piątek, 15 października 2010

lemingi

Lemingowate z ukrytym genem samozagłady (1)

Może i utoniemy...
Idee

Cały „moherland”, Ciemnogród, zacofanie – czy jak tam głosi jasnogrodzka propaganda – się zżyma i martwi stanem lemingowatych. Że te są bezideowe, materialistyczne, letnie, oportunistyczne, kunktatorskie, hedonistyczne…. Że lemingowate są inercyjne i podatne na wpływy telewizora. Że lemingowate poznawczo-interpretacyjnie są jałowe. Że atrofię identyfikacji z tradycją tuszują kosmopolitycznym szpanem. Że immanentny im konformizm czyni ich zdolnymi wyłącznie do naśladownictwa. Że jakikolwiek krytycyzm i realizm jest im całkowicie obcy. Że są narcystyczne, egotyczne, próżne czy z gruntu aspołeczne. Trudno to wszystko uznać za przesadne stereotypy, skoro otaczająca rzeczywistość dostarcza aż nadto dowodów na potwierdzenie powyższych twierdzeń. Istnieje jednak coś, z czego lemingowate nie zdają sobie w ogóle sprawy. Tym czymś jest noszony w sobie ukryty gen samozagłady. Zastanówmy się.

Lemingowate w całej swojej masie przyjmują doraźną postawę, zawężając neurastenicznie pole wyboru takich lub owych alternatyw, by niecierpliwie iść po linii najmniejszego oporu, byleby niczym sobie głowy nie zaprzątać, mieć masę przyjemności i jak najbardziej przedłużyć stan dziecięcej beztroski. Dla lemingowatych całe życie musi być bezustannie trwającą zabawą, „funem”, luzikiem. Analizując swoisty życiowy bilans (w krótkim, średnim i długim okresie) lemingowate skupiają się prawie wyłącznie na aktywach, zaś ze zwyczajną niechęcią i irytacją zmuszają się do pobieżnego zajmowania się pasywami. Bierze się to stąd, że ta strona tegoż rachunku drażniąco przypomina o ograniczoności zasobów, którymi człowiek dysponuje. A to z kolei lemingowate frustruje, gdyż ich fundamentalnym imperatywem życiowym jest, by mieć miast być. Stąd też, gdy niewzruszalna zasada buchalterii stanowi, że cokolwiek, co jest dostępne, musi mieć pokrycie w czymś innym. Że nic nie powstaje z niczego. Że naturalne, logiczne procesy ekonomiczne, społeczne czy też kulturowe układają się w łańcuch przyczyn i skutków. Że to natomiast jest wyznacznikiem zdrowego rozsądku, wnioskowania, a więc myślenia. To, to wszystko, jest przez lemingowate traktowane, jako coś nieprzyjaznego, odrzucającego, wręcz wrogiego. A skoro tak, to dla, tzw. „świętego” spokoju, lepiej jest obchodzić to z daleka. Mieć z tym jak najmniejszy kontakt, zamieść to pod dywan. No i lemingowate z zapałem to robią. Nie łamią sobie głowy tym, że odpychając coraz bardziej narastające problemy, tak naprawdę sadzają się na bombie z opóźnionym zapłonem. Że prędzej czy później, to ona może eksplodować w najmniej spodziewanym momencie. Że wybuch taki spowodować może bliższe i dalsze szkody społeczne (i jakiekolwiek inne). Zwyczajnie, ukryty gen samozagłady. By lemingowate mogły dawać sobie z tym radę, to wymyślono igrzyska nowego rodzaju i…. nazwano je postpolityką. Wiadomo, skoro takie quasi naukowe bełkoty, jak „koniec historii”, „postnowoczesność”, etc. są chwytliwe, to i w zakresie różnych, naturalnie, ścierających się sprzeczności, aspiracji i pragnień, wyrażających się w polityczności, da się sfabrykować jakiś surogat i go forsować. Byleby nie wnikać w sedno różnorakich problemów.

No, dobrze (a może jednak, nie) w związku z powyższym powstaje pytanie, co jest tego wszystkiego przyczyną i jakie mogą być tego skutki. Obsesja materialistyczna lemingowatych, którą są owładnięte, ich prokonsumpcyjne apetyty, aspiracje czy też zachcianki są efektem permanentnie trwających deformacji rynkowych. W ciągu dwudziestu lat owego neo-peerelu (polskiej republiki lemingowatych) wskutek działania systemu utrudniającego (czy wręcz uniemożliwiającego) odtwarzanie rodzimego kapitału, tworzenia rodzimych instytucji kapitalizmu właścicielskiego, stabilizowania relacji i warunków gospodarczych, mimo względnego przyrostu bogactwa (szczególnie w indywidualnym wymiarze), ogromne rzesze społeczeństwa zostały przekierowane w stronę oferty rynkowej, która na masową skalę została im zaimportowana. Oczywiście, stało się to kosztem rodzimego potencjału produkcyjnego, wytwórczego czy też ogólnie, gospodarczego. Sytuacja przypominała trochę tą, która miała miejsce w 1626 r., kiedy wyspa Manhattan za ówczesne 60 guldenów (równowartość obecnych 20-30 dolarów) została sprzedana holenderskim osadnikom przez Indian z Brooklynu. Skutkiem tego późniejsi Anglosasi, wypierając z niej wcześniejszych kolonistów, przejęli biznes, na którym zrobili interes wszechczasów. Najgorzej na tym wyszli, tzw. „rdzenni” Amerykanie.

