przez cukrową śnieżną watę oplatały rurki ogrodzenia i poliwęglanowe płyty. Szczygieł razem z papugą kakadu rozkładali na części pierwsze wszystkie zdania jakie kiedykolwiek wypowiedziałem, a żuk gnojarz kończył lepić bałwana. Brakowało mu tylko marchewkowego nosa. Chętnie nawet bym my przyniósł, ale było mi tak błogo że postanowiłem jeszcze chwilkę rozkoszować się tą upojną chwilą. Tym bardziej że właśnie rudo czarny kot sąsiadów przyniósł mi sernik na zimno i kawałek pasztetu z jagnięciny z żurawiną i śliwkami suszonymi. Ślina przymarzła mi do podniebienia. Dostałem wzwodu, który rozerwał moje spodnie i kutas obserwował mnie bardzo uważnie czekając na jakiś ruch z mojej strony. Dostałem ataku śmiechu – bo jak ja będę wyglądał jak już ktoś mnie znajdzie na wiosnę na tych schodach, cały pokrwawiony z tym kutasem na wierzchu?

Kierowca pewnie prowadził rozpędzoną do 140 km/h karetkę oddziału ratunkowego. Z rykiem syren zaparkował pod wyłamaną bramą posesji nr 28. Ratownicy sprawnymi ruchami wyskoczyli z pojazdu, a kierowca chuchnąwszy w ręce zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem.
- Ale miazga – pomyślał patrząc na człowieka leżącego na schodach.
- Tętno jest wyczuwalne – rzucił jeden z ratowników.
- Zabieramy go.
Bez zastanowienia wzięli mężczyznę za ramiona i silnym ruchem pociągnęli go do góry, pozbawiając go przy tym sporej części mózgu, który został przytwierdzony lodowym gwoździem do schodów.
- Kurwa i po tętnie… - powiedział kierowca odpalając następnego papierosa. Zaczynało się ściemniać. Gapie rozchodzili się pośpiesznie do domów. Przecież za chwilę wigilia a ołówki jeszcze nie zastrugane.

wtorek, 7 grudnia 2010

Kiedy dotarło do niej co się naprawdę stało, uświadomiła sobie, że jedynym jej znanym miejscem w okolicy poza lasem, jest Karczma pod Złotym Kogutem. Pamiętała wszakże, że nie wywarła na niej dobrego wrażenia, ale czy mogło jej się przydarzyć coś gorszego niż nagła śmierć najlepszej przyjaciółki na jej własnych oczach?! Zrezygnowana i obojętna na wszystko udała się tą samą drogą co parę miesięcy wcześniej, prosto pod drzwi oberży. Weszła do środka i ku jej zaskoczeniu stanął przed nią ten sam mężczyzna, którego widok ją wtedy tak przeraził. Nie miał już jednak tak groźnego i zachrypniętego głosu jak wtedy, a i jego postura była jakaś przygarbiona i niezgrabna, ale kiedy spojrzał jej w oczy Hana zdrętwiała i nie mogła się ruszyć. 

- Miałaś go uratować. A on nie żyje. - stwierdził z wyrzutem mężczyzna.

Słowa zabrzęczały Hanie w uszach jakby odbite echem od chaty matki. Nie tylko jego miała uratować - pomyślała i spojrzała na mężczyznę z takim żalem, że ten skulił się jeszcze bardziej i osunął na podłogę pod ścianą.

Poza nimi w karczmie nie było nikogo aż do wieczora, kiedy to właściciel oberży zjawił się nagle by zrugać piękną kelnerkę i zaciągnąć ją na zaplecze, by tam oddać się cielesnym rozkoszom. Kiedy wrócił zarócił uwagę na Hanę siedzącą przy pustym kufle piwa i zapytał jak długo zamierza tak siedzieć. Kiedy dziewczyna nie odpowiedziała nic uświadomił sobie, że może nie ma dokąd pójść i co z sobą zrobić i zaproponował jej pracę pomywaczki na zaplaczu karczmy. Hana przyjęła ofetę z obojętnością i jednocześnie ulgą, że nie będzie musiała się martwić o swoją najbliższą przyszłość. Noc spędziła w komórce za karczmą. Trochę zbyt ciasnej, trochę zbyt ciemnej i trochę za brudnej jak na pokój hotelowy. I dopiero po dwóch, może trzech dniach uświadomiła sobie, że została w niej uwięziona, tylko jeszcze nie wiedziała za co. Z każdą mijaną godziną głód doskwierał jej coraz bardziej, a ostatnie promyki nadziei opuszczały jej duszę i wtedy drzwi otworzyły się z łoskotem i stanął w nich znów ten sam mężczyzna, którego pierwszego spotkała w karczmie. Wyszarpnął ją za włosy na zwenątrz, zdarł z niej ubranie i wrzucił ją do bali pełnej gorącej wody i różanego olejku.

- Wykąp się. Od teraz będziesz służyć mnie. - powiedział.

Hana zdezorientowana, głodna i poniżona zaczęła się zastanawiać, w którym momencie jej życie przestało od niej zależeć i dlaczego znalazła się w tym właśnie miejscu i w tym właśnie momencie. Odpowiedzi jak zwykle nie było.

c.d.m.n.

piątek, 3 grudnia 2010

Tak, ku pokrzepieniu serc

http://www.youtube.com/watch?v=1QL0bXxjqEQ

piątek, 15 października 2010

lemingi

Lemingowate z ukrytym genem samozagłady (1)

Może i utoniemy...
Idee

Cały „moherland”, Ciemnogród, zacofanie – czy jak tam głosi jasnogrodzka propaganda – się zżyma i martwi stanem lemingowatych. Że te są bezideowe, materialistyczne, letnie, oportunistyczne, kunktatorskie, hedonistyczne…. Że lemingowate są inercyjne i podatne na wpływy telewizora. Że lemingowate poznawczo-interpretacyjnie są jałowe. Że atrofię identyfikacji z tradycją tuszują kosmopolitycznym szpanem. Że immanentny im konformizm czyni ich zdolnymi wyłącznie do naśladownictwa. Że jakikolwiek krytycyzm i realizm jest im całkowicie obcy. Że są narcystyczne, egotyczne, próżne czy z gruntu aspołeczne. Trudno to wszystko uznać za przesadne stereotypy, skoro otaczająca rzeczywistość dostarcza aż nadto dowodów na potwierdzenie powyższych twierdzeń. Istnieje jednak coś, z czego lemingowate nie zdają sobie w ogóle sprawy. Tym czymś jest noszony w sobie ukryty gen samozagłady. Zastanówmy się.

Lemingowate w całej swojej masie przyjmują doraźną postawę, zawężając neurastenicznie pole wyboru takich lub owych alternatyw, by niecierpliwie iść po linii najmniejszego oporu, byleby niczym sobie głowy nie zaprzątać, mieć masę przyjemności i jak najbardziej przedłużyć stan dziecięcej beztroski. Dla lemingowatych całe życie musi być bezustannie trwającą zabawą, „funem”, luzikiem. Analizując swoisty życiowy bilans (w krótkim, średnim i długim okresie) lemingowate skupiają się prawie wyłącznie na aktywach, zaś ze zwyczajną niechęcią i irytacją zmuszają się do pobieżnego zajmowania się pasywami. Bierze się to stąd, że ta strona tegoż rachunku drażniąco przypomina o ograniczoności zasobów, którymi człowiek dysponuje. A to z kolei lemingowate frustruje, gdyż ich fundamentalnym imperatywem życiowym jest, by mieć miast być. Stąd też, gdy niewzruszalna zasada buchalterii stanowi, że cokolwiek, co jest dostępne, musi mieć pokrycie w czymś innym. Że nic nie powstaje z niczego. Że naturalne, logiczne procesy ekonomiczne, społeczne czy też kulturowe układają się w łańcuch przyczyn i skutków. Że to natomiast jest wyznacznikiem zdrowego rozsądku, wnioskowania, a więc myślenia. To, to wszystko, jest przez lemingowate traktowane, jako coś nieprzyjaznego, odrzucającego, wręcz wrogiego. A skoro tak, to dla, tzw. „świętego” spokoju, lepiej jest obchodzić to z daleka. Mieć z tym jak najmniejszy kontakt, zamieść to pod dywan. No i lemingowate z zapałem to robią. Nie łamią sobie głowy tym, że odpychając coraz bardziej narastające problemy, tak naprawdę sadzają się na bombie z opóźnionym zapłonem. Że prędzej czy później, to ona może eksplodować w najmniej spodziewanym momencie. Że wybuch taki spowodować może bliższe i dalsze szkody społeczne (i jakiekolwiek inne). Zwyczajnie, ukryty gen samozagłady. By lemingowate mogły dawać sobie z tym radę, to wymyślono igrzyska nowego rodzaju i…. nazwano je postpolityką. Wiadomo, skoro takie quasi naukowe bełkoty, jak „koniec historii”, „postnowoczesność”, etc. są chwytliwe, to i w zakresie różnych, naturalnie, ścierających się sprzeczności, aspiracji i pragnień, wyrażających się w polityczności, da się sfabrykować jakiś surogat i go forsować. Byleby nie wnikać w sedno różnorakich problemów.

No, dobrze (a może jednak, nie) w związku z powyższym powstaje pytanie, co jest tego wszystkiego przyczyną i jakie mogą być tego skutki. Obsesja materialistyczna lemingowatych, którą są owładnięte, ich prokonsumpcyjne apetyty, aspiracje czy też zachcianki są efektem permanentnie trwających deformacji rynkowych. W ciągu dwudziestu lat owego neo-peerelu (polskiej republiki lemingowatych) wskutek działania systemu utrudniającego (czy wręcz uniemożliwiającego) odtwarzanie rodzimego kapitału, tworzenia rodzimych instytucji kapitalizmu właścicielskiego, stabilizowania relacji i warunków gospodarczych, mimo względnego przyrostu bogactwa (szczególnie w indywidualnym wymiarze), ogromne rzesze społeczeństwa zostały przekierowane w stronę oferty rynkowej, która na masową skalę została im zaimportowana. Oczywiście, stało się to kosztem rodzimego potencjału produkcyjnego, wytwórczego czy też ogólnie, gospodarczego. Sytuacja przypominała trochę tą, która miała miejsce w 1626 r., kiedy wyspa Manhattan za ówczesne 60 guldenów (równowartość obecnych 20-30 dolarów) została sprzedana holenderskim osadnikom przez Indian z Brooklynu. Skutkiem tego późniejsi Anglosasi, wypierając z niej wcześniejszych kolonistów, przejęli biznes, na którym zrobili interes wszechczasów. Najgorzej na tym wyszli, tzw. „rdzenni” Amerykanie.

