niedziela, 14 grudnia 2008

Obserwacja krytyczna. Część trzecia.

Nie pamiętam już, kiedy zacząłem wyraźnie odczuwać dysonans. Dysonans pomiędzy mną, a każdym innym człowiekiem. No może prawie każdym, przecież jeszcze mam kilku znajomych, być może nawet takich na dobre i na złe, ale czas potrafi zweryfikować każdą znajomość, miłość… . Miłość. Miłość to tylko określenie, bo kiedy zaczynasz w nią wierzyć za mocno, zawsze potrafi ci udowodnić, że jednak się mylisz, zawsze. Nie wykraczam już poza ramy, normy, ogólnie ustalone i płaskie jak blat stołu, jałowe i bezzapachowe. Ukrywam się, staram się ukryć, zamknąć w swoim mieszkaniu i czekać na nie wiadomo co, bo tak naprawdę nie wiem na co czekam. Kładę się, wstaję, połykam, popijam, kupuję, szykuję, połykam, popijam, sprzątam, wariuję. Po kolei, od najmniejszego do największego układam swoje wszystkie noże, które pieczołowicie czyszczę i odkładam na specjalnie docięte kawałki irchy. W zasadzie sam nie wiem po co je zbierałem przez tyle lat, kolekcja noży – bezużytecznych, śmierdzących kozików, bagnetów, finek, chuj wie jeszcze jakich. Przeznaczenie noża to cięcie, a jakie jest moje przeznaczenie? Czy ja się już w ogóle do niczego nie nadaję?
Patrząc na moje mieszkanie można by wziąć mnie za osobę przesadnie pedantyczną. Jasne wnętrza, w zasadzie puste, czyste nie naruszone kompozycje z idealnie dopasowanymi obrazami na ścianach, które malowałem specjalnie do danego wnętrza, ale to było dawno, bo nie pamiętam kiedy po raz ostatni trzymałem pędzel w ręce. Każdy przedmiot w mieszkaniu był starannie dobrany i każdy miał swoje nietykalne miejsce w przestrzeni. Miejsce, którego ja w jakiejkolwiek przestrzeni nie potrafię znaleźć dla siebie.

Popołudniowy spacer, wędrówka bulwarem zachodzącego, jesiennego słońca. Wokół kłębiący się ludzie, którzy gonią sami siebie, poganiacze własnego ego, dążenie do władzy, dążenie do więcej – więcej kasy, więcej pokoi, więcej szmat, garów, kumpli, znajomych. Często zastanawiam się czy ci ludzie, wszyscy otaczający nas ludzie jeszcze myślą?
Zapalam papierosa i siadam na ławce, by jeszcze chwilę odprężyć się i powdychać chłód powietrza wymieszanego z nikotyną. Zamykam oczy i słucham jak para młodych ludzi siedzących obok kłóci się ze sobą.
- Czemu się nie odzywasz? – pyta on
- Spierdalaj – odpowiada z niezwykłą czułością kochanki ona.
- No czemu kurwa się pytam – cóż za subtelny z niego amant.
- Boś kurwa chuju wczoraj wszystkie kluski zjadł, a ja musiałam tylko chleb. Do dupczenia mnie masz tylko, ale to się zmieni!!!
- Dejże spokój, głodny byłem, bo po pracy tylko szybko aby zjeść
- Zmieni się to bo już moja mama mówiła, że jesteś tylko do garów zaglądać umisz!
- A spierdalaj kurwo! Będzie mnie tu cipa uczyła co mom robić! Spierdalaj!
- Sam spierdalaj pedale pierdolony, niemyty chuju śmierdzący do mamuśki niech ona ci obiadki gotuje, a nie ja.
- Wiecie co, słucham was od dłuższej chwili i wysnułem taki wniosek z waszej debaty, obydwoje stąd spierdalajcie, bo tu jest park i tutaj ludzie przychodzą, żeby chwilę odpocząć od wszechobecnego zgiełku tego parszywego i śmierdzącego miasta, a wy zakłócacie im spokój – wtrąciłem.
Oboje patrzyli na mnie jakbym co najmniej był kimkolwiek innym niż jestem.
- Ale tu nikogo nie ma – odezwał się po dłuższej chwili myślenia.
- Ale ja tu jestem – odpowiedziałem. Ja też jestem nikt?
Patrzyli na mnie jeszcze przez chwilę i oboje w milczeniu poszli sobie.
- Ja też jestem nikt… - powiedziałem na głos i teatralnym ruchem zaciągnąłem się papierosem.