Ów import oferty rynkowej nałożył się na kryzys wywołany regresem wcześniejszej dekady. A tak w zasadzie było to odległe echo, skutek uboczny, realizowania przez prawie pół wieku utopijnego modelu gospodarki „księżycowej”. W efekcie tego, ogromne masy społeczne (materialnie wyposzczone) pognały w stronę względnego dobrobytu podsycanego sugestywnym przekazem „dla każdego coś miłego”. Ma się rozumieć, że w tej gonitwie bardzo szybko zaczął im przeszkadzać balast przeszłości, którego czym prędzej starały się pozbyć. Zaledwie nieliczni wówczas nawoływali do tego, by posprzątać stare, zalegające drogę „śmieci”, i w ten sposób ułatwić sobie bieg naprzód. Jednak, ich głosy zagłuszał masowy ferwor i tupot. Niezwykłą zręcznością w omijaniu, lawirowaniu wśród tych „śmieci” wykazywały się coraz to młodsze pokolenia, które uznały, że z racji czasu, w którym się rodziły, ten względny dobrobyt się im zwyczajnie należy. Za przeproszeniem, jak psu kość. Coś, do czego dojrzalsze państwa i społeczeństwa dochodziły przez wiele pokoleń, miało im być dane natychmiast. Ów moment urodzenia miał być dla nich swoistą premią. Bez wątpienia zagranica miała co im oferować, gdyż w ten właśnie sposób likwidowała nagromadzone przez dziesięciolecia nadwyżki (nierzadko będące zwykłymi bublami), by dzięki temu móc sama się odciążyć. No i w ten sposób na stare „śmieci” nakładać się zaczęły nowe. Mimo wszystko nie dotyczyło to wyłącznie zagranicznych odpadów rynkowych, ucieleśnionych w dobrach konsumpcyjnych. Nie, to natychmiast do Polski docierało dopiero co montowane było gdzieś tam na peryferiach, w Trzecim Świecie. W znacznym natomiast stopniu dotyczyło to pewnych wzorców (lepiej powiedzieć, „antywzorców”) kulturowych, instytucjonalnych, społecznych. Coś, co w tamtych społeczeństwach przeszkadzało było jak najszybciej wypychane (jak „brudna produkcja”), by w Polsce, jak i innych, tzw. młodych demokracjach, mogło się osadzać. Starsze, pogardliwie nazywane „moherowe”, pokolenie mądre doświadczeniem życiowym potrafiło precyzyjnie oceniać stan ideowego i kulturowego „zaśmiecana” kraju, jednak jego głos był coraz słabiej słyszalny. Bo…, to szła młodość. Zresztą owe „moherowe” pokolenie prostolinijnie i prostodusznie zakładało, że ta młodość zerwie ze złymi nawykami z przeszłości, jednak Bogiem a prawdą nic takiego nie miało miejsca. Mechanizmy pozostały w gruncie rzeczy te same i co najwyżej przybrały nowe atrybuty, nowe symbole, nowe kody kulturowe.

Napierająca coraz śmielej młodość była jednak wyjałowiona z pewnej umiejętności, tj. zdroworozsądkowej interpretacji sygnałów świadczących o nadciągającym zagrożeniu. Liczyły się bowiem zabawa, przyjemność, doraźność chwili czy – ogólnie mówiąc – beztroska. „Moherowe” pokolenie w ogromnym stopniu stało sobie obok, przyglądając się temu, co z czasem zaczęło się rozkręcać, gdyż – jak twierdzono – młodość ma prawo się „wyszumieć”. Nawet teraz można spotkać się jeszcze z takimi poglądami u tych, którzy o sobie mówią, że są konserwatystami, prawicą, wierzącymi i patriotami. Nie wiadomo, czy jest w tym więcej naiwnej pobłażliwości, permisywizmu, lekceważenia problemu czy też jest to forma pewnej kapitulacji, wycofywania się i popadnięcia w błogostan, samoznieczulenie się. Pal sześć, co to jest, ważniejsze jest to, że system wczesnego ostrzegania, właściwy każdemu zdrowemu społeczeństwu i państwu, zwyczajnie zaczyna zawodzić. Zresztą, ile razy tak było w przeszłości? No, „mohery” są coraz słabiej słyszalne, a młodość szaleje. I łamane są jedne bariery za drugimi, jedne granice za drugimi, jedne tabu za drugimi. Hulaj dusza piekła nie ma. Oczywiście to jest złudne, gdyż system wzajemnej kontroli u lemingowatych jest tak drakoński, że ten, kto choćby w minimalnym stopniu wyłamuje się z całości, bardzo szybko zaczyna być elementem niepewnym. To nie wystarczy wyłącznie „jechać” mainstreamem lecz trzeba także być odpowiednio czujnym. Jak lemingi sobie z tym radzą?