Ów import oferty rynkowej nałożył się na kryzys wywołany regresem wcześniejszej dekady. A tak w zasadzie było to odległe echo, skutek uboczny, realizowania przez prawie pół wieku utopijnego modelu gospodarki „księżycowej”. W efekcie tego, ogromne masy społeczne (materialnie wyposzczone) pognały w stronę względnego dobrobytu podsycanego sugestywnym przekazem „dla każdego coś miłego”. Ma się rozumieć, że w tej gonitwie bardzo szybko zaczął im przeszkadzać balast przeszłości, którego czym prędzej starały się pozbyć. Zaledwie nieliczni wówczas nawoływali do tego, by posprzątać stare, zalegające drogę „śmieci”, i w ten sposób ułatwić sobie bieg naprzód. Jednak, ich głosy zagłuszał masowy ferwor i tupot. Niezwykłą zręcznością w omijaniu, lawirowaniu wśród tych „śmieci” wykazywały się coraz to młodsze pokolenia, które uznały, że z racji czasu, w którym się rodziły, ten względny dobrobyt się im zwyczajnie należy. Za przeproszeniem, jak psu kość. Coś, do czego dojrzalsze państwa i społeczeństwa dochodziły przez wiele pokoleń, miało im być dane natychmiast. Ów moment urodzenia miał być dla nich swoistą premią. Bez wątpienia zagranica miała co im oferować, gdyż w ten właśnie sposób likwidowała nagromadzone przez dziesięciolecia nadwyżki (nierzadko będące zwykłymi bublami), by dzięki temu móc sama się odciążyć. No i w ten sposób na stare „śmieci” nakładać się zaczęły nowe. Mimo wszystko nie dotyczyło to wyłącznie zagranicznych odpadów rynkowych, ucieleśnionych w dobrach konsumpcyjnych. Nie, to natychmiast do Polski docierało dopiero co montowane było gdzieś tam na peryferiach, w Trzecim Świecie. W znacznym natomiast stopniu dotyczyło to pewnych wzorców (lepiej powiedzieć, „antywzorców”) kulturowych, instytucjonalnych, społecznych. Coś, co w tamtych społeczeństwach przeszkadzało było jak najszybciej wypychane (jak „brudna produkcja”), by w Polsce, jak i innych, tzw. młodych demokracjach, mogło się osadzać. Starsze, pogardliwie nazywane „moherowe”, pokolenie mądre doświadczeniem życiowym potrafiło precyzyjnie oceniać stan ideowego i kulturowego „zaśmiecana” kraju, jednak jego głos był coraz słabiej słyszalny. Bo…, to szła młodość. Zresztą owe „moherowe” pokolenie prostolinijnie i prostodusznie zakładało, że ta młodość zerwie ze złymi nawykami z przeszłości, jednak Bogiem a prawdą nic takiego nie miało miejsca. Mechanizmy pozostały w gruncie rzeczy te same i co najwyżej przybrały nowe atrybuty, nowe symbole, nowe kody kulturowe.

Napierająca coraz śmielej młodość była jednak wyjałowiona z pewnej umiejętności, tj. zdroworozsądkowej interpretacji sygnałów świadczących o nadciągającym zagrożeniu. Liczyły się bowiem zabawa, przyjemność, doraźność chwili czy – ogólnie mówiąc – beztroska. „Moherowe” pokolenie w ogromnym stopniu stało sobie obok, przyglądając się temu, co z czasem zaczęło się rozkręcać, gdyż – jak twierdzono – młodość ma prawo się „wyszumieć”. Nawet teraz można spotkać się jeszcze z takimi poglądami u tych, którzy o sobie mówią, że są konserwatystami, prawicą, wierzącymi i patriotami. Nie wiadomo, czy jest w tym więcej naiwnej pobłażliwości, permisywizmu, lekceważenia problemu czy też jest to forma pewnej kapitulacji, wycofywania się i popadnięcia w błogostan, samoznieczulenie się. Pal sześć, co to jest, ważniejsze jest to, że system wczesnego ostrzegania, właściwy każdemu zdrowemu społeczeństwu i państwu, zwyczajnie zaczyna zawodzić. Zresztą, ile razy tak było w przeszłości? No, „mohery” są coraz słabiej słyszalne, a młodość szaleje. I łamane są jedne bariery za drugimi, jedne granice za drugimi, jedne tabu za drugimi. Hulaj dusza piekła nie ma. Oczywiście to jest złudne, gdyż system wzajemnej kontroli u lemingowatych jest tak drakoński, że ten, kto choćby w minimalnym stopniu wyłamuje się z całości, bardzo szybko zaczyna być elementem niepewnym. To nie wystarczy wyłącznie „jechać” mainstreamem lecz trzeba także być odpowiednio czujnym. Jak lemingi sobie z tym radzą?

Ano w zasadzie prosto. Polega to na stworzeniu sobie pewnego „autofiltru”, w którym dokonywana jest selekcja sygnałów dochodzących z otoczenia. Jeśli cokolwiek nie jest zgodne z jakimś, funkcjonującym w światopoglądzie, stereotypem, to jest to automatycznie odrzucane bez poddawania tego dalszej „obróbce”. Do świadomości docierają więc wyłącznie te sygnały, które zgodne są z zaszczepionym standardem postrzegania rzeczywistości. Weźmy za przykład ostatnie dwie wielkie powodzie, tj. w 1997 r. i tegoroczną. Okazało się, że ani wówczas ani teraz lemingowate, które w ogromnej masie pobudowały się na terenach zalewowych, nie brały pod uwagę tego, że w ten sposób wystawiają się na ogromne ryzyko. Zresztą nie tylko siebie lecz również resztę społeczeństwa, które będzie zmuszone przyjść im z pomocą. A przecież ważniejsze było, by w atrakcyjnych (sic!) lokalizacjach pobudować apartamentowce i domy jednorodzinne, gdyż to zaspokajało ich aspiracje prokonsumpcyjne. Czy zastanawiając się nad miejscem zamieszkania brały one pod uwagę to, że otaczające ich rzeki mogą być niebezpieczne? Nie. Nic takiego nie miało miejsca. Zadowalały ich jedynie znakomite oferty rynkowe, które takiego niebezpieczeństwa nie uwzględniały. Wszak w rachunku ekonomicznym liczyły się przede wszystkim zyski, zaś koszty o tyle, o ile wiązały się z kredytowaniem inwestycji. Cała reszta, która podważała długofalowy sens takich przedsięwzięć budowlanych, została pominięta. Dlaczego? Właściwie odpowiedź na to pytanie nie jest taka trudna. Mianowicie, przypuśćmy, że to ryzyko również zostałoby wzięte pod uwagę, to naturalną koleją rzeczy byłaby rezygnacja (bądź wstrzymanie) inwestycji do czasu, kiedy otoczenie zostanie na nie przygotowane. Takie byłoby „moherowe” myślenie. Wszak to nie chodzi wyłącznie o to, by pociągnąć media i uzbroić teren, co w większym stopniu o to, by stworzyć infrastrukturę, jeśli nie zapobiegającą rozlaniu rzek, to przynajmniej ograniczającą szkody wskutek tego powstałe. To rzecz jasna mogą zrobić władze samorządowe współdziałające z rządem. I teraz, lemingowate, wybierające jedno i drugie, nastawiają się na to, by obie władze szybko stwarzały warunki usprawniające gospodarkę gruntami, by w ten sposób móc szybko przeznaczać je pod zabudowę. A przecież kolorowe oferty tak intrygująco kuszą. I owszem, może, jak radośnie obwieszczały jasnogrodzkie media, w hipotekach i operatach drgnęło, co wystarczyło na tyle, by lemingowatych zadowolić. Ale co z rzekami? No cóż, jest fajnie, bo ekologicznie. „To nie moja sprawa.” – powiada lemingowaty. „Co mnie to obchodzi?” – mówi inny – „Nie mam czasu, by się tym zajmować.” – szybko dodaje. „Że co? Może zalać? Gdzie tam, nie ma mowy.” – ucina rozmowę następny. „No i co z tego? Postawi się kilka pomp i będzie po sprawie.” – rezolutnie dodaje inny. Co, nie było takich wypowiedzi? Doraźność wygrała ze zdrowym rozsądkiem.

Pytanie, dlaczego. Otóż, przede wszystkim dlatego, że gdzieś tam zaczyna tykać zegar rat kredytowych, więc pojawia się paląca potrzeba, by zamieszkać w nowym gniazdku. Dalej, drażni mieszkanie „na kupie” (u rodziców, teściów) lub gdzieś tam w wynajmowanym mieszkaniu, więc chce się stamtąd uciec jak najszybciej. Ważny jest też efekt demonstracji, będący motorem działań lemingowatych, pragnących cieszyć się jakimś cenzusem (materialnym, środowiskowym, towarzyskim). Nic tak bowiem na poprawia własnego ego, jak możliwość pochwalenia się ponad standardowymi warunkami bytowania. Dalej, lemingowaty nie wnika to, co tak rzeczywiście stoi za tym, że grunty schodzą, jak – nomen omen – woda (!). Być może właśnie jest tym, który o tym decyduje bądź na tym zarabia (bez- lub pośrednio). Być może swoim działaniem ma wpływ na to, by w taki sposób „uszczęśliwić” swoich krewnych i znajomych. Takich przesłanek może być zresztą więcej. Następnym wytłumaczeniem może być to, że zrozumienie sedna problemu mogłoby wymagać weryfikację dotychczasowego postrzegania rzeczywistości. Bo też, dlaczego rzeki są groźne. Ano, dlatego, że od dziesięcioleci zostały zaniedbane. Nie opracowano systemu polderów, nie pobudowano stopni retencyjnych, nie wzmacniano wałów, nie modernizowano kanałów melioracyjnych, nie budowano i nie odbudowywano dren itd. itd. A dlaczego? Wszak nie jest tak, że brakuje fachowców. Ano dlatego, że to są wszystko rzeczy ogromnie kosztowne. No, a wiadomo w kasie dno coraz bardziej prześwituje. Dlaczego? Lemingowate mają na to tylko jedną odpowiedź, „Bo to jest sprawa polityczna.” Ot, wystarczy „pojechać” mainstreamem byle uciec od następnych trudnych, a może nawet i drażliwych, pytań. Wszak gdzieś tam w toku analizy może pojawić się to, że jednym z powodów braku owego moni jest to, że spora jej część jest zakumulowana (zamrożona) w dobrach gromadzonych przez lemingowate, zaś jakaś inna…, no gdzieś „wyciekła” (sic!). Dobrach ulegających ponadto szybkiej dekapitalizacji. Takie odkrycie mogłoby wywołać dysonans poznawczy, a stąd jest już droga do redefinicji postrzegania przez siebie rzeczywistości. A to jest bolesny proces. Przeto, by przez niego nie przechodzić, konieczne jest uruchomienie autonomicznych mechanizmów obronnych, polegających przede wszystkim na uciekaniu od analizowania sedna problemu i zagłuszeniu tego czymkolwiek. Najlepiej poprzez wynalezienie jakichś tematów zastępczych. Bo też jakże niewdzięcznym może być postawienie pytań, „To, jak to? To również moja wina? To ja mam teraz rezygnować z tego, co się dorobiłem? Mam znowu wrócić ‘na kupę’ do rodziców, teściów, wynajmować jakieś mieszkanie w bloku? Mam co parę lat nie zmieniać samochodu, nie kupować drogich mebli, całego wyposażenia domowego? Nie jeździć za granicę na wczasy? Mam się cofnąć do punktu wyjścia? To po co ja robiłem te studia, harowałem jak wół, byłem dyspozycyjny, rzadko bywałem w domu, późno wziąłem ślub, piąłem się po szczeblach kariery, dobierałem sobie kolegów, przyjaciół, znajomych wyłącznie takich, którzy są mi do czegoś przydatni…?” Itd. itd. Takie i tym podobne pytania, rzecz jasna, mogą doprowadzić do depresji bądź w najlepszym razie do zmiany postaw życiowych. W dalszej natomiast kolejności może to doprowadzić do zaświtania pytań, „Może do cholery te mohery, to jednak w czymś mają rację? Może ten Ciemnogród wcale nie jest taki ciemny? Może posłuchać, co on ma do powiedzenia?” A może jednak, nie, bo się włącza „autofiltr”. No, to sru, na plazmę wyścigi Formuły I, a w rękę szklankę z Jack’iem Daniels’em. „Co, tam, że mi zaleje garaż, patio? Ubezpieczyciel wypłaci odszkodowanie. Wezmę następny kredyt i sobie kupię wszystko nówki.” I tak do następnego razu, aż przyjdzie kolejne zaskoczenie.


