czwartek, 4 grudnia 2008

Obserwacja Krytyczna. Część druga.

Zawsze, kiedy rano otwieram oczy ogarnia mnie strach przed kolejnym dniem w którym znowu nic nie zrobię i tylko będę patrzał spokojnie jak kolejny dzień odchodzi w zapomnienie. Kolejny bezpłodny, pozbawiony inwencji i jakiegokolwiek celu dzień.
Betaloc 0.25 mg, Indix 0.25, pół szklanki wody, papieros, herbata, papieros, śniadanie, papieros.
Kolejny dzień w poszukiwaniu sensu życia, w poszukiwaniu sensu, w poszukiwaniu celu, w poszukiwaniu bezsensu.

Klatka schodowa "mojej" kamienicy lepiła się od brudu praktycznie odkąd pamiętam. Do kiedy jeszcze pracowała sprzątaczka nie było tragicznie, lecz odkąd administracja ją zwolniła okazało się, że może być jednak jeszcze brudniej i jeszcze bardziej śmierdząco. Niezwykłym faktem jednak było to, że para starszych ludzi zamieszkujących na tym samym piętrze co ja, w miarę sił dbała o porządek na naszym piętrze. A to umyty odcinek schodów, kiedy indziej nawet okno wychodzące na podwórko. Było to niezwykłe wręcz zadziwiające.
Klatka żyła swoim wyjałowionym z czystości i pomrukującym starością życiem, które zżerało ją swoistą erozją. Odpadające płaty lamperii nie raz straszyły moich gości, nie wspominając już o ledwie trzymających się drewnianych schodach i zniszczonej do granic możliwości poręczy. Nieliczni odwiedzający mnie jeszcze znajomi, niejednokrotnie zaszokowani byli jej wyglądem. Skrzypiące schody prowadzące do nikąd w labiryncie rur i hieroglifów w stylu chuj, kurwa, cipa e.c.t.
Tak zaczynał się każdy mój dzień. Obraz powitalny. Obstrupiałe "dzień dobry", śmierdzące "witaj w kolejnym dniu twojego starego życia". W kolejnym... .

Od dziecka czułem, że coś jest ze mną nie tak. Starałem się zawsze dopasować do społeczności dziecięcej, z którą musiałem przebywać, choć tak naprawdę ich zabawy mnie nie bawiły, ich dowcipy mnie nie śmieszyły, a ich ograniczenia mnie przerażały. Czasami tylko traciłem kontrolę i działy się dziwne rzeczy, tylko wtedy ani ja, ani nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy dlaczego tak właśnie się działo - ot przypadek, każdy starał się nie zwracać uwagi bądź wytłumaczyć to co się działo na jakiś swój sposób. Tak, nie byłem zupełnie świadomy tego co się ze mną dzieje, a raczej tego co dzieje się przeze mnie.
Zostałem wychowany (ku nieszczęściu mojemu i moich rodziców) na porządnego człowieka, wrażliwego, przewrażliwionego nawet, samotnika, potrafiącego zajmować się sobą samym, nie przeszkadzającego nikomu odludka, który grzecznie się uśmiecha i robi na każdym pozytywne wrażenie. Mimo to, zawsze pojawiały się jakieś "przebłyski" tego drugiego "ja", tkwiącego gdzieś tam na dnie mojego jestestwa. W zależności od sytuacji były to różnego rodzaju dziwnie niekontrolowane chamskie teksty i zachowania , przekleństwa, chore seksualne wyobrażenia, przyciąganie chorych psychicznie osób, pijaków, narkomanów, którzy dostrzegali w mojej łagodnej osobie kogoś pokrewnego sobie, kogoś kto stanowił dla nich uosobienie świetnego kompana, kolegi, przyjaciela. Tyle że oni zawsze mnie odrażali, brzydziłem się nimi i nienawidziłem ich, ale byłem tym kompanem, kolegą , przyjacielem, byłem tylko i wyłącznie ze strachu przed nimi. I ze strachu przed sobą samym. Brzydziłem się ich towarzystwem, ale bardziej brzydziło mnie to, że ja jestem w tym towarzystwie, przecież nie tak zostałem wychowany... .
Myślałem że to coś co nie daje w spokoju spać, to coś co mnie nieustannie męczy, jakaś tęsknota nie wiadomo za czym, jakaś wyższa świadomość bliżej nie określonego czegoś, co zdominowało moje życie, opętało mnie, nie pozwalało normalnie żyć, funkcjonować, choć z drugiej strony nauczyłem się doskonale udawać, że przecież wszystko jest o.k , że wszystko to tylko moja nad wyraz bujna wyobraźnia. Tak nie było. Było wręcz odwrotnie. To nie była wyobraźnia, to była rzeczywistość, którą powoli, każdego dnia starałem się rozszyfrować i nadać jej znaczenie i sens, którego w moich oczach jej brakowało. Rzeczywistość dogniatała mnie do ziemi z ogromną siłą szesnasto-tonowego ciężaru, miażdżącego mnie każdego ranka zaraz po otwarciu oczu. Syfiata i jednostajnie nieprzyśpieszona rzeczywistość: syf, kiła, mogiła lub brud,smród i ubóstwo - jak kto woli.
Z upływem każdego dnia, miesiąca i roku stawałem się coraz bardziej odrealniony. Szkoły podstawowej w zasadzie nie pamiętam, tak bardzo jej nienawidziłem , że wspomnienia o niej wyparowały z mojej głowy w kosmos i pewnie ktoś tam je sobie ogląda i wzdycha z zachwytu. Starałem się nawet codziennie zapisywać w kalendarzu co wydarzyło się danego dnia, jednak zawsze po tygodniu przerywałem ten zabieg. Łatwo bowiem było zapamiętać jedno, stale powtarzające się zdanie : "nic szczególnego się nie wydarzyło".