Ano w zasadzie prosto. Polega to na stworzeniu sobie pewnego „autofiltru”, w którym dokonywana jest selekcja sygnałów dochodzących z otoczenia. Jeśli cokolwiek nie jest zgodne z jakimś, funkcjonującym w światopoglądzie, stereotypem, to jest to automatycznie odrzucane bez poddawania tego dalszej „obróbce”. Do świadomości docierają więc wyłącznie te sygnały, które zgodne są z zaszczepionym standardem postrzegania rzeczywistości. Weźmy za przykład ostatnie dwie wielkie powodzie, tj. w 1997 r. i tegoroczną. Okazało się, że ani wówczas ani teraz lemingowate, które w ogromnej masie pobudowały się na terenach zalewowych, nie brały pod uwagę tego, że w ten sposób wystawiają się na ogromne ryzyko. Zresztą nie tylko siebie lecz również resztę społeczeństwa, które będzie zmuszone przyjść im z pomocą. A przecież ważniejsze było, by w atrakcyjnych (sic!) lokalizacjach pobudować apartamentowce i domy jednorodzinne, gdyż to zaspokajało ich aspiracje prokonsumpcyjne. Czy zastanawiając się nad miejscem zamieszkania brały one pod uwagę to, że otaczające ich rzeki mogą być niebezpieczne? Nie. Nic takiego nie miało miejsca. Zadowalały ich jedynie znakomite oferty rynkowe, które takiego niebezpieczeństwa nie uwzględniały. Wszak w rachunku ekonomicznym liczyły się przede wszystkim zyski, zaś koszty o tyle, o ile wiązały się z kredytowaniem inwestycji. Cała reszta, która podważała długofalowy sens takich przedsięwzięć budowlanych, została pominięta. Dlaczego? Właściwie odpowiedź na to pytanie nie jest taka trudna. Mianowicie, przypuśćmy, że to ryzyko również zostałoby wzięte pod uwagę, to naturalną koleją rzeczy byłaby rezygnacja (bądź wstrzymanie) inwestycji do czasu, kiedy otoczenie zostanie na nie przygotowane. Takie byłoby „moherowe” myślenie. Wszak to nie chodzi wyłącznie o to, by pociągnąć media i uzbroić teren, co w większym stopniu o to, by stworzyć infrastrukturę, jeśli nie zapobiegającą rozlaniu rzek, to przynajmniej ograniczającą szkody wskutek tego powstałe. To rzecz jasna mogą zrobić władze samorządowe współdziałające z rządem. I teraz, lemingowate, wybierające jedno i drugie, nastawiają się na to, by obie władze szybko stwarzały warunki usprawniające gospodarkę gruntami, by w ten sposób móc szybko przeznaczać je pod zabudowę. A przecież kolorowe oferty tak intrygująco kuszą. I owszem, może, jak radośnie obwieszczały jasnogrodzkie media, w hipotekach i operatach drgnęło, co wystarczyło na tyle, by lemingowatych zadowolić. Ale co z rzekami? No cóż, jest fajnie, bo ekologicznie. „To nie moja sprawa.” – powiada lemingowaty. „Co mnie to obchodzi?” – mówi inny – „Nie mam czasu, by się tym zajmować.” – szybko dodaje. „Że co? Może zalać? Gdzie tam, nie ma mowy.” – ucina rozmowę następny. „No i co z tego? Postawi się kilka pomp i będzie po sprawie.” – rezolutnie dodaje inny. Co, nie było takich wypowiedzi? Doraźność wygrała ze zdrowym rozsądkiem.