A „mohery” patrzyły na to wszystko zgoła odmiennie. Od „zawsze” bowiem twierdziły, że wpierw trzeba od fundamentów budować społeczeństwo obywatelskie, zdrowe instytucje polityczne, gospodarcze, regulacyjno-administracyjne, wreszcie społeczne. Że proces przekształcania narodu, społeczeństwa i państwa winien być stopniowy, rozłożony w czasie. Że własną państwowość należy budować tak, by była ona alternatywną wobec wpływów zagranicznych. Że przy spodziewanych efektach należy brać pod uwagę przyczyny, rzutujące na to, co i w jakim czasie można osiągnąć. Że przekształcenia nie mogą radykalnie, rewolucyjnie, burzyć różnorakich trwałych i tradycyjnych relacji wewnątrzspołecznych, które rozwijały się przez dziesięciolecia. Że na gruncie tego, co zostało odziedziczone „w spadku” po dekadach Polski Ludowej, należy tak to modernizować, by nie pozbywając się tego móc z czasem osiągnąć stopień rozwoju bliski państwom zachodnim. Że nie można rozrywać więzi międzypokoleniowych, gdyż grozi to napięciami społecznymi. Że zstępujące i dorosłe jeszcze w czasach PRL’u pokolenia nie mogą zostać pozbawione perspektyw przetrwania. Itd. itd. Innymi słowy mówiąc, „mohery” uważały, że spieszyć to należy się powoli. Oczywiście było to mało atrakcyjna wizja dla lemingowatych coraz bardziej rosnących w sile, gdyż była ona sprzeczna z kardynalnym imperatywem tychże, by w „oka mgnieniu” osiągnąć stopę życiową taką samą jak ta, którą cieszą się ich rówieśnicy na Zachodzie. Bo też, gdy na przełomie lat 80.tych i 90.tych granice zostały otwarte, to pierwszymi, którzy dali się oszołomić mirażami zachodniego dobrobytu byli ówcześni 20-30.latkowie. Oni to gremialnie wyjeżdżając na wakacje czy też staże i praktyki studenckie wracali z zadzierzgniętymi kontaktami, które błyskawicznie potrafiły przekształcić w perspektywy własnego dobrobytu, awansu zawodowego i znaczącej pozycji społecznej. I być może byłoby to pożądane, gdyby nie szkopuł polegający na tym, że promujące ich instytucje zachodnie oczekiwały od nich tego, że ci bezkrytycznie włączą się w ekspansję tych instytucji na ziemiach polskich i staną się jej awangardą. I to w znakomitym stopniu się ziściło. Ówcześni 20-30.latkowie wyposażeni w merytoryczne i technokratyczne atrybuty z ogromnym zapałem przystąpiły do kreowania nowej rzeczywistości lecz cechowało się to wszystko pójściem po linii najmniejszego oporu i towarzyszącym temu pewnym schematyzmem. Wszak, jeśli istniało cokolwiek, co mogło kłócić się z pewną „logiką” przekształceń było przez nich z gruntu negowane i odrzucane jako „balast” niedawnej przeszłości, zaś to z kolei stanowiło wystarczające uzasadnienie dla radykalizmu zmian. Radykalizm ten, wspierany na poziomie politycznym, zyskał ogromną szansę rozwoju, jednak wywoływał i wywołuje nadal spiętrzające się rozliczne koszty uboczne, które metodycznie były i są odrzucane w procesie przekształceń systemowo-ustrojowych.

Weźmy na przykład rzecz następującą. PRL pozostawił po sobie ogromną rzeszę ludzi z wykształceniem podstawowym i średnim, którzy mieli być przydatni na potrzeby ówczesnej utopii ustrojowej. Ci ludzie w całej swojej masie wykonywali zawody dosyć proste, niewymagające legitymowania się wyrafinowaną wiedzą (merytoryczną czy też technokratyczną), umiejętnościami menedżerskimi, zdolnościami i talentami w zakresie przedsiębiorczości czy też znajomością zasad obowiązujących w (jakkolwiek rozumianym, nowoczesnym) kapitalizmie. Nie musieli tego wszystkiego znać, bo też owa utopia miała być zaprzeczeniem tego ostatniego. Oczywiście ludzie ci jakoś dawali sobie radę w całym bezsensie ówczesnego ustroju, jednak wcale nie oznaczało to tego, by to wystarczało w zderzeniu z nową rzeczywistością. Ich ogromnym obciążeniem był ich wiek. To byli ludzie w wieku ok. 30 i więcej, którzy z trudem adoptowali się do kapitalizmu, który nagle zwalił im się na głowę. Dosyć szybko ludzie ci wraz z coraz większą falą pauperyzującej się inteligencji (tej właśnie „chowu” peerelowskiego) bądź to emigrowali z Polski bądź też coraz częściej zaczęli znajdować się na społecznym, ekonomicznym, środowiskowym oucie. I tutaj zaczęło dawać o sobie znać, wyżej wzmiankowane, obciążenie, gdyż byli oni mniej chłonni, by „łapać” nowe „sprofesjonalizowane” (cokolwiek miałoby to oznaczać) zawody, mogące im pomóc w utrzymaniu się na powierzchni. W ten sposób byli coraz bardziej wypychani na pozycje uniemożliwiające im wpływ na zmieniającą się rzeczywistość. Dla napierających młodych powstała w ten sposób przestrzeń, którą coraz intensywniej zaczęli zapełniać. Racja, młodzi wśród elit i establishmentu zyskali ogromnego sojusznika, jednak przeoczyli to, że tamci traktują ich instrumentalnie. Tutaj oczywiście transakcja była jasna i czytelna, „Albo podporządkujecie się nam bezwarunkowo w zamian za fantastyczną stopę życiową, albo wylądujecie tam, gdzie teraz są tamci, którzy są na oucie.” Lemingowatym wcale tego powtarzać nie było potrzeby. Nie zauważyły jednak tego, że ta transakcja jest w swojej istocie bezalternatywna, zaś symbioza z elitami i establishmentem, które na transformacji skorzystały, gdyż robili ją pod swoim kątem, jest tak naprawdę pozorna. Owa pozycja lemingowatych względem elit i establishmentu nie jest równorzędna i partnerska, przy całym pozorze posiadania decydującego wpływu. Lemingowate wobec tamtych grup są w dalszym ciągu w pozycji petenta, bowiem tamci dysponują przewagą w postaci szeroko rozumianej asymetrii informacji. A lemingowate nie przyzwyczajone do pogłębionej analizy nie kwapią się tego zrozumieć, chociaż same również wobec siebie stosują mechanizmy rządzące tą że asymetrią informacji. To znaczy jest tak, że one doskonale wiedzą z której strony wiatr wieje, lecz nie silą się na zrozumienie tego, kto dmucha i w jakim celu. Im natomiast wystarcza to, że wraz z tym wiatrem się poruszają. Z czasem, rzecz jasna, sami zaczynają zajmować pozycje owych dmuchających, stając się częścią elit i establishmentu, zaś w ich miejsce pojawiają się następne generacje lemingowatych. Podobnie, jak poprzednie, instrumentalnie traktowane.

By się zaliczać do tejże grupy trzeba funkcjonować w ramach swego rodzaju niepisanego kodeksu postępowania, który przestrzegany jest z żelazną konsekwencją. Tutaj trzeba błyskawicznie i z refleksem rozpoznawać wspólnego wroga. Wiedzieć, kto jest popularny i na topie, a kto jest podpadnięty. Mieć do perfekcji opanowane różne grepsy i kody kulturowe. Znać hierarchię dziobania. Nie pozwalać sobie na przejawy jakiejkolwiek myślozbrodni. Jeśli zaś takowa jakimś cudem, w przypływie olśnienia, zaistnieje, to trzeba te fakt ukrywać wobec reszty lemingowatych. Itd. itd. Jednakże z uwagi na to, że zwykła natura ludzka ma tą właściwość wyłamywania się z takich lub owych kanonów, to złamanie tutaj owego kodeksu, naruszenie jakiegoś tabu, wywołuje reperkusje środowiskowe. Z początku są one łagodne, jednak coraz bardziej się one nasilają, gdy delikwent coraz częściej zaczyna wykraczać poza przyjęte schematy. Jest wobec tego coraz bardziej wymiksowywany na zewnątrz. Ze środka na środowiskowe obrzeża. Prędzej czy później to się zaczyna odbijać na jego pozycji środowiskowej, zaś w konsekwencji na materialnej. A to jest wystarczającym straszakiem przed zejściem z „nakazanej” linii środowiskowej. W ten sposób lemingowate zagłuszają jakiekolwiek sygnały docierające z zewnątrz, które wskazywać mogą na nadciągające zagrożenie.