Sklepik znajdował się tuż za rogiem kamienicy. Oczywiście oprócz zwykłych artykułów spożywczych większą część asortymentu stanowił alkohol i jak nie trudno zgadnąć jego pobliże stanowiło zbiór wszystkich mętów z okolicy.
Tego ranka kiedy poszedłem po kilka kajzerek na śniadanie, oni już tam stali i czekali na mnie. Te same smutne mordy, cuchnące i wykrzywione w nienaturalnym grymasie upodlenia i zdziczenia. Czy to jeszcze są ludzie? Niestety są.
- Uspokój się - mówiłem po cichutku do siebie - tykniesz gówno a pójdziesz siedzieć za człowieka...
Obok trzyosobowej grupki z sąsiedniej kamienicy stał Heniu. Był przestraszony i coś pozostałym trzem tłumaczył, chwiejąc się w przód i w tył, w przód i w tył i w bok. Czasem wypinał swoją nie mytą od lat dupę i pierdział co bardzo podobało się reszcie, gdyż zaśmiewali się do rozpuku z tego niezwykłego żartu. Kiedy jeden z nich zobaczył mnie, zaczęli coś szeptać i jak na rozkaz, idealnie zsynchronizowane brynolskie spojrzenia skupiły się na mnie. Coś wisiało w powietrzu. Napięcie między nimi a mną stawało się nie do wytrzymania. Czterech jeźdźców i apokalipsa.
- Idzie tu - wycharkotał z siebie Heniek.
- Stul mordę, ja będę z nim gadał - powiedział inny lump w kraciastej czapeczce.
- To gadaj ze mną, jestem tu i słucham - powiedziałem stając ze dwa metry od nich.
- Ponoć, chuju zrobiłeś marmeladę z naszych ziomali? Pan Heniu się tu na ciebie żali - powiedział czapeczka.
- Ponoć marmolada to dżem owocowy i zważywszy na fakt, że koledzy Pana Henryka nie odżywiali się niczym innym jak owocowe wina i nalewki to faktycznie w jakiś sposób można by z nich marmoladę zrobić, niemniej jed...
- Kurwa co ty pierdolisz frajerze jebany? Pojebało cię? - przerwał czapeczka.
- Sekundę, ja ci nie przerywałem twojego wywodu na temat przetwórstwa czegoś co przypominało ludzi w coś co nazwałeś cytuję: "marmeladą" koniec cyta...
- Kurwa Heniu miałeś żeś racje że koleś jest pierdolnięty!
- Mówiłem kurwa!- odparł niezwykle podniecony Heniu.
- Spokojnie, o co wam chodzi? - spytałem
- Jakie kurwa spokojnie - włączył się do rozmowy kolejny kolega Henia i reszty. Wygolona głowa i tatuaż na czole nie świadczyły o jakiejkolwiek normalności tego typa - Jakie kurwa spokojnie, jak ci przypierdolę to będzie spokojnie wtedy - rozumisz???
- Mówi się rozumiesz - rozumiesz? Czy akurat wagarowałeś na tej lekcji? - spytałem wytatuowane czoło łysego.
Łysy wyciągnął kastet zrobiony z kurka hydrantu, ale nie mógł poradzić sobie z założeniem go na trzęsącą się rękę.