Pytanie, dlaczego. Otóż, przede wszystkim dlatego, że gdzieś tam zaczyna tykać zegar rat kredytowych, więc pojawia się paląca potrzeba, by zamieszkać w nowym gniazdku. Dalej, drażni mieszkanie „na kupie” (u rodziców, teściów) lub gdzieś tam w wynajmowanym mieszkaniu, więc chce się stamtąd uciec jak najszybciej. Ważny jest też efekt demonstracji, będący motorem działań lemingowatych, pragnących cieszyć się jakimś cenzusem (materialnym, środowiskowym, towarzyskim). Nic tak bowiem na poprawia własnego ego, jak możliwość pochwalenia się ponad standardowymi warunkami bytowania. Dalej, lemingowaty nie wnika to, co tak rzeczywiście stoi za tym, że grunty schodzą, jak – nomen omen – woda (!). Być może właśnie jest tym, który o tym decyduje bądź na tym zarabia (bez- lub pośrednio). Być może swoim działaniem ma wpływ na to, by w taki sposób „uszczęśliwić” swoich krewnych i znajomych. Takich przesłanek może być zresztą więcej. Następnym wytłumaczeniem może być to, że zrozumienie sedna problemu mogłoby wymagać weryfikację dotychczasowego postrzegania rzeczywistości. Bo też, dlaczego rzeki są groźne. Ano, dlatego, że od dziesięcioleci zostały zaniedbane. Nie opracowano systemu polderów, nie pobudowano stopni retencyjnych, nie wzmacniano wałów, nie modernizowano kanałów melioracyjnych, nie budowano i nie odbudowywano dren itd. itd. A dlaczego? Wszak nie jest tak, że brakuje fachowców. Ano dlatego, że to są wszystko rzeczy ogromnie kosztowne. No, a wiadomo w kasie dno coraz bardziej prześwituje. Dlaczego? Lemingowate mają na to tylko jedną odpowiedź, „Bo to jest sprawa polityczna.” Ot, wystarczy „pojechać” mainstreamem byle uciec od następnych trudnych, a może nawet i drażliwych, pytań. Wszak gdzieś tam w toku analizy może pojawić się to, że jednym z powodów braku owego moni jest to, że spora jej część jest zakumulowana (zamrożona) w dobrach gromadzonych przez lemingowate, zaś jakaś inna…, no gdzieś „wyciekła” (sic!). Dobrach ulegających ponadto szybkiej dekapitalizacji. Takie odkrycie mogłoby wywołać dysonans poznawczy, a stąd jest już droga do redefinicji postrzegania przez siebie rzeczywistości. A to jest bolesny proces. Przeto, by przez niego nie przechodzić, konieczne jest uruchomienie autonomicznych mechanizmów obronnych, polegających przede wszystkim na uciekaniu od analizowania sedna problemu i zagłuszeniu tego czymkolwiek. Najlepiej poprzez wynalezienie jakichś tematów zastępczych. Bo też jakże niewdzięcznym może być postawienie pytań, „To, jak to? To również moja wina? To ja mam teraz rezygnować z tego, co się dorobiłem? Mam znowu wrócić ‘na kupę’ do rodziców, teściów, wynajmować jakieś mieszkanie w bloku? Mam co parę lat nie zmieniać samochodu, nie kupować drogich mebli, całego wyposażenia domowego? Nie jeździć za granicę na wczasy? Mam się cofnąć do punktu wyjścia? To po co ja robiłem te studia, harowałem jak wół, byłem dyspozycyjny, rzadko bywałem w domu, późno wziąłem ślub, piąłem się po szczeblach kariery, dobierałem sobie kolegów, przyjaciół, znajomych wyłącznie takich, którzy są mi do czegoś przydatni…?” Itd. itd. Takie i tym podobne pytania, rzecz jasna, mogą doprowadzić do depresji bądź w najlepszym razie do zmiany postaw życiowych. W dalszej natomiast kolejności może to doprowadzić do zaświtania pytań, „Może do cholery te mohery, to jednak w czymś mają rację? Może ten Ciemnogród wcale nie jest taki ciemny? Może posłuchać, co on ma do powiedzenia?” A może jednak, nie, bo się włącza „autofiltr”. No, to sru, na plazmę wyścigi Formuły I, a w rękę szklankę z Jack’iem Daniels’em. „Co, tam, że mi zaleje garaż, patio? Ubezpieczyciel wypłaci odszkodowanie. Wezmę następny kredyt i sobie kupię wszystko nówki.” I tak do następnego razu, aż przyjdzie kolejne zaskoczenie.