Weźmy, by powyższe zilustrować, kolejny przykład „na tapetę”. Chodzi o przepłacanie przez lemingowate zakupu drogich mieszkań w apartamentowcach i domów. Z obu „suchych” pensji obojga lemingowatych (mężczyzny i kobiety), żyjących bądź to „na kocia łapę” (co najczęstsze) lub w związku małżeńskim, nie sposób było i jest kupić oraz sobie uwić tak komfortowego gniazdka, jakie jest w powszechnym, katalogowym, „standardzie”. W związku z tym należy posiłkować się kredytem mieszkaniowym bądź hipotecznym. Do niedawna otrzymanie jego było – nomen omen – „dziecinnie” proste, bowiem wystarczał w banku odcinek regularnych wpływów na konto (przeważnie w tym banku, w którym brany był kredyt) poparty jednym bądź dwoma żyrantami. Kredyt, w zależności od zdolności kredytowej, można było wziąć nieomal „od ręki”, by z takim „kwitem” móc rączo pobiec do dewelopera i sobie zaklepać komfortowe gniazdko. Mniej więcej podobnie było, jeśli chodziło o zakup średniej bądź wyższej klasy samochodu (czasami dwóch), zakup wyposażenia domowego itp. I wszystko było dobrze, dopóki było dobrze. No, ale jak już wcześniej napisałem, lemingowate masowo stały się awangardą wszystkiego, co przyszło z zagranicy, na gruzach tego, co kiedyś było polskie. Lemingowate stając się siłą najemną podmiotów niepolskich wpadały w nieomal kultowe zagraniczne wzorce konsumpcyjne (właściwe materialistycznemu podejściu lemingowatych), nie zdając sobie sprawy, bądź nie chcąc tego, że w odróżnieniu od swoich zachodnich rówieśników ich zdolność kredytowa jest, delikatnie mówiąc, na wyrost. Zaś to, że ona taka jest wynika właśnie ze stanu braku alternatywy w postaci możliwości zarobkowania w polskich podmiotach gospodarczych, których coraz bardziej ubywa. Zresztą samo zatrudnienie w polskiej sferze budżetowej (szczególnie w administracji państwowej) siłą rzeczy podlega tym samym, co w przypadku podmiotów komercyjnych, zasadom interpretacji zdolności kredytowej. (Krótko jeszcze nadmienię, że zdolność kredytowa jest wystarczająco silnym instrumentem dyscyplinującym, by wśród szeroko pojętych lemingowatych żadne ruchy dysydenckie nie mogły się pojawić. Posłuszeństwo wewnątrzśrodowiskowe ma wobec tego samoistną zdolność do funkcjonowania bez potrzeby jakiejkolwiej interwencji i korygowania obowiązujących zasad.) Spowodowało to, że lemingowate masowo godzić się musiały na narzucane im zasady oraz warunki pracy, gdyż w przeciwnym razie groziło im podzielenie losu tych, którzy znaleźli się na oucie. Godząc się na to dobrowolnie wpadli w obsesję podnoszenia, tzw. wydajności pracy, co mówiąc wprost oznacza zwykły pracoholizm, kosztem osłabienia różnorakich relacji na zewnątrz własnego środowiska, przy ciągłym wzmacnianiu samokontroli wewnątrzśrodowiskowej. W efekcie tego lemingowate w całej swojej masie ogłuchli i oślepli na wszystkie sygnały zwiastujące nadchodzące złe czasy, by w ten sposób wpadając w swego rodzaju nirwanę odseparować się od coraz bardziej pogarszającej się rzeczywistości.

Zaledwie powierzchownie lemingowate zdolne są krytykować te otoczenie, w którym żyją (np. stan infrastruktury publicznej, usług publicznych itp.), jednak czynią to wyłącznie pod kątem swoich własnych interesów, nie starając się przy tym wniknąć w sedno problemów. A w nim również zawiera się ich własne podejście do otaczającego ich świata. I teraz, gdy z czasem pojawiali się tacy, którzy przed tym przestrzegali, apelowali do rozsądku i do zrozumienia rzeczywistych przyczyn piętrzących się problemów, to ci byli przez lemingowatych zagłuszani, jako siejący defetyzm, godzący w ich iluzoryczne status quo, burzący ich ułudę stabilizacji. Momentalnie również zaczęły się włączać dawno wszczepione i wytresowane bodźce samokontrolne, które lemingowatym kazały jeszcze bardziej się znieczulać na nadchodzące negatywne sygnały. I trwało to do czasu, aż tak skonstruowany domek z kart, zaczął się rozsypywać przy pierwszym podmuchu wiatru. Tym razem, jego charakter był już nie tożsamy z podobnymi w przeszłości, gdyż jego źródłem było pęknięcie i deformacja wewnętrznej struktury, która utrzymywana jest ślepym oddaniem lemingowatych i wewnątrzgrupową tożsamością. Wśród lemingowatych zaczął się czas walki między sobą, aczkolwiek na zewnątrz jest to jeszcze słabo widoczne. Cóż zatem zaczęły robić elity i establishment? Ano, chcąc wydostać się z tej kurzawy, a jednocześnie zrobić ucieczkę do przodu, postanowiły uderzyć w swoich niedawnych sojuszników, tj. przede wszystkim w tych młodych, wykształconych z wielkich miast, którzy potraktowani instrumentalnie mogą jako pierwsi zostać rzuceni „na pożarcie” coraz bardziej wkurzonego tłumu. Lemingowate wchodzą w ten sposób w niewdzięczną rolę przyjęcia na siebie głównego ciosu, by w ten sposób uratować elity i establishment. Jednocześnie, ponieważ to właśnie te lemingowate cieszą się jakimś stanem posiadania, to są oni pierwszymi, którzy muszą, dla uspokojenia coraz bardziej wzburzonych mas, zostać ograniczeni w tym, co, jak im się wydaje, posiadają. Czas strzyżenia bowiem nadszedł. Stąd pojawiają się pomysły dotyczące m.in. zaostrzenia warunków kredytowych. Dzisiaj przestaje to być aż takie proste, tym bardziej, że zagraniczne koncerny-matki banków w Polsce wchodzą na coraz wyższe poziomy wrażliwości m.in. w zakresie rozwijania, tzw. akcji kredytowej. Jednakże lemingowate zdają się nie dostrzegać tego, że opowiadają się za czymś, co w swoim sednie jest wbrew ich żywotnym interesom i dobru w średnim i dłuższym okresie, bowiem to samo w sobie pozostawia ich w pozycji pozbawionej alternatyw. Stąd zaś jest prosta droga do wyzwolenia się owego ukrytego genu samozagłady aż do pojawienia się lemingowatych następnej generacji.

źródło:

http://niepoprawni.pl/blog/625/lemingowate-z-ukrytem-genem-samozaglady-2

wtorek, 12 października 2010

Przeprosiny

Komunikat rzecznika prasowego Cieszyńskiej Akademii Braku Czasu

W związku z zaistniałymi wydarzeniami, które to miały miejsce (a właściwie nie miały, bo do nich nie doszło) w minionym miesiącu nasze biuro prasowe pragnie gorąco przeprosić Szanownego Pana TOMASZA R. za nieodwiedzenie go podczas wizyty jegoż w Ustroniu. Wina nasza jest bezdyskusyjna i nie podlega żadnym usprawiedliwieniom. Ogrom zaniechań i braku czasu w połączeniu z indolencją organizacyjną spowodowały, iż nie doszło do zapowiadanej wizyty. Zaistniał tu SZEREG INNYCH OKOLICZNOŚCI, OKOLICZNOŚCI FAKTYCZNYCH, PRAKTYCZNYCH I PRAGMATYCZNYCH.

Padamy zatem do stóp i radzi wywąchujemy szpitalne zapachy spomiędzy palców u nóg nie ośmielając się nawet zbliżyć naszych niegodnych ust do TWYCH BOSKICH PAZNOKCI. Wołamy po stokroć: WYBACZ!!!!

Z poważaniem i uniżeniem

Rzecznik wodnik i sadzawkarz

Wypatrywacz lepszego jutra w naszych

wzajemnych stosunkach

PHATOR

piątek, 1 października 2010

Pieśń eurosocjalistek na wydaniu

http://www.youtube.com/watch?v=_OFOPd6pgjI&feature=player_embedded

piątek, 24 września 2010

Poezja wirtuozerskiej improwizacji

Ja się uśmiałem, choć w sumie nie jest to wszystko takie śmieszne. No ale cóż pozostaje...

http://fanbieszczad.salon24.pl/232257,smolensk-2010-plk-szelag-lewituje

tak jak w opisie filmiku chodzi o fragment od pierwszej minuty.
Tutaj natomiast stenogram z zabawnym komentarzem:

http://niepoprawni.pl/blog/1398/podroz-w-glab-pulkownika-szelaga

czuwaj

czwartek, 19 sierpnia 2010

Mijały dni, tygodnie, miesiące, pory roku. Hana nauczyła się skubania pierza, jak dbać o gęsi, jak plewić ogródek i czytać z kamieni. Zaprzyjaźniła się z Marin, jej matką. Zapomniała o własnej i rodzonych babkach. Wszystko toczyło się swoim leniwym nurtem, aż do dnia w którym wraz z Marin udały się na polanę w poszukiwaniu arcydzięgla. Nic nie zapowiadało tragedii. Wręcz przeciwnie było ciepło, słonecznie, rozkosznie. Zmęczone poszukiwaniami i natrętnymi owadami kąsającymi ich nagie łydki usiadły w cieniu drzewa i nabrały najpierw łyk, potem dwa, trzy zrobionego przez matkę wina. Było słodkie, palące i orzeźwiające ich nagrzane ciała. Wtulone w siebie patrzyły prosto w słońce igrając z losem i prawami optyki. Posiadały już taką zdolność kontrolowania natury, że wydawało im się, że są niezniszczalne, wszechmocne i nikt ani nic nie jest im wstanie zagrozić.
- Zawsze chciałam wiesz tak... wstać i po prostu biec, aż na sam koniec. Dowiedzieć się co jest na początku. I nie oglądać się za siebie, tylko tańczyć, tańczyć i tańczyć... - Marin szeptała Hanie do ucha.
- Tańcz!!! - krzyczała Hana.
I kiedy tak wirowały, półnagie, pijane po środku polany nagle z piorun uderzył prosto w ramię Marin. Poparzył jej skórę, spalił włosy, a usta wykrzywił w bolesnym grymasie. Minęła sekunda.
Hana została sama. Słodki zapach wina rozlał się po jej białej sukience. Zrobiło się duszno. Po chwili zaczął padać bardzo drobny i ciepły deszcz. Ziemia zmywała z siebie karę za popełnione grzechy.
Hana tego dnia nie wróciła do chaty. Nie wróciła również dnia następnego. I kiedy matka Marin po długich poszukiwaniach znalazła ją w środku lasu parę kilometrów od miejsca gdzie zginęła jej córka, Hana nie powiedziała nic. Tylko tępo patrzyła w jej szkliste oczy oczekując odpowiedzi. Odpowiedzi nie było. Uświadomiła sobie, że w całym jej dotychczasowym życiu były tylko pytania i obietnice bez pokrycia.
- Nie myśl sobie, że to zrządzenie losu, siła wyższa.- powiedziała matka i poszła ze łzami w oczach do swoich gęsi i chaty pachnącej żywicą.
Hana miała już jej nigdy więcej nie spotkać.

c.d.m.n.

specjalnie na życzenie MRW:)

wtorek, 29 czerwca 2010

straszne rzeczy

Niestety Drodzy Państwo, to się dzieje naprawdę. Traktat Lizboński wszedł w życie i praktycznie tracimy pomału wpływ na cokolwiek, a to wszystko po cichu, bez rozgłosu i za plecami, bo o to chodzi żebyś harował, żarł i nie zadawał pytań i nie miał nawet czasu się zastanawiać nad czymś o czym nie mówią w telewizji czy w radiu (kontrolowanych jak wszystko przez kilka korporacji o zasięgu międzynarodowym) a żaden redaktorek nie chce stracić dobrze płatnej pracy więc nawet jak coś wie to siedzi cicho, bo i tak tego nie puszczą na antenie. Barack Obama powiedział ostatnio, że niezależne blogi są zagrożeniem dla demokracji. Zachęcam do poszperania w internecie póki to jeszcze możliwe, bo Nowy Porządek Świata skutecznie to uniemożliwi.

