niedziela, 9 stycznia 2011

Anioł część pierwsza.

Pierwszy raz gdy zobaczyłem Czesława nie mogłem powstrzymać się od szyderczego uśmiechu. Jego nad wyraz ciemna, bujna, rozczochrana czupryna opadająca na czoło i zakrywająca uszy w sposób typowy dla źle obciętych włosów. Wyraźnie asymetryczna twarz z wykrzywionymi łukami brwiowymi i kontrastującą do ciemnych włosów broda w kolorze jasny blond, oraz charakterystycznie wysunięta dolna szczęka tworzyły obraz bezmyślnego indywiduum, które przy każdej nadarzającej się okazji musiało wyżyć się seksualnie gdziekolwiek i czymkolwiek. Czesław wielokrotnie opowiadał mi historię swojej marynarki, którą to rzekomo jego pra pradziad dostał od Napoleona Bonaparte jako nagrodę za dobre sprzątanie po cesarskim pekińczyku. Ponoć Bonaparte nawet zwierzył się przodkowi Czesława i w chwili słabości wyznał mu, że pekińczyk ów jest doskonale przyuczony do robienia minety, którą Napoleon po prostu uwielbiał ponad wszystko.
Teraz kiedy spoglądam na twarz Czesława mam nieodparte wrażenie, że nigdy już nie spotkam kogoś takiego jak on. Nienawidziłem go przez długie lata, bo on zawsze starał się być lepszy niż inni, a w rezultacie to i tak zawsze ja byłem lepszy. Czesław nic nie umiał, niczego nie potrafił zrobić od początku do końca, a jeżeli nawet cokolwiek udało mu się sfinalizować to i tak okazywało się to totalną porażką. Czesław próbował popełnić samobójstwo, ale i to mu nie wychodziło. Prosił mnie nawet żebym mu pokazał jak je poprawnie popełnić, ale jakoś nieszczególnie miałem akurat czas na takie zabawy. Zdaję się, że zajęty byłem układaniem puzzli z 5000 elementów - widok przedstawiający niedźwiedzia polarnego rozrywającego na strzępy niewielkiego zająca. Całej scenie przyglądają się lisy i małe puszyste piłeczki tenisowe. Pamiętam dokładnie, że jeszcze do niedawna Czesław miał do mnie żal za to że nie pokazałem mu jak popełnić samobójstwo.
Szczególnym dniem dla nas obu był ślub Cześka z jego ukochaną Karolinką - okropnie otyłą studentką politechniki. Nie wiem co Karolina w nim widziała, ale zakochana była na zabój. Z resztą zabiła się tydzień po ślubie kiedy okazało się że Czesław nagrywał potajemnie w toalecie odgłosy jej wypróżnień, a później onanizował się przy odsłuchiwaniu tych jęknięć, pierdnięć i szumu spłukiwanej wody. Karolina odcięła sobie stopy piłką do metalu i wykrwawiła się w wannie. Ponoć chodzą słuchy, że kiedy Czesław ją znalazł, utopioną w wannie pełnej krwi, myślał że Karolina kupiła świnię i spuściła z niej krew na jego ulubioną kaszankę, więc nie zastanawiając się wiele napełnił kaszą i krwią ukochanej żony baranie kiszki. Pół miasta zajadało się przednim wyrobem. Nieświadomy niczego Czesiek zapeklował resztę świni - Karoliny i uwędził na pobliskich ogródkach działkowych. Stóp do dzisiaj nie odnaleziono... .
Czasami sam się zastanawiam co tak na prawdę łączyło mnie z tym potworem Cześkiem? Chyba tylko to, że obaj lubiliśmy drapać igłami po lamperiach klatek schodowych starych kamienic. Pamiętam jak Czesław rozkoszował się zapachem stęchlizny i uryny, który roztaczały klatki schodowe, był swoistym koneserem takich zapachów. Opowiadał wtedy, że chciałby mieć takie perfumy, które pachniały by jak półpiętro kamieniczki przy Starosłowiańskiej 29.
jak wcześniej wspominałem Czesław nic nie potrafił zrobić dobrze więc postanowił, że zostanie politykiem. W krótkim czasie zrobił oszałamiającą karierę, a założone przez niego ugrupowanie o nazwie "Partia Ludzi" okupowało szczyty rankingów popularności. Czesław stał się wrogiem nr 1 wśród innych, dotychczasowych liderów. Znienawidzili go do tego stopnia, że postanowili pozbyć się go za wszelką cenę.
Pamiętam kiedy listonosz w chłodny styczniowy poranek wrzucał do mojej skrzynki list w niebieskiej, staromodnej kopercie. Przez dłuższą chwilę obserwowałem go z okna skrywając się za firaną. List był krótki. Zawierał tylko kilka zdań wyklepanych na maszynie:
Szanowny Panie.
Jako, że świadczył Pan tego typu usługi również i dla rządu, zwracamy się do Szanownego Pana o usunięcie z politycznego podwórka jednego śmiecia, który nad wyraz zalazł nam za skórę. Zanieczyszcza on środowisko na tyle że podjęliśmy nieodwołalną decyzję o jego natychmiastowej utylizacji. Cena nie gra roli. Proszę się zastanowić nad naszą propozycją i odpowiedzieć listownie na nr skrytki pocztowej 789 - Warszawa.
Z Poważaniem. D.R.

Od razu domyśliłem się kim jest ów śmieć zanieczyszczający środowisko... . Nie chciałem być sentymentalnym ścierwem i jako że zawsze nienawidziłem wszystkiego co łączyło się z polityką i politykami odpisałem. Mój list zawierał odpowiedź twierdzącą, ale również niebotyczną - zaporową jak mi się wydawało kwotę zapłaty za wywóz śmieci.
Odpowiedź dostarczył kurier. Pieniądze na moje konto wpłynęły jeszcze tego samego dnia.

Siedziałem z Czesławem w małej kawiarni w śródmieściu, paliłem sprowadzony Anglii tytoń Old Holborn, który wypełniał niebywałą rozkoszą moje płuca. Jego delikatnie kwiatowy posmak wykrzywiał moje usta w nieustanny grymas uśmiechu. Czesław małymi łykami upijał gorące espresso i pogryzał czekoladowe ciasteczka. Jego niedbale dobrany garnitur napawał mnie odrazą.
- Przejdźmy się bulwarem - zaproponowałem.
- O, fajnie - odpowiedział Czesław - dawno nie spacerowałem, wszędzie tymi limuzynami - roześmiał się Czesiek.

- Widzisz, kiedy przyjaźniliśmy się, jeszcze w czasach podstawówki, zawsze zastanawiałem się co tak na prawdę nas przy sobie trzymało i tak na prawdę nie wiem do dzisiejszego dnia - wycedziłem przez zęby - Ty znasz mnie chyba dobrze, nie? - spytałem skręcając papierosa.
- Pewnie tak - odpowiedział Czesiek - trochę się razem poobdrapywało tych lamperii - uśmiechał się pełną gębą... .
- No właśnie, to przecież wiesz, że nie trawię wszystkiego co wiąże się z polityką. Powinieneś to wiedzieć - odpaliłem papierosa chowając w kieszeni płaszcza kopertę tytoniu, bibułki i zapalniczkę. - Powinieneś to wiedzieć... .
- No wiem, wiem przecież wiem, kurwa - odparł podenerwowany Czesław - dlatego nie widujemy się już tak często jak kiedyś, z resztą ja też już nie mam tyle czasu co kiedyś, wiadomo obowiązki, ha ha ha - teatralnie roześmiał się wyraźnie już zdenerwowany lider "Partii Ludzi"
Skrzypiąc zmrożonym śniegiem nadchodził wieczór. Postawiłem kołnierz i poprawiłem szalik. Siedzieliśmy z Czesławem nad brzegiem rzeki. Czesław spoglądał w dal, gdzieś w głąb parku. Jego oczy były zgaszone i nieobecne. Delikatny uśmiech, zdobiący jego asymetryczną gębę rozmywał się pod strużką krwi wypływającą z jego nozdrzy. Wyglądał tak niewinnie i spokojnie. To poderżnięte gardło dodawało mu nawet uroku, którego nigdy za życia nie miał... .
- Na mnie już czas - powiedziałem do Czesława - mam jeszcze trochę do posprzątania. Tutaj.
Powolnym krokiem ruszyłem w stronę mojego domu. Zrobiło się już późno i mróz niemiłosiernie piszczał kiedy stawiałem kroki wbijając się podeszwami w grubą warstwę styropianowego śniegu. Parkowe latarnie rozświetlały brzoskwiniowym sokiem światła moją przyszłość. Wiedziałem co muszę teraz zrobić, decyzję już podjąłem w momencie kiedy czytałem wystukany na maszynie list podpisany inicjałami premiera - Daniela Rotta.
- Czas na ciebie skurwysynu, sam mi to umożliwiłeś - wyszeptałem przez zęby. Właśnie dochodziłem do drewnianej furtki mojego domu. Drzwiczki skrzypnęły na powitanie i kłapnęły zębami samozatrzaskującego się zamku. Dochodziła 22.45.



Nie przepadałem za moim warszawskim mieszkaniem. Było to przestronne i jasne poddasze kamienicy położonej w samym centrum stolicy, nowocześnie urządzone z przepięknymi abstrakcyjnymi obrazami jakiegoś nieznanego zupełnie artysty z Bytomia. Nie wiem, sam nie wiem dlaczego go nie lubiłem. Może tylko dlatego, że właśnie tutaj odeszła ode mnie moja żona, zabierając moją ukochaną córkę.
- Tylko dokończę sprawy i je odszukam - powtarzałem sobie smarując kromki pumpernikla majonezem. Przygotowane na talerzyku obok ogórki i pomidory w pachnącej czosnkiem oliwie z oliwek uśmiechały się kawałkami starannie rozczłonkowanej fety.
- Jeszcze kawkę - uśmiechnąłem się sam do siebie.

Po śniadaniu zadzwoniłem do kancelarii Rotta z prośbą o spotkanie. Chciałem porozmawiać z nim osobiście, ale akurat o dziwo gdzieś wyjechał i nie było go w mieście. Zostawiłem mój nr telefonu jego sekretarce. Wiedziałem, że oddzwoni do mnie jak tylko będzie mógł. W końcu nie jedno się dla niego robiło. Można rzec że skutecznie "przygotowałem grunt" jego karierze politycznej.
Około 15-tej telefon odezwał się wydobywając z siebie nieznośną ilość i jakość dźwięków.
- Tu Rott, co jest?
- Spokojnie, nie denerwuj się, mam interes do ciebie - odparłem.
- Jak można zarobić to będę u ciebie za godzinkę, hahahaha - odpowiedział wyraźnie już wyluzowany Daniel.
- Czekam.

Rott oczywiście dużo się spóźnił. Zawsze się spóźniał i nigdy nie dotrzymywał słowa. Wypierał się niejednokrotnie swoich słów i czynów. Obrzydliwy smród swojego potu starał się ukryć pod powłoką hiper eleganckich garniturów i koszul zalanych perfumami Chanell Egoiste. Chociaż perfumy miał trafnie dobrane do swojej osobowości. Jego przyklejone do łysiny resztki siwiejących włosów , przesadnie wielki nos z różowymi i czerwonymi przebarwieniami i świdrujące małe oczka w bliżej nie określonym kolorze dopełniały obrazu tego skurwysyńskiego, zakłamanego ścierwa. Był skrajnie prawicowym faszystą od którego biło na kilometr jego wiejskie pochodzenie.
- Nie ściągaj butów Daniel - powiedziałem do niego, wiedząc jak cuchną jego stopy, przez lata gnijące w gumowcach.
- Dobrze, przejdźmy do rzeczy - co to za biznes? spytał tak łapczywie jakby miał się zakrztusić swoją chciwością.
- Napijesz się czegoś? - rzuciłem pochodząc do barku - czysta, whisky, koniaczek?
- Czystej daj.
Nalałem w 50 gramowy kieliszek i podałem mu. Daniel jednym hałstem przechylił go i wypił. Grymas jego twarzy był jednak inny niż zwykle. Złapał się za gardło i próbował krzyczeć, ale kwas solny z kieliszka skutecznie przepalił jego gardło wraz ze strunami głosowymi. Wił się jak robak.
- Czas na kąpiel - wyszeptałem mu do ucha - nareszcie pozbędziesz się smrodu raz na zawsze.Za resztkę włosów zaciągnąłem go do łazienki, gdzie w wannie czekała już kąpiel z kwasu solnego.
Przeładowałem pistolet, nakręciłem tłumik na lufę i wyszedłem z mieszkania. Daniel spokojnie zażywał kąpieli więc na pewno nie będzie mu przeszkadzała moja nieobecność.

- Dobry wieczór panu, słyszał pan że tego przywódcę z Partii Ludzi ktoś zabił? – usłyszałem znajomy głos na klatce schodowej.
- A dobry wieczór pani Matyldo, nie, nie słyszałem, ja się nie interesuję polityką – odparłem z uśmiechem.
- Wiesz pan który to był? Taki popularny bardzo z jasną brodą ale włosy ciemne miał. Ja tam go nie popierałam. Ponoć, że go zamordowali w jego rodzinnym mieście, na urlopie był. Już nawet są na tropie sprawców – szeptała Matylda.
- To dobrze, to dobrze… .
- No i że ponoć ktoś mu poderżnął gardło, bestialski mord panie, bestialski, mówią że robota zawodowców, że jakieś porachunki czy coś.
- Możliwe, możliwe… .
Matylda nachyliła się w moją stronę i cicho dodała:
- I dobrze chujowi, ja tam go nie żałuję choć żem katoliczka i w Pana naszego Jezusa wierzę, ale kto to widział żyć za 600 zł renty? Jak dla mnie to niech ich wszystkich wymordują skurwysynów, tfu, gadzinę pierdoloną, złodziei!!!
- Niech się pani nie denerwuje, pani Matyldo, jeszcze pani ciśnienie skoczy.
- A daj pan spokój – powiedziała i odwróciwszy się na pięcie zniknęła za drzwiami swojego mieszkania.

Stałem w bramie i obserwowałem parking szukając stojącej rządowej Lancii. Żółtawe światło latarni spływało po sylwetce pancernego pojazdu służbowego, rysując w mroku jego charakterystyczny kształt.
Podszedłem cicho i zapukałem telefonem Daniela w szybę. Zdenerwowany BOR-owiec odburknął tylko
– Proszę odejść!!!
- Panie tu koło auta telefon znalazłem, może pana? – zagadnąłem do niego.
- Nie, nie mój – odparł – idź pan stąd!
- Panie drogi telefon, możeś pan widział jak ktoś zgubił, patrz pan drogi telefon – ciągnąłem temat przyciskając do szyby samochodu bardzo wysoki model Nokii z pozłacaną obudową.
- Kurwa pokaż pan to – powiedział BOR-owiec odsuwając szybę.
- Proszę – powiedziałem wkładając lufę pistoletu przez okno wprost do jego zdziwionej mordy.



Nie znosiłem od dziecka dworców kolejowych, których smród napawał mnie odrazą i obrzydzeniem. Żebrający narkomani i bezdomni, gotowi zabić cię za 2zł. Przyglądałem się mężczyźnie czytającemu gazetę, który siedział w poczekalni razem ze mną. Był środek nocy, w poczekalni tylko my dwaj i obleśna kawa smakiem nie przypominająca absolutnie niczego do picia.
- Hehehe – zaśmiał się nieznajomy uderzając wierzchem dłoni w połeć gazety – widziałeś pan jaka afera? – spytał. Dwa dni z rzędu i dwóch złodziei zabili – ciągnął. Panie, jeden gorszy od drugiego – mówił uśmiechając się do mnie.
- Co pan powie, nie, nie wiem nic, jakich złodziei?
- No jak jakich, przedwczoraj tego skurwysyna z Partii Ludzi zarżniętego jak świnie nad rzeką znaleźli, a wczoraj ponoć premiera, tego cwaniaka Rotta. Tyle że nie bardzo mogą go zidentyfikować bo go ktoś rozpuścił w kwasie solnym – kurwa i bardzo dobrze. Tyle tylko, że tam gdzie go znaleźli, niby że w mieszkaniu jakiegoś artysty, to tam pod tą kamienicą premiera auto stało ze zwłokami ochroniarza w środku. Ktoś mu łeb panie rozpierdolił w tym aucie, że nie było co zbierać… .
- Co pan powie, szok w jakim bezpiecznym kraju żyjemy, tyle się o tym mówi teraz że bezpiecznie, a tu popatrz pan takie rzeczy… .
- Ja panu coś powiem, tak od siebie, ja to bym wszystkich tych złodziei do gazu jak za Hitlera wpierdolił i tyle, panie kochany. Ja żem okupację przeżył , ale takiego czegoś jak teraz to nie widziałem jeszcze, złodziejstwo, obłuda panie w biały dzień na oczach świata, kradną legalnie panie – nas kurwa okradają, mnie i pana też, ci młodzi teraz jak niewolnicy panie, jak tak można, jak tak można do cholery jasnej? Musi jakaś kara na nich w końcu przyjść, ja panu powiem, ten co to ich morduje to powinien wszystkich zarżnąć jak świnie, panie, normalnie młotkiem w łeb i spuścić krew jak ze świni, panie i kaszankę powinien z prezydenta naszego zrobić, panie, bo ten morderca, panie to jest anioł!
- Panie jak anioł? Morderca ludzi zabija – przerwałem.
- Panie anioł do kurwy nędzy, mówię panu, że anioł, co go Bóg wszechmogący na ziemię posłał, żeby się z tym plugastwem rozprawił i porządek na świecie i u nas w świętym kraju w końcu zaprowadził. Ja bym panie mu pomniki stawiał i nagrodę nobla bym mu dał.
- Komu? – spytałem
- No jak komu panie? – odpowiedział – no temu co to tych polityków, wie pan wypatroszył, mówię panu to anioł… .
- Przepraszam, ale pójdę już na peron, za kilka minut przyjeżdża mój pociąg, do widzenia panu – powiedziałem.
- A do widzenia, do widzenia… .

Świt rozrywał moje źrenice, kiedy wysiadałem z pociągu. Kraków jeszcze nigdy tak jak dziś nie witał mnie z otwartymi ramionami. Pocałowaliśmy się na przywitanie, a on nawet delikatnie musnął językiem moją szyję. Moje zmęczone ociężałe powieki opadały na oczy w zwolnionym tempie, brnąłem wzdłuż ulicy Basztowej topiąc się w rozpuszczonej pośniegowej brei. Ołowiane nogi wlokły się za mną jak zbędny balast, który powinienem odciąć i zostawić na pastwę losu. Z Basztowej skręciłem w Szpitalną i wlokąc się resztkami sił doszedłem do Pijarskiej. Brama floriańska śmiała się ze mnie, biła mi brawo i poprawiała makijaż z sadzy.
- Muszę się wyspać – powtarzałem w kółko w myślach. Trzy nieprzespane noce dały mi ostro w kość, żadna kawa, czy nawet amfetamina nie postawiła by mnie na nogi. Nie myśląc długo zameldowałem się w Hotelu Floryjan, przy Floriańskiej 38. Pokój był niewielki, ale dość stylowo urządzony. Światło rozbryzgiwało się na jasnych ścianach więc zaciągnąłem żaluzje, żeby nie męczyć już i tak zdezelowanych oczu. Rzuciłem ubranie na skórzaną kanapę i zatopiłem się w czystej pościeli snu, snu którego potrzebowałem teraz jak nigdy dotąd, Musiałem nabrać sił, bo przede mną najtrudniejsze świniobicie… .

***

W Warszawie przy ulicy Puławskiej wrzało. Pracownicy Głównej Komendy Policji uwijali się jak mrówki, wszyscy byli postawieni w stan najwyższej gotowości. W końcu nie co dzień prowadzi się dochodzenie w sprawie brutalnych mordów najwyższych rangą przedstawicieli państwa. Wszystkie poszlaki i dowody wskazywały tylko na jednego człowieka.
Nadinspektor Franciszek Wysocki siedział spokojnie za swoim biurkiem i odpalał śmierdzącego klubowego od płomienia ślicznie grawerowanej, przedwojennej zapalniczki. Wysocki dobrze wiedział kim jest morderca. Problematyczne wydawało się tylko to dlaczego to zrobił. Nadinspektor był przekonany, że mordy te z pewnością były zamówione, że morderca działał na zlecenie kogoś bardzo wysoko postawionego, ba może nawet działał na zlecenie samego prezydenta? Wysocki sam nieraz współpracował z domniemanym przestępcą. Znali się jeszcze ze służby wojskowej. Obaj pracowali w wywiadzie i obaj zajmowali się oczyszczaniem... . Jednak Wysocki z powodów osobistych musiał przejść w stan spoczynku i w stopniu nadinspektora wylądował w służbie kryminalnej.
- Problemem nie jest sam mord, lecz zleceniodawca i pomysłodawca tego przedsięwzięcia – głośno myślał Wysocki wydmuchując z ust kłęby obrzydliwego dymu. - Śmiać mi się chce jak słyszę chłopaków z wydziału, którzy szeptają do siebie, że w końcu Polska pozbyła się tych skurwysyńskich złodziei i że ten morderca to błogosławiony powinien zostać i że to bohater narodowy a nie przestępca. Tak czy siak muszę rozesłać za nim list gończy, muszę dotrzeć do niego, inaczej nigdy się nie dowiem co się tu rozgrywa... . Podniósł majestatycznym ruchem słuchawkę telefonu wewnętrznego i poinformował sekretarkę o zwołaniu odprawy za pół godziny w jego gabinecie.

Obudziłem się. Leżąc w przepoconej pościeli nie mogłem rozszyfrować cyferblatu mojej starusieńskiej Doxy. Wskazówki pokazywały 6.45, ale nie wiedziałem czy rano czy wieczorem, a może przespałem ze dwie doby?
Powoli wstałem i włączyłem telewizor. Był wieczór następnego dnia. Na każdym kanale trąbili o brutalnych mordach dostojników państwowych. Informacje podawane były razem z moim zdjęciem – jako sprawcy.
- Chuj z tego Wysockiego – powiedziałem głośno sam do siebie – myślałem że poczeka jeszcze z dobę... .
Ubierałem się powoli. Usiadłem wygodnie w skórzanym fotelu, skręciłem papierosa i zapaliłem.
- Coś mi tu nie gra – pomyślałem – przecież jeżeli tak trąbią o tych zabójstwach i pokazują fotografię poszukiwanego mordercy, który rzekomo tę zbrodnię popełnił, to czemu jeszcze nikt do kurwy nędzy mnie nie podpierdolił na policję??? Choćby i sam recepcjonista. Mój pędzący myślotok zatrzymało nagle mocne pukanie do drzwi.
- No i już idą po mnie... - pomyślałem. Nie będę tutaj robił rzeźni, to są niewinni ludzie wykonują swoje obowiązki. Podszedłem do drzwi, przekręciłem zamek i otworzyłem.
W drzwiach stał starszy, lekko łysiejący mężczyzna w stalowym garniturze trzyczęściowym. Pod kołnierzem czarnej koszuli błyszczał srebrny półwindsorski węzeł krawata, mężczyzna trzymał w ręce srebrną tacę z przykrywką. Stan jego uzębienia jak i zapach drogiej wody kolońskiej wskazywał na to, że nie jest to na pewno boy hotelowy... .
- Dzień dobry szanownemu panu – powiedział ciepłym, donośnym głosem – nazywam się Janusz Majer i jestem dyrektorem tego hotelu. Zapewne dziwi pana moja obecność?
- Dzień dobry, zaiste dziwi – odparłem – proszę niech pan wejdzie do środka – zaproponowałem.
- Dziękuję.
Majer usiadł na kanapie stawiając tacę na ławie.
- Przyniosłem śniadanie czy też kolację jak pan woli dla szanownego pana – zaczął Majer.
- Bardzo się cieszę, ale proszę mi wytłumaczyć od kiedy dyrekcja tak szanowanego hotelu podaje posiłki przeciętnym klientom? - przerwałem.
- No nie takim przeciętnym panie Zimny, nie takim przeciętnym. Doskonale wiem kim pan jest i co pan zrobił dla kraju. Powinien pan zostać bohaterem narodowym, nie wiem czy zdaje sobie pan sprawę, że trzy czwarte polaków popiera pański czyn? - zapytał lekko obniżając i tak już niski tembr głosu.
- Chyba bierze mnie pan za kogoś innego – wyszeptałem przez zęby – chyba mnie pan z kimś myli panie...eee, panie....
- Majer. Moje nazwisko – Majer. Chyba nie, chyba nie... . Widzi pan, panie Zimny, nasz kraj od dawna czekał na kogoś takiego jak pan, kogoś kto odważy się napluć w twarz tym skorumpowanym oszustom, tym plugawym złodziejom, którzy okradają nas każdego dnia i ciągle im mało i chcą jeszcze więcej i jeszcze więcej. Nienasycone ścierwo!
- Proszę się uspokoić – syknąłem – jeszcze ktoś usłyszy.
- Niech się pan nie obawia, u mnie nic panu nie grozi, mam pewien pomysł jak panu pomóc wydostać się z kraju...
- Chyba nie będzie to konieczne odparłem, poradzę sobie sam – przerwałem Majerowi.
- Panie Zimny od dwóch dni pańskie zdjęcie pokazują w telewizji, internecie, prasie. Jeszcze chwilę i trafi pan na billboardy, gdzie się pan schowa? Przecież zaraz pana złapią! - krzyknął Majer.
- Być może, ale mam jeszcze tu coś do załatwienia – odpowiedziałem. - A teraz pozwoli pan dyrektorze, że skonsumuję śniadanie czy też kolację – jak ładnie to pan ujął, które raczył mi pan przynieść.
- Oczywiście, oczywiście, niech się pan posili. Proszę jeszcze przemyśleć moją propozycję, wydaje mi się całkiem sensownym rozwiązaniem pańskiej no powiedzmy nieciekawej sytuacji. Smacznego – rzucił Majer zatrzaskując za sobą drzwi.
- Dziękuję – odpowiedziałem mu w myślach i zająłem się pałaszowaniem przepiórczych jajek sadzonych na grzankach z francuskiej bagietki z bazylią i czosnkiem, zapijając wszystko mocną, czarną kawą. Dochodziła 19.30.

Zimny styczniowy wieczór wyraźnie doskwierał dwójce policjantów z VI Komisariatu Policji Miejskiej w Krakowie. Ślizgali się po zamarzniętym bruku. Mróz ścinał wieczorami dopołudniową odwilż, tworząc z chodników istne lodowisko do jazdy figurowej. Policjanci z trudem patrolowali okolice krakowskiego rynku, co i rusz przeklinając momenty w których z trudem łapali równowagę. Zatrzymali się na chwilę przy pomniku Mickiewicza, żeby spisać dwóch punków pijących wino w miejscu publicznym.
Wchodząc w sukiennice jeden z nich zauważył znajomą twarz. Nie mógł sobie przypomnieć skąd zna niewysokiego, szpakowatego szatyna, z krótko wystrzyżonymi skroniami.
- Heniek, skąd ja znam tego kolesia – powiedział wskazując palcem na niewielką postać odzianą w drogi płaszcz i czarny, jedwabny szalik.
- Ty, kurwa mać! To zdaje się ten poszukiwany koleś co go na okrągło pokazują!!!- wycedził przez zęby.
- No to awans mamy w kieszeni!


Otyły komendant VI Komisariatu Komendy Miejskiej w Krakowie położonego przy ul. Ćwiklińskiej 4, sapał i chrząkał nerwowo do słuchawki telefonu.
- Tak jest, oczywiście, ekm, echhh, tak jest panie nadinspektorze, oczywiście, niezwłocznie wyślemy transport z więźniem do Warszawy. Tak, z naszego komisariatu patrol, tak posterunkowy Henryk Jastrzębski i przodownik Bartosz Adamus. Tak panie nadinspektorze, wypiszę stosowne formularze do awansu, tak oczywiście jeszcze w tym tygodniu. Dziękuję panie nadinspektorze, do widzenia.
Wyszedł ze swego niewielkiego gabinetu i odchrząknowszy krzyknął:
- Józek – pakujcie się z tym degeneratem do Warszawy! Za pół godziny będzie po niego karetka z obstawą. A! I dawać mi tu Jastrzębskiego i Adamusa – migiem!

- Przeszkadza mi ta otyłość – pomyślał komendant kiedy Adamus i Jastrzębski opuścili już jego gabinet – cieszą się chłopaki z awansu, kurwa cieszcie się, bo gdyby to ode mnie zależało to bym puścił tego człowieka wolno, niech robi swoją robotę – myślał.
Was bym tempe chuje pozamykał w więzieniach, kurwa człowiek się nazapierdala za 2500zł i chuja z tego ma! - gadał do siebie patrząc przez okno.
- A podskocz jakiemuś kurwa dygnitarzowi, podskocz! - ciągnął – to wyjebią cię na bruk i to bez wazeliny. Kurwa mać! Powinienem coś zrobić, żeby go wypuścić, powiedzieć, że to nie on czy co, do chuja pana! Powinienem coś zrobić!
Nagle ktoś przerwał jego rozważania pukaniem do drzwi.
- Wejść! - zawołał donośnie otyły komendant.
- Panie komendancie przyjechali po aresztowanego... .

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

jak to czytam, to w sumie się czuję jakbym oglądała jakiś film. może to dobry pomysł na scenariusz? uff tylko długie. muszę jeszcze przebrnąc przez drugą częśc.