A „mohery” patrzyły na to wszystko zgoła odmiennie. Od „zawsze” bowiem twierdziły, że wpierw trzeba od fundamentów budować społeczeństwo obywatelskie, zdrowe instytucje polityczne, gospodarcze, regulacyjno-administracyjne, wreszcie społeczne. Że proces przekształcania narodu, społeczeństwa i państwa winien być stopniowy, rozłożony w czasie. Że własną państwowość należy budować tak, by była ona alternatywną wobec wpływów zagranicznych. Że przy spodziewanych efektach należy brać pod uwagę przyczyny, rzutujące na to, co i w jakim czasie można osiągnąć. Że przekształcenia nie mogą radykalnie, rewolucyjnie, burzyć różnorakich trwałych i tradycyjnych relacji wewnątrzspołecznych, które rozwijały się przez dziesięciolecia. Że na gruncie tego, co zostało odziedziczone „w spadku” po dekadach Polski Ludowej, należy tak to modernizować, by nie pozbywając się tego móc z czasem osiągnąć stopień rozwoju bliski państwom zachodnim. Że nie można rozrywać więzi międzypokoleniowych, gdyż grozi to napięciami społecznymi. Że zstępujące i dorosłe jeszcze w czasach PRL’u pokolenia nie mogą zostać pozbawione perspektyw przetrwania. Itd. itd. Innymi słowy mówiąc, „mohery” uważały, że spieszyć to należy się powoli. Oczywiście było to mało atrakcyjna wizja dla lemingowatych coraz bardziej rosnących w sile, gdyż była ona sprzeczna z kardynalnym imperatywem tychże, by w „oka mgnieniu” osiągnąć stopę życiową taką samą jak ta, którą cieszą się ich rówieśnicy na Zachodzie. Bo też, gdy na przełomie lat 80.tych i 90.tych granice zostały otwarte, to pierwszymi, którzy dali się oszołomić mirażami zachodniego dobrobytu byli ówcześni 20-30.latkowie. Oni to gremialnie wyjeżdżając na wakacje czy też staże i praktyki studenckie wracali z zadzierzgniętymi kontaktami, które błyskawicznie potrafiły przekształcić w perspektywy własnego dobrobytu, awansu zawodowego i znaczącej pozycji społecznej. I być może byłoby to pożądane, gdyby nie szkopuł polegający na tym, że promujące ich instytucje zachodnie oczekiwały od nich tego, że ci bezkrytycznie włączą się w ekspansję tych instytucji na ziemiach polskich i staną się jej awangardą. I to w znakomitym stopniu się ziściło. Ówcześni 20-30.latkowie wyposażeni w merytoryczne i technokratyczne atrybuty z ogromnym zapałem przystąpiły do kreowania nowej rzeczywistości lecz cechowało się to wszystko pójściem po linii najmniejszego oporu i towarzyszącym temu pewnym schematyzmem. Wszak, jeśli istniało cokolwiek, co mogło kłócić się z pewną „logiką” przekształceń było przez nich z gruntu negowane i odrzucane jako „balast” niedawnej przeszłości, zaś to z kolei stanowiło wystarczające uzasadnienie dla radykalizmu zmian. Radykalizm ten, wspierany na poziomie politycznym, zyskał ogromną szansę rozwoju, jednak wywoływał i wywołuje nadal spiętrzające się rozliczne koszty uboczne, które metodycznie były i są odrzucane w procesie przekształceń systemowo-ustrojowych.