Coś na dobry początek (to sprawdzone z wielu źródeł - sam handluję żywnością i wiem że to są fakty):

http://www.eioba.pl/a90764/kodeks_zywnosciowy_codex_alimentarius_a_faszyzm

środa, 9 czerwca 2010

Kiedy wreszcie dotarły do chaty Marin, Hana była już tak przemoknięta i zmęczona, że nie zrobiły na niej wielkiego wrażnia małe ususzone główki małp powtykane na grube pale stojące dookoła domu. Chałupa była niewielka, drewniana, budowana na zrąb. Otaczał ją gęsty ciemny las i dziko rosnące malwy. 

- To tu. Wejdź do środka. - zaprosiła dziewczynę Marin lekko uchylając jednocześnie drzwi.

W środku panował półmrok. W jedynym oświetlonym kącie siedziała przygarbiona kobiecina platąca wianki z ziół i leśnych kwiatów, którymi zamierzała przyozdobić izbę na urodziny córki.

- Dobry wieczór matko - rzekła dziewczyna. 

- Kim jest ta młoda dama z Tobą? - zaciekawiła się kobieta. 

- To Hana. Poznałam ją pod Złotym Kogutem. Może zostać u nas na noc?

- Oczywiście. Podejdź no tu młoda damo - zwróciła się matka do Hany.

Hana podeszła niepewnym krokiem do nieznajomej i gdy tylko znalazła się na wyciągnięcie ręki, kobieta chwyciła mocno jej dłoń swoją kościstą ręką i wyszeptała coś niezrozumiale w nieznanym dziewczynie języku. Innego dnia, w innej sytuacji Hana zapewne uciekłaby stamtąd ale tego wieczoru jej umysł owładnięty był tylko jedyną myślą - chęci zmiany własnego życia.  Zmarznięta i obolała położyła się spać w wygodnym łóżku pod oknem i czystej, pachnącej lawendą pościeli. Rankiem, dzień poprzedni wydawał się tylko złym snem.

Obudziła się wcześnie. Matka cicho krzątająca się po kuchni ubijała masło i smażyła jajecznicę na niedzielne śniadanie.

- Już nie śpisz? - odezwała się do Hany, gdy ta podeszła do pieca by się ogrzać.

- Nie, nie mogę. 

- Usiądź. W takim razie zjemy razem śniadanie. Marin i tak pewnie wstanie dopiero koło południa.

- Mieszkacie tutaj same w środku lasu? Czym się zajmujecie?

- Tak, same. W ubiegłym roku zmarła moja matka, babcia Marin, która wraz z mężem wybudowała ten dom. Od tej pory zostałyśmy we dwie. Ojciec Marin nigdy z nami nie mieszkał. W zasadzie rzadko nas odwiedział. Jest kupcem w Ladorf. Poznaliśmy się tam na festynie letnim. Zakochaliśmy się w sobie i tak już zostało do momentu gdy nie dowiedziałam się, że noszę w sobie owoc naszej miłości. Wtedy wszystko się zmieniło. Miłość znikła, a i my przestaliśmy się widywać. Córkę wychowałam sama, a właściwie wychował ją las i gęsi. Hodujemy ich około setki. Tam za domem jest wielka polana gdzie żyją sobie na wpół dziko. Gdy przychodzi pora skubania pierza jest tu całkiem dużo roboty. A i ludzi kręci się pełno. Zjeżdżają się kupcy z Afeed skupujący pióra i gęsie jaja na handel w innych miastach. Nie żyjemy dostatnio, ale też nie mamy na co narzekać. Jedzenia nam nigdy nie zabrakło. A i na rozrywki jest. Chodź ja to rzadko stąd wychodzę, za to Marin... - matka zamyśliła się.

- Nie boicie się tak w środku lasu? - spytała Hana.

- A czego? Komu by się tu chciało zapuszczać. Droga daleka i kręta. Łatwo się zgubić. Nikt tu nie chodzi, tym bardziej nocą. Czego tu się bać?

Dalszą część śniadania spożyły w milczeniu. Tuż po nim kobieta oprowadziła Hanę po wielkim podwórku, gęsiarni i ogrodzie. Pokazała jej również wychodek, łaźnię z lodowatą wodą z leśnego strumyka i zbudowaną z desek saunę pachnącą żywicą, sosną i przebiśniegami. Słońce grzało coraz mocnej, a Hana czuła się coraz bezpiecznej w tej zapomnianej przez żywe dusze chacie. 

c.d.m.n.

niedziela, 6 czerwca 2010

Obudź się Człowieku

Niby wszystko jasne i wiadome, jednak warto obejrzeć do końca (a najlepiej od początku). Wiem, wymaga to czasu i cierpliwości a przecież wszyscy mamy tyle obowiązków... jednak mamy przede wszystkim życie - nasze życie i czasem warto samemu zadecydować wbrew wszystkiemu by poświęcić trochę tego życia sobie a nie rzeczom, które "muszą" być zrobione. Muszą bo co? Umrzemy jak ich nie zrobimy? świat się zawali? A może właśnie dzięki temu się nie zawali. Smacznego:

http://www.youtube.com/watch?v=iIWvUYGxMLs&feature=related

czwartek, 27 maja 2010

Afeed było tak samo niewielkim i tak samo brudnym miasteczkiem jak wszystkie inne miasteczka w państwie Zenh w czasach średniowiecza. W jego skład wchodził targ z przeróżnymi straganami oferującymi wyroby własne jak i rzemieślników z Lokland, kamienne domki i drewniane chaty, kuźnia, garbarnia, tartak, pracownia garncarska i ciągnące się na kilkaset metrów miejskie stajnie. Centralnym zaś miejscem Afeed był niewielki burdel i karczma. To do niej, jako pierwszej, udała się Hana tuż po przybyciu do miasteczka. Już po otwarciu drzwi uderzył ją smród przepoconych ciał mieszczan, kwaśny odór strawionego alkoholu przeżerający się wzajemnie z ostrym zapachem wapna, którym wybielono ściany budynku od środka. Karczma była ciemna, oświetlona jedynie woskowymi świecami porozkładanymi na stołach i drewnianej podłodze. Niewielkie okna zakryte bydlęcą błoną żołądkową były tak osmolone od sadzy, że ciężko je było w ogóle zauważyć. Usiadła przy najczystszym stoliku najbliżej wyjścia. Jej współbiesiadnikami była rozczochrana młoda dziewczyna o szmaragdowych oczach i wiejski grajek pijany jak świnia. Wcale nie miała ochoty zostawać w tym miejscu ale głód i niemiłosierny ból głowy był już nie do wytrzymania. Na dworze na domiar złego od dobrych paru godzin szalała okropna nawałnica i wiał lodowaty wiatr nie zapowiadający niczego dobrego. Uśmiechnęła się mile do demonicznie pięknej i tak samo niemiłej kelnerki i poprosiła o michę kartofli z okrasą i zsiadłym mlekiem. Zjadła w pośpiechu prawie dławiąc się kawałkami słoniny i kiedy łyżka skrobnęła o drewniane dno talerza uświadomiła sobie że nie ma dokąd pójść. Rozglądnęła się więc niespokojnie po sali szukając jakiś dobrotliwej twarzyczki chętnej do udzielenia jej pomocy, ale znalazła tylko lubieżne spojrzenia skupiające się na jej obfitym i kształtnym biuście. Właściciel jednego z nich podszedł do niej i rzucił przed nią na stół zakrwawioną biała chustę i kilka złotych monet.
Odezwał się po chwili swoim męskim i chropowatym głosem:
- Ulecz go.
- Ale kogo? Ja nie jestem... - wyjąkała Hana. Ale mężczyzny już nie było.
- Mieszka niedaleko karczmy. Jego syn jest ciężko chory. Nikt nie potrafi mu pomóc - rzekła dziewczyna o szmaragdowych oczach.
Hana spojrzała w osłupieniu na nią nie wiedząc za bardzo jak odnaleźć się w zaistniałej sytuacji.
- Jestem Marin. Możemy być przyjaciółkami jeśli chcesz.
- Hana - odbąknęła Hana.
- Zostaniesz u mnie na noc. Chodź. Lepiej nie być tu samemu gdy się ściemni. Mieszkam tuż pod lasem.
Poszły. Tego dnia Hana jeszcze nie wiedziała, że ta decyzja zaważy na całym jej przyszłym życiu i że pewnego dnia o pewnej godzinie będzie jej żałowac. Drogę do domu Marin dziewczyny spędziły w ciszy, przerywanej jedynie potężnymi grzmotami i chlupotaniem błota.
c.d.m.n.