Na przystanku dziewczyna chwyciła go za rękę i pocałowała w policzek. Podjechali trzy przystanki siódemką i wysiedli w samym centrum miasta. Szli w ciszy, objęci i ukojeni. Obydwoje myśleli tylko o jednym – jak najszybciej rozstać się z nim/nią. Przeciąć zeschniętą pępowinę ich związku, bezsensownego związku, który nie miał szans przetrwania, nie miał szans na nic co miałoby jakikolwiek sens. Ot czysty, bezsensowny związek.
- Wiesz... - szepnęła do niego pod klatką schodową bloku w którym mieszkała - lepiej już teraz się rozstańmy, po co mosz mnie bić i chlać na umór i bić mnie i Kasię. Rozstańmy się, a Kasię oddam do Domu Dziecka.
- No - odpowiedział.
- To idź do domu, ja też idę - powiedziała.
- No, idę.
- To do niezobaczenia. Nigdy - mówiła ze łzami w oczach.
- No, hejka.
- Żegnaj.
- Długo tu będziemy jeszcze stali, bo mi się do Maćka śpieszy. Akurat wypłatę dostał i może coś postawi - spytał zniecierpliwiony.
- To idź już, ja też idę bo mam na osiemnastą do pracy mi kierowniczka kazała przyjść na remanent.
Odszedł szybkim krokiem, zatrzymując się jeszcze na chwilę żeby odpalić papierosa. Nerwowo i łapczywie zaciągał się dymem i co jakiś czas pokasływał. Tuż koło przystanku kaszel zaczął się nasilać, ale on nie zważając na to zaciągnął się bardzo mocno końcówką papierosa. Kaszel spotęgowany drażniącym gardło dymem stał się nie do wytrzymania, dusił go nie miłosiernie, powoli zaciskając pętlę na jego szyi. Cały czerwony padł w końcu na asfaltowy chodnik i zwijając się z braku powietrza w końcu się udusił. Przechodząca obok staruszka tylko mruknęła do siebie:
- Naćpałeś się to zdychaj!

W tym samym czasie dziewczyna karmiła sześciomiesięczną córkę. Robiła to w pośpiechu, bo zaraz musiała wyjść do pracy.
- Kierowniczka tylko czeka, żeby mnie wypieprzyć z pracy, wiesz Kasiu? - retorycznie pytała córkę.
- Wychodź już, bo się spóźnisz! - wrzasnęła z sąsiedniego pokoju jej matka.
- Już idę, zostawiam Kasię w łóżeczku - odpowiedziała.
Szybko ubrała kurtkę i wsunęła na nogi zniszczone buty.
- To cześć! - krzyknęła zatrzaskując drzwi.
Zimno klatki schodowej przeszywało ją na wskroś. Szybkim krokiem podeszła do drzwi windy i wcisnęła guzik przywołania. Czekając myślała o nim, myślała o Kasi i swojej matce, która pewnie teraz zagląda już do jej pokoju, żeby sprawdzić czy Kasia zasnęła.
- Chyba nie działa - pomyślała nerwowo wciskając przycisk przywołujący windę - znowu się spierdoliła franca.
Ruszyła szybkim krokiem w kierunku schodów.
- Znowu trzeba będzie drałować z tego siódmego piętra na piechotę - pomyślała pośpiesznie zbiegając po schodach.

Na półpiętrze łączącym czwarte piętro z trzecim, zdezelowany obces buta postanowił odmówić posłuszeństwa i nie wytrzymawszy nacisku wygiął się w bok wyrywając część podeszwy. Rozpędzona dziewczyna w ułamku sekundy straciła równowagę i koziołkując spadła na trzecie piętro uprzednio skręcając sobie kark. Jeszcze tylko echo klatki schodowej powtarzało rytm stukoczących o schody kroków, przerwanych cichym jęknięciem, lecz po chwili było już zupełnie cicho.