Weźmy na przykład rzecz następującą. PRL pozostawił po sobie ogromną rzeszę ludzi z wykształceniem podstawowym i średnim, którzy mieli być przydatni na potrzeby ówczesnej utopii ustrojowej. Ci ludzie w całej swojej masie wykonywali zawody dosyć proste, niewymagające legitymowania się wyrafinowaną wiedzą (merytoryczną czy też technokratyczną), umiejętnościami menedżerskimi, zdolnościami i talentami w zakresie przedsiębiorczości czy też znajomością zasad obowiązujących w (jakkolwiek rozumianym, nowoczesnym) kapitalizmie. Nie musieli tego wszystkiego znać, bo też owa utopia miała być zaprzeczeniem tego ostatniego. Oczywiście ludzie ci jakoś dawali sobie radę w całym bezsensie ówczesnego ustroju, jednak wcale nie oznaczało to tego, by to wystarczało w zderzeniu z nową rzeczywistością. Ich ogromnym obciążeniem był ich wiek. To byli ludzie w wieku ok. 30 i więcej, którzy z trudem adoptowali się do kapitalizmu, który nagle zwalił im się na głowę. Dosyć szybko ludzie ci wraz z coraz większą falą pauperyzującej się inteligencji (tej właśnie „chowu” peerelowskiego) bądź to emigrowali z Polski bądź też coraz częściej zaczęli znajdować się na społecznym, ekonomicznym, środowiskowym oucie. I tutaj zaczęło dawać o sobie znać, wyżej wzmiankowane, obciążenie, gdyż byli oni mniej chłonni, by „łapać” nowe „sprofesjonalizowane” (cokolwiek miałoby to oznaczać) zawody, mogące im pomóc w utrzymaniu się na powierzchni. W ten sposób byli coraz bardziej wypychani na pozycje uniemożliwiające im wpływ na zmieniającą się rzeczywistość. Dla napierających młodych powstała w ten sposób przestrzeń, którą coraz intensywniej zaczęli zapełniać. Racja, młodzi wśród elit i establishmentu zyskali ogromnego sojusznika, jednak przeoczyli to, że tamci traktują ich instrumentalnie. Tutaj oczywiście transakcja była jasna i czytelna, „Albo podporządkujecie się nam bezwarunkowo w zamian za fantastyczną stopę życiową, albo wylądujecie tam, gdzie teraz są tamci, którzy są na oucie.” Lemingowatym wcale tego powtarzać nie było potrzeby. Nie zauważyły jednak tego, że ta transakcja jest w swojej istocie bezalternatywna, zaś symbioza z elitami i establishmentem, które na transformacji skorzystały, gdyż robili ją pod swoim kątem, jest tak naprawdę pozorna. Owa pozycja lemingowatych względem elit i establishmentu nie jest równorzędna i partnerska, przy całym pozorze posiadania decydującego wpływu. Lemingowate wobec tamtych grup są w dalszym ciągu w pozycji petenta, bowiem tamci dysponują przewagą w postaci szeroko rozumianej asymetrii informacji. A lemingowate nie przyzwyczajone do pogłębionej analizy nie kwapią się tego zrozumieć, chociaż same również wobec siebie stosują mechanizmy rządzące tą że asymetrią informacji. To znaczy jest tak, że one doskonale wiedzą z której strony wiatr wieje, lecz nie silą się na zrozumienie tego, kto dmucha i w jakim celu. Im natomiast wystarcza to, że wraz z tym wiatrem się poruszają. Z czasem, rzecz jasna, sami zaczynają zajmować pozycje owych dmuchających, stając się częścią elit i establishmentu, zaś w ich miejsce pojawiają się następne generacje lemingowatych. Podobnie, jak poprzednie, instrumentalnie traktowane.

By się zaliczać do tejże grupy trzeba funkcjonować w ramach swego rodzaju niepisanego kodeksu postępowania, który przestrzegany jest z żelazną konsekwencją. Tutaj trzeba błyskawicznie i z refleksem rozpoznawać wspólnego wroga. Wiedzieć, kto jest popularny i na topie, a kto jest podpadnięty. Mieć do perfekcji opanowane różne grepsy i kody kulturowe. Znać hierarchię dziobania. Nie pozwalać sobie na przejawy jakiejkolwiek myślozbrodni. Jeśli zaś takowa jakimś cudem, w przypływie olśnienia, zaistnieje, to trzeba te fakt ukrywać wobec reszty lemingowatych. Itd. itd. Jednakże z uwagi na to, że zwykła natura ludzka ma tą właściwość wyłamywania się z takich lub owych kanonów, to złamanie tutaj owego kodeksu, naruszenie jakiegoś tabu, wywołuje reperkusje środowiskowe. Z początku są one łagodne, jednak coraz bardziej się one nasilają, gdy delikwent coraz częściej zaczyna wykraczać poza przyjęte schematy. Jest wobec tego coraz bardziej wymiksowywany na zewnątrz. Ze środka na środowiskowe obrzeża. Prędzej czy później to się zaczyna odbijać na jego pozycji środowiskowej, zaś w konsekwencji na materialnej. A to jest wystarczającym straszakiem przed zejściem z „nakazanej” linii środowiskowej. W ten sposób lemingowate zagłuszają jakiekolwiek sygnały docierające z zewnątrz, które wskazywać mogą na nadciągające zagrożenie.