poniedziałek, 24 maja 2010

Mokry Odbyt

Mam 16 lat.Mam pewien nietypowy problem.Kiedyś podczas kąpieli włążyłem dłoń za daleko do odbytu i poczułem takie ciepło.Utrzymywało się to przez jakiś czas a potem doszło do tego jakaś wydzielina podobna do potu,chyba to jakis śluz albo( jest to jakas nie wielka część kału?).Problem polega na tym iż okropnie to śmierdzi nie mogę sobie poradzić z tym zapachem.Myję się dokładnie ale uczucie ciepła i mokrego odbytu nie znika albo znika na kilka godzin a potem od nowa.Zapach ten jest całły czass, jest to połączenie zapachu mydła i zapachu kału,nie dowytrzymania.Pojawia się w stresujących sytuacjach, podczas wysiłku fizycznego, kiedy muszę gdzies wyjsc, podczas onanizmu (myślałem że to coś z prostatą).Cały czas mam mokro pomiędzy posladkami..pozatym wydziela się ze mnie zapch chyba gazów,samowolnie oprócz tego innego zapachu.;..( Myślałem że to szczelina odbytu albo przetoka ale teraz zastanawiam się czy to nie jest zespół nadwrażliwego jelita. Smród troszeczkę ustaję,trroszeczkę po wydaleniu stolca ale potemz znowu powraca. Byłem u lekarza I kontaktu-nie wiedział, w szpitalu-nie wiedzą chyba zespół jelita nadwrażlwiego-wysyłają mnie do ośrodka psychiatrycznego. Inne objawy to to że wydalam sie w bólu bo kał jest twardy-"bobki"-piłem laktuloze przez chwile ale teraz tego zaniechałem. Stolce są pełne śluzu-aż się świecą.Zrobiłem eksperyment i inaczej śmierdzą po masturbacji i przed. Po są pełne ślzu i śmierdzą jakoś tak inaczej a przed śą raczej normalne.Ten śluzz jest okropnyy.Dwa razy lała mi się krew w nie wielkich ilościach po wydaleniu raz pękł mi hemoroid.Miłem te wszytskie badania kolonoskopie,eeg itp. i NIC. Co to może być?? Zależy mi na rozwiązniu bo cały stan trwa już 1,5 roku cały czas jest ten smród i mokry odbyt,stolce na początku były różne teraz caly czas twarde.. CO TO ZA SMRÓDDD !!! PROSZĘ O JAK NAJSZYBSZĄ POMOC!!! JAK MOŻNA SOBIE Z TYM PORADZIĆ???!! PLZZZZ ehh..

znalezione w necie

piątek, 14 maja 2010

malinowy chruśniak

Czarownica usiadła w samym środku polany, otoczona sięgającymi do połowy łydki trawami, ziołami, chwastami i polnymi makami. Było upalnie. Brzęczące niemiłosiernie muchy przysiadały na jej spoconej twarzy, mrówki wściekle gryzły łydki, a duszno - ostry zapach nagrzanych słońcem roślin drażnił nozdrza i wprawiał jej umysł w stan łagodnego transu. Nie było to trudne, zwłaszcza po ostatnich przeżyciach.
Przeszło dwanaście godzin minęło odkąd opuściła Afeed, nieustannie idąc na północ w stronę mniej ucywilizowanych wiosek. To co tam zobaczyła, a raczej to co tam było jej dane doświadczyć, powoli zmieniało jej mózg w lepką papkę. Nic nie było już dla niej pewne, a co gorsza cała wiedza, jaką przekazała jej prababka zdawała się popadać w niepamięć. To co jej zostało to mały korzeń mandragory mający chronić ją przed nieuniknionym i parę zaklęć, których formuły zdołała jeszcze zapisać zanim Władcy Blasku nie rozłupali na pół czaszek jej towarzyszy. Zaklęć, które zdawały jej się teraz zupełnie do niczego nie przydatne choć całe swoje życie poświęciła na to by się nauczyć nimi sprawnie, szybko i skutecznie posługiwać.
Kiedy przyszła na świat, przeszło 23 lata temu, wszyscy z wioski zgodnie stwierdzili, że jest urodzona w czepku. Nie tylko jej matka - biedna chłopka o nieprzeciętnej urodzie i szmaragdowych oczach, która oczarowała najzamożniejszego i najtroskliwszego kupca w mieście - miała szczęście wychodząc bogato za mąż, ale i ona rodząc się z krwi najbardziej przebiegłych, najsilniejszych i wrażliwych na magię kobiet w rodzie ojca. To po nich odziedziczyła zdolność wyczuwania energii kamieni i roślin oraz pogardę wobec większości ludzi. Będąc małą dziewczynką za nic miała zachęty babek i prababek do poszerzania swoich umiejętności i karcenie przez matkę za zbytnie spędzanie czasu na błogim i nic nie wnoszącym w życie lenistwie. Miała zbyt wybujałą wyobraźnię, by grzecznie usiedzieć na miejscu przebierając i susząc zioła. Mówiła, iż chce iść tam skąd wiał niespokojny wschodni wiatr, ale każdy zdawał się ani jej nie słuchać ani nie zwracać zbytniej na nią uwagi. Do dnia, w którym opuściła rodzinną wioskę i wyjechała do Afeed by tam trafić w czarną otchłań i opiumowe sny na zapleczu karczmy pod Złotym Kogutem.
c.d.m.n.

wtorek, 4 maja 2010

Dzień bezwartościowych ludzi

Siedzieliśmy w moim ciasnym pokoju : Johan, Miriam, Susan i ja. Nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie nas tym razem przeniosą, ale podświadomie czułem, że to następne miejsce będzie jeszcze gorsze od przytułku. Przytułek, a w zasadzie każde jego miejsce śmierdziało chlewem. Smród gnijących sienników roztaczał się nawet przed budynkiem przytułku. Wszyscy byliśmy przesiąknięci tym zapachem do tego stopnia, że wytykano nas palcami na ulicy. Ja nie czułem się jeszcze jakoś bardzo dyskryminowany, bo starałem się pracować w swoim pokoju, ciasnym 2 metry na 3. Miałem swoje 5 metrów kwadratowych. Całe 5 metrów, z czego około jeden metr to była wolna, niczym nie zastawiona podłoga, taka moja przestrzeń na ziemi, która tak na prawdę wcale nie była moja. Zawsze można było mnie stamtąd wyrzucić na zbity pysk jak niepotrzebnego już psa, czy inną świnię.
Czasami Miriam przychodziła do mnie w środku nocy i po cichutku wślizgiwała się pod koc. Całowała mnie w każdy zakamarek mojego prześmierdniętego ciała, a ja odwdzięczałem się jej tym samym. Zawsze kiedy budziłem się po takiej nocy, jej już nigdy nie było przy mnie. Od świtu pomagała w przytułkowej kuchni, gdzie na śniadanie serwowano zupę mleczną, najobrzydliwszą jaką możecie sobie wyobrazić. Ale wszyscy ją jedliśmy. Lepsze to niż nic. Johan czasami wybrzydzał – przyzwyczajony do specjałów kuchni francuskiej – nie mógł znieść że jego fiołkowe podniebienie zostaje maltretowane tymi wszystkimi daniami rodem z koryta dla świń. Wolał czasami na własną rękę ugotować sobie coś sam. Wychodził wcześnie rano przed budynek przytułku i w okolicach śmietnika polował na myszy i szczury. Zbierał jakieś zielska uparcie twierdząc że to tymianek i cząber, ale tak na prawdę to były liście jakiegoś krzewu ozdobnego i trawa. Gotował później na swojej kozie, którą miał w pokoju, jakieś przedziwne wywary i potrawki ze swoich znalezisk i sam po kryjomu zajadał się tym. Zawsze potem miał napad padaczki, więc trzeba było go obserwować z ukrycia, żeby na czas zdążyć mu pomóc w razie potrzeby.
Latem całe dnie spędzaliśmy z Miriam i Susan na ławce w pobliskim parku. Jako że park nie należał do przytułku, mogliśmy się odzywać. Czasami nawet mówiliśmy wszyscy na raz, byle by tylko cokolwiek do siebie powiedzieć. W tym czasie Johan chadzał zawsze nas rzekę – ściek z pobliskiej fabryki i nieustannie próbował złowić jakąś rybę, albo żabę. Bez skutku.
Przywykliśmy już do tego wszystkiego i każdy z nas zastanawiał się : co teraz?
Nie liczyliśmy na nic lepszego od przytułku, wręcz przeciwnie, ale po cichu każdy miał nadzieję, że przynajmniej nie będzie śmierdziało, a nawet może będzie jakaś łazienka.
Roznoszący się po korytarzu stukot obcasów siostry przełożonej wyznaczał ostatnią chwilę spędzoną w tej placówce. Siostra stanęła w drzwiach i skinęła głową. Wstaliśmy i wyszliśmy. Przed budynkiem czekała już na nas ciężarówka. W milczeniu wsiedliśmy na pakę. Kierowca odpalił silnik i z turkotem brukowanej ulicy potoczyliśmy się sami jeszcze nie wiedząc gdzie.

Jechaliśmy tą rozkładaną przez korozję ciężarówką już jakieś dwa czy trzy dni, z krótkimi przerwami dla kierowcy, który gwałcił nas po kolei i momentalnie po orgaźmie zasypiał. Miałem nawet wrażenie, że Johan to lubił , a nawet czekał kiedy będzie jego kolej. Gdy kierowca zasypiał, szybko wyskakiwaliśmy z ciężarówki i zbieraliśmy co się dało, byle by coś zjeść., zupełnie nieważne co. Tęskniłem wtedy do tej obrzydliwej mlecznej zupy z przytułku. Na jednym z takich postoi przeszło mi przez głowę, żeby zmęczonego kierowce zabić podczas snu. Dawało to wiele korzyści. Po pierwsze – moglibyśmy samodzielnie i na własną rękę pojechać gdzieś, w sumie to nie wiem gdzie, ale zawsze wyrwalibyśmy się choćby spod kontroli. Pewnie i tak by nas znaleźli, bo zaraz ktoś doniósłby na nas... . Po drugie – moglibyśmy zjeść kierowcę, co wcale nie było by takie głupie, bo z głodu zaczynałem już mieć halucynacje. Widziałem np. Johana który zarzucał swoją wędkę w stronę Susan, a Susan połykała haczyk i dawała mu się złowić, po czym Johan wyrywał jej coś z wnętrzności i oboje z promiennymi uśmiechami jedli to w milczeniu. Innym razem Susan i Miriam rozpaliły ognisko na którym piekły Johana. Wizja była tak realistyczna, że od samego zapachu pieczonego mięsa ślina ciekła mi po brodzie... .

Wybudziło mnie przenikające zimno. Odruchowo zacząłem pocierać zgrabiałe ręce o strzęp mojego ubrania, które kiedyś było płaszczem. Było jeszcze ciemno, ale nie wiedziałem już czy to noc czy świt, czy może późne popołudnie. Tak na prawdę nie miało to znaczenia. Jak zresztą całe moje życie... .
Miriam jeszcze spała. Johan i Susan onanizowali się na wzajem. Pewnie chcieli się rozgrzać.
Ciężarówka stała. Kierowcy nie było ani w szoferce ani u nas, na pace. Wyszedłem na zewnątrz. Już na nas czekali. Przeraziłem się, bo nie spodziewałem się, że już jesteśmy na miejscu. Obudziłem Miriam i ustawiliśmy się w szeregu.
Wąsaty opiekun razem ze swoim pomocnikiem i kierowcą pisali coś w swoich notesach, co chwilę zaglądając sobie przez ramiona. Raportowali nasz przyjazd – pomyślałem.
Pomocnik opiekuna machnął na nas czarnym prętem i poszliśmy za nim. Opiekun i kierowca zostali. Pewnie jeszcze chwilę chcieli porozmawiać. Pomyślałem, że może kierowca powie opiekunowi, że Johan lubi gwałcenie... . Weszliśmy do lasu i szliśmy dobre kilkanaście godzin. Chwilami miałem wrażenie, że umrę, nie miałem już zupełnie sił. Dziwiłem się tylko jak Susan, Johan i Miriam dają radę utrzymywać takie mordercze tempo marszu narzucone przez pomocnika opiekuna. Wtedy, zobaczyłem budynek. Szary, betonowy kloc i te charakterystyczne zakratowane okna.