Spacer dobrze mi zrobił. Chłodne powietrze przefiltrowało mój przeżarty chorobą mózg. Licząc pęknięte płyty chodnikowe dotarłem pod rozlatujące się drzwi mojej kamienicy. Z charakterystycznym jęknięciem otworzyły się i smród stęchlizny uderzył mnie prosto w nos.
- Nokaut - pomyślałem stąpając po ledwie trzymających się, spróchniałych schodach - jeszcze chwilę i to się wszystko zawali.
Kiedy dochodziłem do mojego piętra, słyszałem już charakterystyczny dźwięk szorowanej podłogi.
- Dzień dobry panie Rafale, jak leci? - spytała staruszka.
- Dzień dobry, a jak krew z nosa pani Wando. Mąż czuje się już lepiej?
- A gdzie tam panie, wczoraj to już chciałam pogotowie nawet wzywać, ale mówił że nie, że on chce w domu, daj mi pan z nim też spokój, uparte bydlę...
- Następnym razem niech pani wzywa, bo się chłop wykończy - ciągnąłem szukając w kieszeniach kluczy od mieszkania.
- Wiem, wiem, ale co z tego? Tabletek nie chce połykać, zastrzyków se nie da zrobić, daj pan spokój, uparte toto jak osioł.
- Mówię pani, nie ma się co oglądać, trzeba dzwonić i koniec - powiedziałem otwierając drzwi - to do widzenia pani Wando, proszę męża pozdrowić.
- Dziękuję, pozdrowię i do widzenia, niech się pan w końcu za malowanie weźmie! - powiedziała kiedy zamykałem drzwi.
W zasadzie miała rację. Powinienem się wziąć za cokolwiek co robiłem kiedyś. Malowanie, pisanie, muzyka....
"Człowiek renesansu" - do dziś dzwonią mi w głowie te recenzje wystaw, performance'ów i innych ekshibicji, które dawniej robiłem.Urywające się telefony z propozycjami, marszandzi, producenci filmowi, redaktorzy, całe to najgorsze tałatajstwo, próbujące cię oszukać i wykorzystać na każdym kroku. Wyssać z ciebie wszystko do szpiku kości włącznie. Kiedyś. Kiedyś już dawno minęło i teraz jest teraz.
- I teraz kurwa zjem sobie tosta - powiedziałem na głos do siebie.
- Teraz... - nie zdążyłem dokończyć.
Zagłuszający wszystko huk, spotęgowany echem klatki schodowej rozsadzał mi uszy. Wybiegłem na klatkę i cudem uskoczyłem przed spadającą metalową konstrukcją schodów, schodów, które przestały istnieć. Sąsiedzi z mojego piętra powoli uchylali drzwi swoich mieszkań, żeby podpatrzeć co się stało, w milczeniu podeszliśmy do krańca podłogi i popatrzeliśmy w dół. Rumowisko prętów konstrukcyjnych, resztek zbutwiałych desek, tralek, kawałków poręczy, uformowało coś na kształt cmentarza zbezczeszczonego przez bandę miejscowych satanistów.
- Ja pierdolę... - wydusiłem z siebie.
Nikt nawet nie spojrzał w moją stronę. Wszyscy gapili się na rumowisko leżące cztery piętra niżej, po czym każdy z mieszkańców piętra w ciszy wrócił do siebie.

- Po co ja to myłam - szepnęła Wanda nastawiając wodę na herbatę - cała robota poszła na marne.
- No właśnie, zamiast siąść na dupie jak człowiek to ty się zawsze musisz wychylać - powiedział zirytowany mąż Wandy - i po co? Tyle razy ci mówiłem, że za co się nie weźmiesz to zaraz spierdolisz... .

1 komentarz:

phator pisze...

kurwa ja pierdolę!
nic dodać ni ująć...