Weźmy, by powyższe zilustrować, kolejny przykład „na tapetę”. Chodzi o przepłacanie przez lemingowate zakupu drogich mieszkań w apartamentowcach i domów. Z obu „suchych” pensji obojga lemingowatych (mężczyzny i kobiety), żyjących bądź to „na kocia łapę” (co najczęstsze) lub w związku małżeńskim, nie sposób było i jest kupić oraz sobie uwić tak komfortowego gniazdka, jakie jest w powszechnym, katalogowym, „standardzie”. W związku z tym należy posiłkować się kredytem mieszkaniowym bądź hipotecznym. Do niedawna otrzymanie jego było – nomen omen – „dziecinnie” proste, bowiem wystarczał w banku odcinek regularnych wpływów na konto (przeważnie w tym banku, w którym brany był kredyt) poparty jednym bądź dwoma żyrantami. Kredyt, w zależności od zdolności kredytowej, można było wziąć nieomal „od ręki”, by z takim „kwitem” móc rączo pobiec do dewelopera i sobie zaklepać komfortowe gniazdko. Mniej więcej podobnie było, jeśli chodziło o zakup średniej bądź wyższej klasy samochodu (czasami dwóch), zakup wyposażenia domowego itp. I wszystko było dobrze, dopóki było dobrze. No, ale jak już wcześniej napisałem, lemingowate masowo stały się awangardą wszystkiego, co przyszło z zagranicy, na gruzach tego, co kiedyś było polskie. Lemingowate stając się siłą najemną podmiotów niepolskich wpadały w nieomal kultowe zagraniczne wzorce konsumpcyjne (właściwe materialistycznemu podejściu lemingowatych), nie zdając sobie sprawy, bądź nie chcąc tego, że w odróżnieniu od swoich zachodnich rówieśników ich zdolność kredytowa jest, delikatnie mówiąc, na wyrost. Zaś to, że ona taka jest wynika właśnie ze stanu braku alternatywy w postaci możliwości zarobkowania w polskich podmiotach gospodarczych, których coraz bardziej ubywa. Zresztą samo zatrudnienie w polskiej sferze budżetowej (szczególnie w administracji państwowej) siłą rzeczy podlega tym samym, co w przypadku podmiotów komercyjnych, zasadom interpretacji zdolności kredytowej. (Krótko jeszcze nadmienię, że zdolność kredytowa jest wystarczająco silnym instrumentem dyscyplinującym, by wśród szeroko pojętych lemingowatych żadne ruchy dysydenckie nie mogły się pojawić. Posłuszeństwo wewnątrzśrodowiskowe ma wobec tego samoistną zdolność do funkcjonowania bez potrzeby jakiejkolwiej interwencji i korygowania obowiązujących zasad.) Spowodowało to, że lemingowate masowo godzić się musiały na narzucane im zasady oraz warunki pracy, gdyż w przeciwnym razie groziło im podzielenie losu tych, którzy znaleźli się na oucie. Godząc się na to dobrowolnie wpadli w obsesję podnoszenia, tzw. wydajności pracy, co mówiąc wprost oznacza zwykły pracoholizm, kosztem osłabienia różnorakich relacji na zewnątrz własnego środowiska, przy ciągłym wzmacnianiu samokontroli wewnątrzśrodowiskowej. W efekcie tego lemingowate w całej swojej masie ogłuchli i oślepli na wszystkie sygnały zwiastujące nadchodzące złe czasy, by w ten sposób wpadając w swego rodzaju nirwanę odseparować się od coraz bardziej pogarszającej się rzeczywistości.

Zaledwie powierzchownie lemingowate zdolne są krytykować te otoczenie, w którym żyją (np. stan infrastruktury publicznej, usług publicznych itp.), jednak czynią to wyłącznie pod kątem swoich własnych interesów, nie starając się przy tym wniknąć w sedno problemów. A w nim również zawiera się ich własne podejście do otaczającego ich świata. I teraz, gdy z czasem pojawiali się tacy, którzy przed tym przestrzegali, apelowali do rozsądku i do zrozumienia rzeczywistych przyczyn piętrzących się problemów, to ci byli przez lemingowatych zagłuszani, jako siejący defetyzm, godzący w ich iluzoryczne status quo, burzący ich ułudę stabilizacji. Momentalnie również zaczęły się włączać dawno wszczepione i wytresowane bodźce samokontrolne, które lemingowatym kazały jeszcze bardziej się znieczulać na nadchodzące negatywne sygnały. I trwało to do czasu, aż tak skonstruowany domek z kart, zaczął się rozsypywać przy pierwszym podmuchu wiatru. Tym razem, jego charakter był już nie tożsamy z podobnymi w przeszłości, gdyż jego źródłem było pęknięcie i deformacja wewnętrznej struktury, która utrzymywana jest ślepym oddaniem lemingowatych i wewnątrzgrupową tożsamością. Wśród lemingowatych zaczął się czas walki między sobą, aczkolwiek na zewnątrz jest to jeszcze słabo widoczne. Cóż zatem zaczęły robić elity i establishment? Ano, chcąc wydostać się z tej kurzawy, a jednocześnie zrobić ucieczkę do przodu, postanowiły uderzyć w swoich niedawnych sojuszników, tj. przede wszystkim w tych młodych, wykształconych z wielkich miast, którzy potraktowani instrumentalnie mogą jako pierwsi zostać rzuceni „na pożarcie” coraz bardziej wkurzonego tłumu. Lemingowate wchodzą w ten sposób w niewdzięczną rolę przyjęcia na siebie głównego ciosu, by w ten sposób uratować elity i establishment. Jednocześnie, ponieważ to właśnie te lemingowate cieszą się jakimś stanem posiadania, to są oni pierwszymi, którzy muszą, dla uspokojenia coraz bardziej wzburzonych mas, zostać ograniczeni w tym, co, jak im się wydaje, posiadają. Czas strzyżenia bowiem nadszedł. Stąd pojawiają się pomysły dotyczące m.in. zaostrzenia warunków kredytowych. Dzisiaj przestaje to być aż takie proste, tym bardziej, że zagraniczne koncerny-matki banków w Polsce wchodzą na coraz wyższe poziomy wrażliwości m.in. w zakresie rozwijania, tzw. akcji kredytowej. Jednakże lemingowate zdają się nie dostrzegać tego, że opowiadają się za czymś, co w swoim sednie jest wbrew ich żywotnym interesom i dobru w średnim i dłuższym okresie, bowiem to samo w sobie pozostawia ich w pozycji pozbawionej alternatyw. Stąd zaś jest prosta droga do wyzwolenia się owego ukrytego genu samozagłady aż do pojawienia się lemingowatych następnej generacji.

źródło:

http://niepoprawni.pl/blog/625/lemingowate-z-ukrytem-genem-samozaglady-2

5 komentarzy:

mrw pisze...

widzę przepychanka trwa - albo czarni albo biali...
ciekawe, ja nie opowiadam się za żadną ze stron konfliktu. i jedni i drudzy są śmieszni i żałośni, nawet jakby przyszli jacyś trzeci czy czwarci było by tak samo, bo prosta zasada nimi kieruje - naobiecywać co to się nie zrobi, nakraść i spierdalać. tak było jest i będzie niestety bo społeczeństwo nie jest w stanie bojkotować wyborów ect. każdy kto przychodzi do żłoba patrzy tylko jak jeszcze można można okraść przeciętnego obywatela, jak go ubezwłasnowolnić i wydrzeć mu ostatnie 100zł, jak jeszcze bardziej go otępić i zniewolić. ja tu nie dostrzegam różnicy pomiędzy jedną a drugą partią a nawet trzecią czy czwartą. władza w polsce pokrywa się co do joty z sentencją wygłoszoną przed laty przez otto von bismarcka " dajcie polakom władzę a sami się pozabijają"

Anonimowy pisze...

Mężu Radykalnie Wyzwolony - ależ ja nie namawiam nikogo do głosowania na kogokolwiek. Sam nie wierzę nikomu (nawet własnemu cieniowi). Tekst wydał mi się trafną analizą naszego społeczeństwa (ale nie tylko naszego bo "na całym świecie źle się dzieje koledzy"), które niestety jest coraz większym motłochem i konformizmu wyznawcą. Amen
Palący Hardo Acz Trochę Ograniczająco Rzucający

miłośnik rudych wiewiórek pisze...

ja się również globalnie starałem odnieść do kuchni brudne naczynia, z tym że widelce już posegregowałem wcześniej. Nie zmienia to faktu że nie lubię, mało tego nigdy nie lubiłem koronkowych obrusów. Ludzie sami się otępiają i raczej będzie się to pogłębiało jak wyrobisko kopalni odkrywkowej. Więcej seriali, telegier, głupkowatych tańców na lodzie z księżycami, pseudopolitycznych show typu talking heads itp itd nie wymieniając już programów typu news, wiadomości, fakty, mity greckie, porzeczki, samolot, które są totalnie wybiórcze i neorealistyczne. Nie daję się nabierać na różne tv - media gierki edwardy czego i państwu życzę. dążymy do schematu praca - dom -sen - praca, który niebawem zmieni się w praca - sen - praca - sen: prostszy i bardziej elegancki. pensje stoją w miejscu a ceny rosną jak grzyby po deszczu, globalizacja zabija kulturę i jakiekolwiek nią zainteresowanie. Gwoździe programu wbijają się nam w mózgi, na językach celebrities znani z tego że są znani. doda ma torebkę wartości mojej półrocznej pensji - chore kurwa. dlatego nie walczę z tym (stanisław(bareja)) tylko omijam.

Anonimowy pisze...

No i masz Pan niestety recht. Pozdrawiam wachlując się relaksacyjnie plikiem niezapłaconych rachunków. Na razie mogę sobie pozwolić na taki luksus bo niedługo zostanie mi tylko (jak się ich jeszcze nazbiera a węgiel skończy) palić nimi w piecu. Warzywa zgniły w ogródku lub zjadły je ślimaki tylko ogórki obrodziły syny i córy zielone. To chyba ufoludki bo nocami podpełzają z grządki na parapet i podglądają jak wyjadam brud zza paznokci.
Kotwica Amebę Zabiła

empiryczna errata wulgaryzmów pisze...

pozostaje jedynie założyć własną działalność gdzie zatrudniwszy umyślnego płacić mu 1200 i uganiać nim jak łysą kobyłą albo i niebyłą...\