Wewnątrz budynku jakaś pensjonariuszka rozprowadziła nas po pokojach, o dziwo znów dostałem jedynkę. Miriam będzie mogła przychodzić w nocy – pomyślałem. Mój pokój – jeżeli tak można nazwać tą klitkę, nie miał okien. Otwór drzwiowy zasłaniało się folią poklejoną z jednorazowych reklamówek. Za łóżko miała mi służyć gruba, słomiana mata. Było zimno i szaro. Położyłem się na moim łóżku i momentalnie zasnąłem.
Nie wiem ile spałem, ale chyba bardzo krótko, kiedy ktoś uderzył mnie z całej siły w jądra. Miażdżący ból praktycznie mnie znokautował. Otworzyłem załzawione oczy. Nade mną stał uśmiechnięty pomocnik opiekuna, który swoim czarnym prętem wskazywał mi drzwi. Skulony i obolały podniosłem się z podłogi i wyszedłem. Okazało się że zaspałem na apel. To oznaczało jedno – karcer... .

Pamiętam dokładnie wyraz twarzy opiekuna kiedy wypisywał moje przewinienie na karcie personalnej. Czubkiem języka dotykał co chwila swoich olbrzymich wąsów i drapał się po nieogolonym podbródku. Jego stalowo-szare oczy łapczywie spoglądały na mnie. Kiedy skończył, wstał od stołu, podszedł do mnie i z całej siły chwycił mnie za worek mosznowy. Uśmiechnął się spod wąsów i zmiażdżył mi lewe jądro.

Gdyby nie masakryczny ból zgniecionego jądra to siedzenie w karcerze nie byłoby takie złe. Dostawałem nawet posiłek, przeważnie pół szklanki wody i surowe liście buraków. Cela była w całości pokryta wydrapanymi w betonie napisami, także miałem co czytać. Tylko gdyby nie ten masakryczny ból... .

Nie wiem ile upłynęło dni, ale ból nie mijał tylko ja się chyba do niego przyzwyczaiłem. Myślałem o słońcu i bezchmurnym niebie. Czasem myślałem o Miriam. Wiem że nie mógłbym z nią porozmawiać, ale choć mógłbym ukradkiem na nią spojrzeć. Nie, nie brakowało mi ani Johana ani Susan. Z nimi jakoś mniej mnie zawsze łączyło. Brakowało mi Miriam i to bardzo. Nawet wydrapałem paznokciem na ścianie jej imię i patrzyłem sobie na nie.

Kiedy ból nieznacznie się zmniejszył zdałem sobie sprawę że tak na prawdę cela jest strasznie mała. Dwa metry na metr, ale tak na prawdę nie miało to znaczenia. Jak zresztą całe moje życie... . Kiedy dostawałem posiłek, o dziwo usłyszałem że ktoś rozmawia! Fakt, były to cichutkie szepty, ale wyraźnie usłyszałem - „...zbliża się dzień bezużytecznych ludzi...”.

Nie wiem jak długo nie dostawałem posiłku, ale w końcu przyszedł po mnie pomocnik opiekuna z jakimś pensjonariuszem. Pensjonariusz miał wytatuowany czarny pasek, który przechodził od czoła do końca podbródka – centralnie przez środek twarzy. To pewnie dozorca – pomyślałem. Jako że nie miałem siły ustać na nogach wywlekli mnie z celi i rzucili na korytarzu. To chyba oni szeptali – pomyślałem. Dozorca patrzył na mnie, ale w jego oczach nie dostrzegałem żadnych uczuć. Pomocnik opiekuna kiwnął głową i dozorca kopnął mnie prosto w żołądek, po czym obaj odeszli.
Leżałem na korytarzu. Mogłem wrócić do swojego pokoju. Powoli zacząłem się czołgać wzdłuż ściany, ale szybko zupełnie opadłem z resztek sił jakie miałem i zasnąłem.

Opiekun swoim wojskowym butem dociskał moją głowę do betonowej podłogi. Nie ruszałem się. Było mi wszystko jedno. Nawet chciałem żeby zmiażdżył mi czaszkę, ale to było by przecież za proste. Po chwili gdy już przekonał się że się obudziłem rzucił mi kartkę papieru. Zwolnienie z pracy spowodowane złym stanem ogólnym pensjonariusza. Miałem zgłosić się do pokoju R48. To był początek końca.

Pokój R48 codziennie rano gromadził wszystkich niezdolnych do pracy pensjonariuszy. Był ciasny i tak na prawdę siedzieliśmy jeden na drugim, nic nie mówiąc, nic nie robiąc i z ledwością oddychając. Część starszych pensjonariuszy miała wykupione miejsca przy ścianie. Byli to wysocy rangą pensjonariusze, którzy trzymali w ryzach innych, niezdolnych do pracy. W R48 bardzo szybko robiło się duszno. Tlenu zaczynało brakować już po kwadransie. Siedzenie tu przez cały dzień było masakryczną udręką. Ludzie mdleli, wymiotowali, srali, szczali. Trzeciego dnia pobytu w R48 zauważyłem, że jakaś para kopuluje gdzieś w kącie. Na ich nieszczęście zauważył to również ktoś z wysokich rangą. Z niemiłosiernym impetem wpadło dwóch dozorców, którzy rozpychając ten przepocony, śmierdzący motłoch dopadli kochanków. Kobiecie od razu wbili czarny pręt do pochwy, naśladując nim ruchy frykcyjne. Stalowy czarny pręt zdzierał jej łechtaczkę, wargi sromowe, rozkwaszał szyjkę macicy... . Krew bryzgała na betonowe ściany, na dozorców i na nas. Spojrzałem na mężczyznę, który jeszcze chwilę temu leżał na tej biednej kobiecie. Jego twarz nie wyrażała nic. Zupełnie nic. Jego obojętność była dla mnie totalnie makabryczna. Kiedy dozorcy skończyli z kobietą, zabrali się za niego. Do ujścia cewki moczowej z wielką siłą wbili mu czarny pręt niczym cewnik. Potem ścisnęli jego jądra skórzanym paskiem i szorowali po mosznie czarnymi prętami jak pilnikami do momentu aż worek mosznowy odpadł od jego ciała. Pomieszczenie R48 ociekało krwią. Dozorca wskazał mnie i jakiegoś drugiego mężczyznę. Mieliśmy przenieść okaleczone ciała tych ludzi do karceru.
Wlekliśmy ich po betonowej podłodze zostawiając dwie, grube czerwone smugi. Pomyślałem, że i tak wykrwawią się na śmierć. Nagle zatrzymał nas opiekun. Widać było że jest podenerwowany, albo raczej podniecony. Na naszych oczach zaczął gwałcić najpierw mężczyznę, a później kobietę. Staliśmy obok i patrzeliśmy. Mój kompan zwymiotował. Rozanielone oczy opiekuna, kopulującego z czymś co zostało z waginy świdrowały nas na przestrzał. Opiekun ślinił się i cicho pojękiwał. Kiedy dochodził do orgazmu wyciągnął kutasa z krwawej, waginalnej marmolady, wskazał czarnym prętem na mojego współtowarzysza. Kazał mu uklęknąć po czym spuścił mu się na twarz.

Długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Miriam. Myślałem o Susan i Johanie. Myślałem o sobie i o tym dlaczego akurat ja muszę tu być? Tak na prawdę nie miało to znaczenia. Jak zresztą całe moje życie... .

Na apelu zagoniono nas do podziemi. W ciasnym korytarzyku z niskim stropem zgromadzeni byli chyba wszyscy pensjonariusze. O dziwo nie mogłem nigdzie dostrzec ani Miriam, ani Susan. Za to dostrzegłem Johana. Johana z wytatuowanym paskiem na twarzy. Trzymał w ręce czarny pręt i uderzał nim w kogo popadło. Inni dozorcy pilnowali jedynego wyjścia z tego klaustrofobicznego korytarza. W drzwiach stanął opiekun, który podkręcając swoje wąsiska uśmiechał się do nas pełną gębą. Dozorcy wyszli zamykając drzwi na klucz. Słyszałem wyraźnie jak z głębi korytarza ktoś szepnął : „- i oto nadszedł dzień bezużytecznych ludzi...”.

Przebudziłem się. Wielu już nie żyło. Część zmarła z głodu, inni z pragnienia i głodu. Smród trupów odbierał resztki tlenu, które jeszcze mogły się gdzieś tutaj znajdować. Poszukam Miriam – pomyślałem, ale nie było to realne. Gdy tylko podniosłem się do góry momentalnie straciłem świadomość. Ostatnią moją myślą była zupa mleczna z przytułku. Tak bardzo mi smakowała.
A Miriam? Tak, kochałem ją jak i resztę mojego rodzeństwa – Susan i Johana, choć tak na prawdę nie miało to znaczenia. Jak zresztą całe moje życie... .

czwartek, 29 kwietnia 2010

miasto królów polskich: park

Michał Pyclik, rzecznik Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu:

- Toalety w parku Jordana są sprawne i zostaną otwarte 1 maja. Otwieramy je tylko w sezonie wiosenno-letnim, kiedy z parku korzysta zwiększona liczba osób. Poza sezonem są zamykane ze względu na ogrzewanie i na niewłaściwe ich wykorzystanie przez niektóre osoby przebywające w parku. Nasza dotychczasowa analiza zapotrzebowania nie wskazywała potrzeby otwarcia toalet dłużej niż do października, jednak weźmiemy pod uwagę wnioski osób zgłaszających potrzeby korzystania z toalet także poza przyjętym przez nas sezonem i rozważymy możliwość ich otwarcia także w pozostałe dni, gdy ilość zwiedzających się zwiększy.

obserwowany wzrost społecznego zaufania

przystanek
- o, jedzie czwórka będę musiała zapytać czy dojadę nim do narutowicza... a może pani się orientuje, czy dojadę nim do narutowicza?
- do narutowicza, znaczy do szpitala?
- tak, do narutowicza - szpitala, czy się pani orientuje, czy dojadę czwórką...
- nie wiem, nie jeżdżę w tamtym kierunku
- aha, dobrze, to ja zapytam kierowcę czy dojadę.... przepraszam, czy jedzie pan do narutowicza? tak? aha, dobrze. to powie mi pan gdzie mam wysiąść.

wnętrze tramwaju
- gdzie mam wysiąść przy ulicy polnej?
- nie mam pojęcia... a w jakiej to jest dzielnicy, przy której większej ulicy?
- no na hucie gdzieś... nie wiem dokładnie, może czyżyny??
- ... a co tam jest, coś charakterystycznego, urząd jakiś?
- do apteki jadę, mam leki tam odebrać
- to chyba jakaś apteka osiedlowa
- chyba osiedlowa, chyba tak... gdzieś może na czyżynach, to gdzie mam wysiąść na czyżynach? może kierowca wie? przepraszam, gdzie mam wysiąść przy ulicy polnej? aha... nie wie pan. to chyba na czyżynach jest... tak? czyżyny duże? a gdzie się zaczynają to ja wysiąde na początku, potem najwyżej wsiądę w jakiś inny tramwaj. mąż to mi mówi, że ja kiedyś do ameryki dojadę jak tak będę jeździć tymi tramwajami
głos trzeci: każdy chciałby do ameryki...
- no pewnie, każdy chciałby, w ameryce to się żyje
głos czwarty: wie pani co w tej ameryce to już tak nie jest do końca kolorowo... już tam wcale tak dobrze nie jest. kolega zięcia pojechał i chce wracać do polski, bo mówi, że tam się zawiódł i że wcale się tam lekko nie żyje. że w polsce lepiej.
- co pani powie? no widzi pani. czasy się zmieniają. to ja wysiadam do tej apteki, bo to już te czyżyny zdaje się, najwyżej jeszcze pojeżdżę. dzienny sobie kupiłam bilet...