- Trzęsiesz się łysy ze strachu, czy z zimna - spytałem.
Łysy zamachnął się okastetowaną w końcu pięścią, ale niestety nie trafił w moją twarz lecz w mur budynku. Tak, to musiało boleć... .
- Nieuk, tchórz i jeszcze niedowidzi - skomentowałem.
Łysy się wkurwił, bo żart rozśmieszył nawet jego kolegów.
- Co się kurwa cieszycie, kurwa zajebiemy chuja! - odparł wkurwiony Łysy.
- No co się cieszycie? Zajebcie mnie - podpowiedziałem reszcie - zajebcie mnie bo łysy się już podesrał chyba ze strachu.
Rozwścieczony łysol z wytatuowanym czołem zamachnął się jeszcze raz, tyle że znów nieszczęśliwie. Nie zdążył wybalansować ciałem szybkiego ruchu i runął swoją łysą pałą wprost na bruk chodnika wpadając centralnie swym przepięknym tatuażem w psie gówno.
- Łysy killer z gównem na czole, brawo! - powiedziałem do reszty. O dziwo nie ruszyli na mnie, a wręcz się cofneli. Tylko łysy z wymazaną gównem mordą, podnosząc się z chodnika, poniżony do granic jego lumpiarskich możliwości przystąpił do ataku. Najpierw uderzył mnie prosto w żołądek, a gdy zgiąłem się w pół z bólu, poprawił z kolanka prosto w twarz. Teraz ja leżałem na chodniku z cieknącą z ust cienką stróżką krwi. Chłopcy już się zbliżali żeby mnie skopać. Na szczęście nie zdążyli. Pani Jadzia - sklepowa widząc całe zajście przez okna sklepiku, zatelefonowała na policję, która jakimś cudem się zjawiła.
- Co tu się dzieje, co jest? - darł się sierżant rozganiając towarzystwo.
- I tak masz przejebane! - krzyknął jeszcze łysy zanim zamknęły się drzwi radiowozu, do którego spakowano całą czwórkę.
Radiowóz ruszył w kierunku centrum. Toczył się powoli wybrukowanymi ulicami śródmieścia. Dwaj młodzi policjanci siedzący w szoferce dyskutowali na temat jakiegoś filmu, gdzie główny bohater mści się wyrywając młotkiem zęby.
- Tu oficer dyżurny, tu oficer dyrużrny, 045 zgłoś się - zatrzeszczało radio
- 045 zgłaszam się.
- Na wlotówce do miasta patrol zlokalizował kierowcę jadącego tirem z nadmierną prędkością, teraz powinien wjeżdżać do śródmieścia, zlokalizujcie go i zatrzym...
Nie skończył gdyż pijany kierowca właśnie rozpieprzył cały tył policyjnego radiowozu, rozmazując na masce tira resztki czwórki wspaniałych. Policjanci pod wpływam uderzenia wylecieli przez przednią szybę i poza kilkoma zadraśnięciami w zasadzie nie stało im się nic.
- Kurwa jaki fuks - mamrotał zszokowany sierżant - kurwa jaki fuks... .

Kończyłem śniadanie - kajzerkę z dżemem truskawkowym. Dochodziła dziesiąta, kiedy napisałem w kalendarzu "nic się nie wydarzyło".

Brak komentarzy: