poniedziałek, 21 lipca 2008

Marylka

- Kiedy zmarł mój mąż poczułam ulgę, jakby kamień spadł mi z serca, ale nie dla tego że nie chciałam patrzeć jak cierpi, wręcz przeciwnie, lubiłam patrzeć na te jego błagające o litość oczy, czułam wtedy taką satysfakcję, że spotkała go zasłużona kara za życie jakie mi zgotował, za bicie i za trójkę dzieci, które nigdy mnie nie szanowały, a nawet i teraz kiedy jestem tutaj sama żadne z nich nawet nie zatelefonuje do mnie żeby spytać co słychać - mówiła sama do siebie.
Marylka nie była nawet specjalnie stara. Wręcz jak na swoje lata bardzo dobrze się trzymała, była w pełni świadoma i sprawna. W swojej niewielkiej kawalerce czuła się znakomicie, nigdy nie lubiła dużych przestronnych mieszkań. Duże mieszkanie było dla niej nie praktyczne, poza tym ileż to więcej sprzątania - myślała. Tak, Marylka uwielbiała porządek i utrzymywała go z pietyzmem. Mieszkanie zawsze "lśniło", a wszystkie przedmioty miały swoje ściśle określone miejsca. Po śmierci swojego męża jakby wszyscy się od niej odsunęli, zostawiając ją samej sobie. Nie cierpiała jakoś zbytnio z tego powodu, miała swój mały, zamknięty świat i rzadko wypuszczała się poza niego. Ustalane przez lata zasady jej egzystencjonowania w jej świecie i tylko jej dotyczące nie obchodziły, ale i nie miały prawa obchodzić nikogo z poza jej świata. Zdawała sobie sprawę, że nie sprawdziła się ani jako matka, ani jako żona i że tak naprawdę to nie dzieci się od niej odwróciły tylko ona od nich, ale pieczołowicie wymazywała to z pamięci przekonując siebie, że było odwrotnie. W wolnym czasie, którego Marylka miała pod dostatkiem, szydełkowała i robiła na drutach nikomu nie potrzebne wełniane skarpety, serwetki i swetry. Odkładała je wszystkie do specjalnej szafki opatrzone metryczką zawierającą dzień miesiąc i rok powstania warszawskiego. Praktycznie nie gotowała, bo komu? Sama dla siebie przyrządzała w każdą niedzielę spory garnek rosołu, rozlewając go do 6 półlitrowych słoiczków na pozostałe dni tygodnia. Każdego ranka wydzielała sobie porcję 4 kromek chleba, który zawsze trzymała w zamrażalniku aby się nie zsechł. Czasami, kiedy ktoś niespodziewanie ją odwiedził, wyciągała z kredensu dawno już przeterminowaną bombonierkę , z której i tak nikt nigdy się nie częstował.
Wszystko zaczęło się zmieniać w życiu Marylki, kiedy do wolnego mieszkania obok, wprowadziło się małżeństwo z dwójką dzieci. Mężczyzna był dwu metrowym olbrzymem, nadpobudliwym ignorantem, który nocami chlał z kolegami na ławce pod blokiem. Kobieta - wątła i drobna brunetka o jasnej cerze, uginająca się pod ciężarem zakupów, dzieci i życia. Przez cienkie ściany swojego mieszkania, Marylka nie raz wsłuchiwała się w ich kłótnie. Mężczyzna miał nieustające pretensje do wszystkich - i do żony i do córek i do sąsiadów - do każdego. Najgorsze były noce, kiedy wracał pijany i bił wszystkie trzy dziewczyny. Tego Marylka nie mogła znieść. Z poduszką naciśniętą na głowę, starała się nie słyszeć płaczu dzieci maltretowanych przez ojca. Ale i tak go słyszała. Powoli coś w niej pękało, jej misternie upleciony świat zasad, określonych przez pory dnia czynności obracał się powoli w niwecz. Teraz tylko z napięciem wsłuchiwała się w to co działa się za ścianą. Z przyciśniętą do ucha szklanką, wyłapywała każdy szept dobiegający od sąsiadów.
Postanowiła że zgłosi to na policję i zgłosiła. Bez skutku. Zadzwoniła na błękitną linię. Bez rezultatów.
Wieczorem wyszła przed klatkę swojego czteropiętrowego bloku i usiadła na ławce. Wieczór był bardzo przyjemny, wiał lekki wiatr, który oplatał i pieścił ciało Marylki. Ulice już opustoszały i knajpiane niedobitki wracały do swoich mieszkań ,powłócząc o chodnik praktycznie bezwładnymi nogami.
- Dobry wieczór sąsiadeczce! - wyrwało zamyśloną Marylkę z letargu. Podniosła głowę i zobaczyła tego wrednego, obleśnego pijaka, cuchnącego wódką i uryną. Stał teraz nad nią z szyderczym uśmieszkiem i patrzył jej prosto w oczy.
- A cóż to - spytał - dzisiaj sąsiadeczka nie podsłuchuje? Nie dzwoni nigdzie na skargę? - śmiał się.
- Może telefonik odłączyli - szydził.
- Może pani szanownej komóreczkę poży......
Nie dokończył.
Marylka mocnym pchnięciem wbiła swój największy kuchenny nóż prosto w klatkę piersiową mężczyzny trafiając prosto w serce. Cienka stróżka krwi popłynęła z jego otwartych szeroko z ust, kiedy z niedowierzaniem upadał na chodnik roztrzaskując sobie przy okazji potylicę.
Marylka z ogromnym trudem wyciągnęła nóż. Krew z rany bryzgała na wszystkie strony i choć wiedziała że mężczyzna nie miał szans na przeżycie, dla wszelkiej pewności poderżnęła mu jeszcze gardło. Zmęczona usiadła na trawniku, wpatrując się jeszcze chwilę w powiększającą się nieustannie kałużę krwi w której leżał. Była spokojna i odprężona kiedy usłyszała kroki dochodzące z klatki schodowej. Nawet nie chciało jej się odwrócić, żeby zobaczyć który z sąsiadów wychodzi.
- Dziękuję - powiedziała kobieta.
- Nie ma za co - odparła Marylka.

5 komentarzy:

phator pisze...

takie życiowe - bym pedzioł

cainte pisze...

a ja odkąd przeczytałem parę dni temu, zastanawiałem się nad komentarzem do posta i nic mądrego nie potrafiłem wymyślić. Więc nie będzie żadnego komentarza..

Anonimowy pisze...

.. no bo chyba ciężko powiedzieć że dobrze zrobiła że go zabiła.

milimetr pisze...

a ja po chwilowej nieobecności w sieci (więc również tu) nadrabiam zaległości, czytam, piszę itd. i myślę sobie po lekturze zaległych postów, że te nasze wszystkich to życiowe takie, takie smutnożyciowe - no chyba że to ja tylko je tak odbieram, może to ta zasada że każdy widzi to co chce zobaczyć... w każdym razie jakoś optymizmem lektura klanycka mnie nie napełniła

włóczka pisze...

po długo dłuższym namyśle, nie przychodzi mi do głowy nic innego jak tylko- łał. dobry, mocny tekst. podoba mi się Marylka, widzę ją, bardzo.