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Pies, owca, misio, jeż, kurczak i parę piłek w międzyczasie

Tak oto rozpoczyna się pierwsza część opowiadań o przedziwnych stworzeniach, które spotkały siebie nawzajem na swoich drogach życiowych, spotykają i pewnie w jakiś tam sposób, pod różnymi postaciami, kolorami, stopniami zabrudzenia, itp. w dalszym ciągu będą spotykać.

Na początku był (i dalej jest) pies - mały, frędzlowaty, czarny i trochę głupi. Na początku swojej drogi życiowej pies napotkał Owcę. Owca przybyła doń z samiutkich Tater, z Zakopanego, gdzie dni swoje spędzała zawieszona na haku, z wiszącymi kończynami i trochę ckliwą miną. Owca została pewnego dnia uratowana za odpowiednią sumę pieniężną, przeszła kwarantannę (w tym czasie nie odnotowano utraty żadnej wełny ani nietrzymania moczu) i wylądowała w pewnym mieszkaniu w pewnym mieście. Tutaj poznała Psa. Pies z początku patrzył na nią podejrzliwie, parę razy podgryzł jej gardło, podrzucił do góry, żeby sprawdzić, jak upada, a następnie zabrał do swojego legowiska. Okazało się, że uratowana onegdaj Owca wpadła w jeszcze większe gówno, niż przedtem. Od czasu do czasu Pies przynosił ją w zębach (nie beczała wtedy), by jakiś człowiek nią rzucił najdalej jak potrafi. Pies zamieniał się wówczas w myśliwego tropiącego zwierzynę. 

Innymi czasy Owca służyła jako niema kochanka dzieląca łoże z Psem. W końcu jednak jej wełna stała się prawie czarna (na początku była śnieżnobiała) i miała coraz mniej wnętrzności. Pies nic sobie z tego nie robił - wręcz lepiej mu było ją szarpać i gryźć, szczególnie po uszach i oczach. Po pewnym czasie Owca miała juz tylko jedno oko, srała co chwilę puchem i Pies coraz mniej się nią zajmował. Owca została przeniesiona w stan spoczynku na śmietnik.

Tak oto kończy się historia pierwszej przyjaźni Psa. Niewykluczone, że Owca wróci jeszcze w opowiadaniach jako niespokojny duch prześladujący naszego bohatera.

Pozostałe istoty opisane w tytule mają swoje odrębne, równie kochane i słodkie historie. Ale o tym kiedy indziej.

poniedziałek, 8 marca 2010

8 МАРТА - МЕЖДУНАРОДНЫЙ КОММУНИСТИЧЕСКИЙ ЖЕНСКИЙ ДЕНЬ






Дорогие женщины-труженицы! Поздравляем ВАС с Международным коммунистическим женским днем 8 марта – днем революционной мобилизации широких женских масс против буржуазного господства, днем международной солидарности женщин в борьбе за экономическое, социальное и политическое равноправие.
--------------------------------------------

В этом году мы отмечаем 100-летие памятной даты. По предложению видного деятеля германского и международного рабочего движения Клары Цеткин на 2-й Международной конференции женщин-социалисток, состоявшейся в Копенгагене (Дания) в 1910 году, было принято решение о праздновании Международного женского дня, позже приуроченного к годовщине демонстрации работниц нью-йоркских предприятий текстильной промышленности 8 марта 1857 года.
Международный женский день впервые был проведен в 1911 году в Германии, Австрии, Дании и Швейцарии, в 1913 году – во Франции. В царской России Международный женский день впервые был отмечен в 1913 году в Петербурге – в зале биржи состоялся митинг, в котором участвовало более 3 тысяч работниц. В 1914 году этот день был проведен в Самаре, Саратове, Иваново-Вознесенске и в Киеве. В Петербурге в 1914 году вышел в свет первый номер журнала «Работница». С передовой статьей в нём выступила Н.К. Крупская. Она объясняла читательницам, что женский вопрос в рабочей среде носит совсем другой характер, чем в среде буржуазной. Это не борьба против мужчин за равноправие, а борьба вместе с мужчинами против общего бесправия, против нужды, против условий, при которых эксплуатируется их труд. Это классовая борьба и для её победы необходимо единство всех рабочих людей.



В годы империалистической войны большевики проводили этот день под лозунгом «Долой грабительскую войну!».

8 марта (23 февраля) 1917 года, в Международный «день работницы», в Петрограде была проведена мощная демонстрация женщин-работниц. Они требовали хлеба и возвращения мужей с фронта, выступали против царизма. Демонстрацию поддержали 200 тысяч рабочих общим забастовочным выступлением по всему Петрограду. Забастовка переросла в общее политическое выступление против царизма, в котором уже участвовали перешедшие на сторону рабочих солдаты. Эти революционные выступления привели к падению царского самодержавия и победе буржуазной революции в России. Смелая демонстрация женщин-работниц Петрограда явилась катализатором общего выступления против ненавистного самодержавия.


После победы Великой Октябрьской социалистической революции положение женщины в обществе коренным образом изменилось. Полное равноправие советской женщины, активное участие её во всех областях общественной жизни явилось величайшим завоеванием социализма. Права советских женщин были законодательно закреплены Советской Конституцией. Статья 122 Сталинской Конституции гласила: «Женщине в СССР предоставляются равные права с мужчиной во всех областях хозяйственной, государственной, культурной и общественно-политической жизни».
Советская власть не только провозгласила, но и обеспечила реальное равноправие мужчин и женщин во всех сферах жизни. В городах — на заводах и фабриках, в селе — в поле и на ферме — женщины, наравне с мужчинами, осваивали новые профессии и достигали в них совершенства. Не красивых бездельниц боготворила героическая эпоха борьбы и побед. Она восхищалась мастерством и дерзостью тружениц. День 8 Марта в СССР являлся днем мобилизации женщин на ещё большее повышение производительности труда и укрепление мощи Социалистической державы.




У советских женщин, равно как и у всех советских граждан, действительно реализовывалось право на достойные труд и отдых, на бесплатные медицинское обслуживание и образование, имелись неограниченные возможности для всестороннего творческого развития личности. Была социальная защищенность и стабильность, уверенность в завтрашнем дне. Советская женщина-мать была абсолютно уверена в светлом будущем своих детей.
Буржуазная контрреволюция лишила советских женщин, как и всех советских граждан, завоеваний Великого Октября. Разрушение СССР предателями Советской Родины привело к развалу экономики во всех бывших советских республиках, к росту цен на товары первой необходимости: продукты питания, медикаменты, промтовары, коммунальные услуги, проезд в транспорте. Недавно разразившийся финансово-экономический кризис всей системы империализма еще больше усугубил положение трудящихся. На многих предприятиях даже мизерная зарплата выплачивается не во-время, а то и вовсе не выплачивается. Многие семьи оказались на грани выживания.




Особенно больно бьет этот кризис по женщинам, которым необходимо заботиться о семье и детях в условиях отсутствия средств к существованию, в условиях, когда стали платными образование и многие виды медицинского обслуживания.

В таких условиях женщина может только с грустью вспоминать о том, что при Советской власти она была полноценным человеком, полноправной участницей общественной жизни. При капитализме это для большинства женщин стало непозволительной роскошью. Более того, женщина в буржуазном обществе становится всего лишь одним из товаров «капиталистического рынка».

Женское равноправие существует разве что для богатых. Женщины, имеющие деньги, даже куда «равноправнее», чем мужчины, денег не имеющие. Для трудящихся женщин равноправие — это голая декларация. Буржуазные «свободы» касаются исключительно женщин из господствующего класса. Что касается женщин из бедных классов, то для них известная формула “дети, кухня, церковь ” дополнилась требованием приносить еще один заработок в дом, без чего не может прожить сегодня большинство семей трудящихся.
Женщины-труженицы! Боритесь за счастье ваших детей!
Долой буржуазный агонизирующий строй!
Да здравствует социализм!


P.S.: Сегодня для коммунистического Движения особенно ценен тот опыт участия женщины в общественной жизни, который был пройден в XX веке во всём мире. Но особенно важен этот опыт для нашей страны, которая, после совершившейся Великой Октябрьской Социалистической Революции, дала женщине не ложную «свободу и независимость от мужчины» (о чём так любят покричать буржуазные идеологи), а действительную свободу — от угнетения и эксплуатации, от экономических законов капиталистического общества; в обществе, где женщине с самого её рождения уготована роль «негра этого мира», не может быть и речи о действительной свободе женщины. И сколько бы сегодня не было громких слов об эмансипированной женщине, о «выравнивании» общественного и экономического положения мужчины и женщины, — это, в лучшем случае, полуправда, а то и заведомая ложь, пропагандируемая буржуазными mass-media.

Успешная «бизнес-леди» ничем не лучше домохозяйки в том смысле, что она так же замкнута в узком круге своей деятельности. У неё нет времени на своё человеческое развитие, не говоря уже о таких «мелочах» как семья. Но — ведь она «хорошо зарабатывает»! В этом и заключается ложный посыл мифической эмансипации женщины в буржуазном обществе.

Поэтому эмансипация женщины невозможна без эмансипации мужчины – от оков экономических отношений капиталистического общества, от всех проявлений социальной несправедливости по отношению к человеку.

Сознательная женщина, борись за социализм!

sobota, 23 stycznia 2010